12 seriali, które warto nadrobić tego lata (jeden sezon)
Redakcja
29 czerwca 2019, 22:01
Fot. Netfix/Amazon/HBO
Nie macie co oglądać w wakacje? Polecamy najlepsze seriale, które zadebiutowały w minionym sezonie i do tej pory miały kilka albo kilkanaście odcinków. Niektóre zakończyły się po jednej serii, inne dostaną kontynuację.
Nie macie co oglądać w wakacje? Polecamy najlepsze seriale, które zadebiutowały w minionym sezonie i do tej pory miały kilka albo kilkanaście odcinków. Niektóre zakończyły się po jednej serii, inne dostaną kontynuację.
After Life
Wyliczankę zaczynamy od najnowszego dzieła Ricky'ego Gervaisa, jednego z najbardziej charakterystycznych współczesnych komików i speca od przekraczania granic. "After Life", które składa się do tej pory z sześciu półgodzinnych odcinków (i będzie mieć 2. sezon), to połączenie nietypowe, bo Gervais, pozostając bezkompromisowym żartownisiem, jednocześnie przeżywa na ekranie żałobę.
Możecie się więc spodziewać specyficznego miksu nostalgii i cynizmu, brutalnej szczerości i totalnego smutku, podszytych wisielczym humorem zwierzeń o myślach samobójczych i rzucanych mimochodem żarcików z tego wszystkiego, z czego żartować nie wypada, od Boga zaczynając, a na pedofilii kończąc. I to działa to, bo bohater Gervaisa, małomiasteczkowy dziennikarz o imieniu Tony, którego żona zmarła na raka, pozostaje w tym wszystkim autentyczny i bardzo ludzki.
To facet, który dosłownie nie jest w stanie tygodniami wyjść z łóżka, a jedyne, co go trzyma przy życiu, to myśl o tym, że ktoś musi opiekować się psem. Oglądamy, jak pogrążając się w rozpaczy, staje się nieznośnym gburem, co z kolei łamie serca jego współpracownikom i znajomym, uważającym go wcześniej za najsympatyczniejszego człowieka na świecie. Widzimy, ile go kosztuje odbicie się od totalnego dna i jak powolne jest powracanie do jako takiej normalności.
To serial, który w nieoczywisty sposób łącząc całkowicie poważną opowieść o żałobie z czarnym humorem i niegrzecznymi żarcikami à la Gervais, chwyta za serce i nie puszcza. Nie spodoba się chyba tylko tym, którzy stylu brytyjskiego komika naprawdę nie znoszą. Ale nawet wam radzę, żebyście dali "After Life" szansę. Możecie się nieźle zdziwić. [Marta Wawrzyn]
After Life jest dostępne na Netfliksie
Nawiedzony dom na wzgórzu
Jedna z najlepszych niespodzianek zeszłego roku. Zapowiedzi Netfliksa sugerowały, że to klasyczny horror i można było się najwyżej zastanawiać, czy taki wysokiej próby czy jednak klasy B. Tymczasem "Nawiedzony dom na wzgórzu" stworzony przez Mike'a Flanagana okazał się czymś znacznie więcej.
Konwencję horroru wykorzystano nie tylko po to, by napędzić widzom stracha. Owszem, są w serialu momenty, kiedy nagle wyskakujący skądś duch sprawia, że można podskoczyć przed ekranem. Ale przede wszystkim "Nawiedzony dom na wzgórzu" to porządny psychologiczny dramat rodzinny, w którym koszmarny tytułowy dom i wszelkie zjawy są po coś, nie tylko dla prostych emocji i dużych dawek adrenaliny.
https://www.youtube.com/watch?v=-vWGnZYcC2Y
Mocny scenariusz i dobra obsada (między innymi Michiel Huisman, Carla Gugino i Timothy Hutton, ale też świetni aktorzy dziecięcy) sprawiają, że dręczony masą traum z przeszłości, pogubiony w teraźniejszości klan Crainów to serialowa rodzina, której towarzyszy się z rosnącym napięciem, czekając, jak rozwinie się sytuacja i kto wyjdzie cało zarówno z fizycznych, jak i psychicznych zagrożeń.
Przy nadrabianiu "Nawiedzonego domu na wzgórzu" koniecznie zwróćcie uwagę na odcinek "Two Storms", który znalazł się u nas w pierwszej trójce najlepszych odcinków ubiegłego roku. Zaledwie parę montażowych cięć, kilkunastominutowe ujęcia, a wszystko to nie tylko dla technicznych popisów, ale po to, by wzmocnić rozgrywane na ekranie konfrontacje i płynnie połączyć dwa plany czasowe.
"Nawiedziny dom na wzgórzu" będzie miał 2. sezon, w którym pokaże zupełnie nową historię. Ale na "The Haunting of Bly Manor" oparte na motywach "W kleszczach lęku" (w nowszym polskim przekładzie: "Dokręcanie śruby") Henry'ego Jamesa musimy poczekać do 2020 roku. Póki co warto nadrobić 1. serię albo po prostu obejrzeć ją ponownie, wyłapując smaczki, które mogły nam umknąć, gdy byliśmy zajęci strachem przed duchami. [Kamila Czaja]
Nawiedzony dom na wzgórzu dostępny jest na Netfliksie
Mała doboszka
Scenariusz na podstawie powieści Johna le Carré'a zamieniony w 6-odcinkowy miniserial produkcji BBC. Coś wam to mówi? Słusznie, bo brytyjska produkcja od razu przywodzi na myśl wcześniejszego, całkiem udanego "Nocnego recepcjonistę" i to przez jego pryzmat ją ocenialiśmy. Jak się okazało, niesłusznie, bo "Mała doboszka" to nie tylko kolejna wciągająca szpiegowska intryga, ale i coś więcej.
Na pierwszy rzut oka oglądamy tutaj skomplikowaną układankę, której akcja rozgrywa się pod koniec lat 70. ubiegłego wieku, a w tle ma konflikt izraelsko-palestyński. W sam jego środek zostaje wciągnięta niejaka Charlie Ross (fantastyczna Florence Pugh), młoda brytyjska aktorka, którą izraelscy szpiedzy w osobach m.in. Michaela Shannona i Alexandra Skarsgårda werbują, by przeniknęła do otoczenia palestyńskiego terrorysty.
Tak zaczyna się niebezpieczna i bardzo złożona gra pozorów, w której czasami trudno stwierdzić, co jest prawdą, a co kłamstwem. Sprawie nie pomaga też pełen odcieni szarości świat, w którym nie sposób opowiedzieć się jednoznacznie po którejś ze stron, a bohaterowie mogą się momentalnie zamienić w oprawców.
Brzmi nieźle, ale dość standardowo, prawda? Z tłumu wyróżnia jednak "Małą doboszkę" styl, w jakim przedstawia się tutejszą historię, za co w dużej mierze odpowiada twórca – południowokoreański reżyser Park Chan-wook. Jego artystyczne podejście wymieszane z solidnym scenariuszem daje czasami wręcz oszałamiający efekt i to nie tylko pod względem wizualnym (choć trzeba przyznać, że sukienki Florence Pugh zostaną nam w myślach już chyba na zawsze). Zachwycająca historia szpiegowska? To już zdecydowanie nie brzmi typowo! [Mateusz Piesowicz]
Mała doboszka jest dostępna w Player.pl i nc+GO
Rok za rokiem
Składający się z sześciu odcinków brytyjski miniserial powalił mnie w zeszłym miesiącu na kolana i tak już zostało. "Rok za rokiem" to miks świeży, odważny i zaskakujący, który łączy w sobie elementy dramatu politycznego, rodzinnej sagi i dystopii z elementami science fiction w stylu "Black Mirror". Tyle tylko że znacznie lepiej oddaje problemy współczesnego świata i nasze niepokoje, niż ostatnie sezony serialu Charliego Brookera.
Russell T Davies ("Doktor Who", "A Very English Scandal") podchodzi do tematu zmian społecznych w kreatywny sposób, pokazując losy zwykłej rodziny Lyonsów z Manchesteru na tle zmieniającego się świata. Problemy klimatyczne, imigranci, ekstremizmy stające się mainstreamem, technologie rywalizujące z człowieczeństwem — to wszystko przewija się i splata ze sobą w "Rok za rokiem".
Wizja bardzo bliskiej przyszłości, którą prezentuje serial, ma niesamowitą moc, bo choć jest mocno przerysowana, nie wydaje się aż tak nieprawdopodobna. To nasz świat, tylko trochę szybciej pędzący ku upadkowi. To nasi politycy, tylko mający trochę bardziej w nosie zasady obowiązujące w cywilizowanym świecie. To nasze technologie, tylko trochę lepsze i bardziej niebezpieczne. To nasze katastrofy, tylko już nie da się o nich nie myśleć, bo potrafią dotknąć każdego. Itp., itd.
Kiedy do głosu dochodzi populistyczna polityk Vivienne Rook (Emma Thompson), wykrzykująca swoją prawdę niczym internetowe trolle, w historii Wielkiej Brytanii zaczyna się naprawdę trudny okres. Lyonsowie czasem to obserwują z perspektywy kanapy, a czasem bezpośrednio wplątują się w bieżące wydarzenia, stając się częścią historii, niczym rodziny z klasycznych sag.
Od serialu trudno się oderwać nie tylko dlatego, że skutecznie straszy tym, "co będzie, jeśli". Jego siła tkwi także w świetnych, zwyczajnych, sympatycznych postaciach. Trochę jak w "Six Feet Under", to rodzina blisko ze sobą związana, momentami niekonwencjonalna, często poszukująca i błądząca. A ponieważ w obsadzie mamy znakomitych brytyjskich aktorów (są tu m.in. Rory Kinnear, Russell Tovey, Jessica Hynes i Anne Reid), serial, który na papierze wyglądał na połączenie co najmniej dziwne, wypada naturalnie pod każdym względem. [Marta Wawrzyn]
Rok za rokiem jest dostępne na HBO GO
Sorry for Your Loss
Tego rodzaju zaskoczenia lubimy. Aż trudno uwierzyć, że Facebook Watch zrobił serial, którego spodziewalibyśmy raczej po Hulu, HBO albo Netfliksie (w czasach, gdy mocniej stawiał na takie projekty). Kit Steinkellner zaproponowała kameralną opowieść o Leigh (świetna Elizabeth Olsen), która zmaga się ze śmiercią męża, Matta (Mamoudou Athie).
Mogła powstać okropnie sentymentalna, łzawa opowieść rodem z powieści Danielle Steel, a zamiast tego dostaliśmy świetnie skomponowany dramat w półgodzinnym formacie. Żadnego wzruszania na siłę, za to emocje, które na ekranie wypadają bardzo prawdziwie, gdy główna bohaterka przechodzi kolejne stadia żałoby i próbując odkryć, czy śmierć Matta była wypadkiem czy jednak samobójstwem człowieka pogrążonego w depresji znacznie głębszej, niż pokazywał.
"Sorry for Your Loss" to bowiem nie tylko opowieść o radzeniu sobie z tragedią, ale także złożony obraz niszczącej choroby Matta (doskonały odcinek "17 Unheard Messages") i trudności w zrozumieniu, co przechodzi najbliższa osoba. Do tego dostajemy inne perspektywy poza tymi Leigh i Matta, w krótkim czasie zbudowano tu bowiem przekonujący świat zaludniony wielowymiarowymi postaciami. Wspomnieć warto przede wszystkim o grającej matkę Leigh Janet McTeer, ale w jednym odcinku pojawia się też cudowny Luke Kirby.
Mimo słabej oglądalności Facebook zdecydował się na 2. sezon, który wystartuje 1 października. Niedobór widzów nie wynika jednak z jakichś słabości serialu, to raczej problem słabej promocji i niekojarzącej się z ambitnymi produkcjami streamingowej platformy. Szkoda, bo "Sorry for Your Loss" to mądra, wyważona, dobrze zagrana i nakręcona historia, która zasługuje na zdecydowanie większą popularność. [Kamila Czaja]
Sorry for Your Loss dostępne jest na Facebooku
Homecoming
Twórca "Mr. Robot", klimat klasycznych thrillerów ze szczególnym uwzględnieniem twórczości Alfreda Hitchcocka, a do tego Julia Roberts w roli głównej? To musiało się udać i ani trochę nas nie dziwi, że dziś polecamy wam "Homecoming" z czystym sumieniem. Trochę bardziej fakt, jak bardzo ta w sumie prosta historia zdołała nas oczarować.
Prostota to zresztą w tym przypadku słowo-klucz, bo bije ona nawet od serialowego formatu – w końcu w dzisiejszych czasach dziesięć półgodzinnych odcinków to tyle co nic. A trzeba dodać, że mamy do czynienia z dramatem, co w ogóle jest jakąś aberracją. To tak w ogóle można? Owszem, można, o ile ma się dobry plan. A Sam Esmail, czyli człowiek odpowiedzialny za "Homecoming", zdecydowanie go miał.
Wyszedł od niejakiej Heidi (Julia Roberts), pracownicy tytułowego ośrodka pomagającego byłym żołnierzom wrócić do normalnego życia. Ośrodka, w którym rzecz jasna dzieje się coś dziwnego, bo przecież bez tego nie byłoby dobrego thrillera. Odkrycie, o co dokładnie chodzi, jest tutaj zatem w centrum uwagi, ale niekoniecznie stanowi najważniejszy punkt programu. Bo "Homecoming", tak jak to stare thrillery miały w zwyczaju, skupia się przede wszystkim na swoich bohaterach, fabularne sztuczki i twisty spychając na drugi plan.
Wychodzi mu to na zdrowie, bo poznając tutejsze postaci, szybko się z nimi zwiążecie, pragnąc nie tylko odkryć stojącą za wszystkim tajemnicę, co raczej kibicując, by sprawy potoczyły się w dobrym dla każdego kierunku. Dla wrażliwej i chcącej jak najlepiej dla swoich podopiecznych Heidi. Młodego weterana Waltera (Stephan James), który trafia pod jej skrzydła. Czy nawet Thomasa Carrasco (Shea Whigham), nieustępliwego, choć trochę nieporadnego urzędnika, w niczym nieprzypominającego twardego detektywa.
Jak widać, "Homecoming" bawi się więc gatunkowymi kliszami, jednocześnie czerpiąc z nich całymi garściami. W warstwie formalnej zachwyca elegancją i pomysłowością, a mimo że nie ma tu żadnych spektakularnych obrazków, zostawia w głowie jedną z najbardziej efektownych scen, jakie widzieliśmy na małym ekranie. A do tego wciąga jak mało co, więc nie zastanawiajcie się ani chwili i rezerwujcie dwa wieczory na seans. Albo lepiej jeden dłuższy. [Mateusz Piesowicz]
Homecoming jest dostępny w Amazon Prime Video
Russian Doll
Netfliksowa perełka, która zaskoczyła nas swoją świeżością, lekkością i tym, jak wiele okazała się mieć do powiedzenia na tematy najpoważniejsze z poważnych, bo dotyczące dosłownie życia i śmierci. "Russian Doll" to wdzięczna błyskotka, najlepsza serialowa terapia od czasów 1. sezonu "Legionu" i inteligentna zabawa pomysłami dziwnymi i dziwniejszymi.
Wszystko zaczyna się od wydarzenia nie mieszczącego się w żadnych normach. Nadia (Natasha Lyonne z "Orange Is the New Black") umiera w swoje 36. urodziny, próbując opuścić imprezę urodzinową zorganizowaną przez przyjaciółkę, a chwilę po śmierci w niewytłumaczalny sposób na nią powraca. Cykl powtarza się raz, drugi, dziesiąty — nasza bohaterka jest pozbawiana życia na wymyślne sposoby i zawsze wraca do tej samej łazienki w nowojorskim mieszkaniu, coraz bardziej zdeterminowana, by rozwiązać zagadkę swojego "Dnia świstaka".
O co w tym chodzi? Co oznaczają kolejne śmierci i zmartwychwstania bohaterki? "Russian Doll" odsłania karty systematycznie, krok po kroku wyjaśniając, co takiego dzieje się w życiu Nadii. Absurd, surrealizm, cytaty z popkultury, poryty humor — tego wszystkiego jest tutaj pod dostatkiem, ale jest też coś jeszcze. Wielowymiarowa postać w centrum uwagi i autentyczne emocje, które sprawiają, że od serialu rzeczywiście nie da się oderwać. To nie jest tylko pomysłowa układanka, to skomplikowana opowieść o tym, jak to jest być człowiekiem.
Skomplikowana i prosta jednocześnie, bo opowiadająca o sprawach, które wszyscy świetnie znamy, od problemów rodzinnych zaczynając, a na nietypowej przyjaźni kończąc. Nadia najpierw solo, a potem w duecie, mierzy się z różnego rodzaju traumami i strachami, szukając odpowiedzi na liczne pytania egzystencjalne, w tym także: czy aby na pewno warto żyć? "Russian Doll" zadziwia i zachwyca na każdym kroku, a do tego jest tak krótkie, że można pochłonąć całość w dwa wieczory.
2. sezon serialu powstanie, ale nawet gdyby Netflix go nie zamówił, to wciąż byłaby satysfakcjonująca serialowa przygoda, zamknięta w ośmiu półgodzinnych odcinkach. [Marta Wawrzyn]
Russian Doll jest dostępne na Netfliksie
Gentleman Jack
Sally Wainwright nie trzeba przedstawiać: dała nam urocze "Last Tango in Halifax" i mroczne "Happy Valley". Tym razem zaproponowała serial historyczny oparty na pamiętnikach wyjątkowo interesującej postaci, przekraczającej obyczajowość XIX-wiecznej Anglii. Anne Lister, nie oglądając się na konwenanse, postanowiła sama zarządzać swoim majątkiem i po latach romansów wreszcie się ustatkować u boku… żony.
Już sama biografia głównej bohaterki sprawia, że "Gentleman Jack" to wciągająca opowieść o miłości, biznesie i próbach życia na własnych warunkach. Problemy brzmiące zaskakująco współcześnie ujęto w ramy tamtej epoki, ale nie bez przełamywania czwartej ściany i doprawiania zmagań Anne równoważącym wzruszenia humorem.
"Gentleman Jack" nie byłby jednak tak udany, gdyby nie Suranne Jones w głównej roli. Ta znana choćby z "Doktor Foster" aktorka wręcz zawłaszcza ekran, przyciąga uwagę w każdej scenie, w któ®ej występuje, przekonująco tworzy postać tak fascynującą, że widz nie dziwi się temu, jak chętnie otoczenie daje się Anne Lister uwodzić, dosłownie i w przenośni.
No i mamy tu romans, zdecydowanie najsilniejszy obok Jones punkt całej produkcji. Wszystko niby znajome, trochę rodem z powieści Jane Austen, ale fakt, że obiektem podchodów Anne jest młoda dziewczyna, bogata i niepewna siebie Ann Walker (Sophie Rundle), pozwala twórczyni serialu na równoczesne wykorzystywanie konwencji i wywracanie ich. Ta miłosna historia angażuje, nie tylko jako obraz walki z uprzedzeniami, ale przede wszystkim jako opowieść o związku, w którym obie strony mogą być wolne, czuć się dobrze we własnej skórze, pokazać swoje najsilniejsze strony.
Dzięki chemii między bohaterkami oraz talentowi Wainwright do pisania interesujących postaci "Gentleman Jack" ogląda się świetnie, nawet jeśli ponarzekać można na kilka niepotrzebnych, niedorównujących romansowi wątków drugoplanowych. Już czekamy na obiecany 2. sezon. [Kamila Czaja]
Gentleman Jack dostępny jest na HBO GO
Genialna przyjaciółka
W teorii adaptacja pierwszego tomu cyklu neapolitańskiego Eleny Ferrante to zwyczajna historia obyczajowa, z tym że po włosku i w historycznych realiach Włoch z lat 50. ubiegłego wieku. W praktyce dostaliśmy serial, w którym zakochaliśmy się z miejsca, a potem to uczucie jeszcze rosło wraz z głównymi bohaterkami — Eleną 'Lenù' Greco i Raffaellą 'Lilą' Cerullo.
Poznajemy je jeszcze jako małe dziewczynki wychowane w biednej neapolitańskiej dzielnicy i chodzące razem do szkoły, a potem na przestrzeni odcinków oglądamy, jak wyrastają z nich nastolatki i młode kobiety. Wszystkiemu towarzyszy zaś łącząca je i zmieniająca się z biegiem czasu relacja. Nie prosta przyjaźń, jaką znajdziecie w każdej innej historii, ale znacznie bardziej skomplikowany związek, w którym nie brak zazdrości, fascynacji i wzajemnego napędzania się do działania.
A to jest bohaterkom bardzo potrzebne, bo jak zobaczycie w serialu, życie w Neapolu sprzed lat, choć czasami urokliwe, miało mnóstwo ciemnych stron. Nędza, podziały społeczne, przemoc, patriarchat. To wszystko staje na drodze Lenù i Lili, które razem starają się stawić czoła nieprzyjaznemu światu albo chociaż odnaleźć w nim swoje miejsce. Jedno i drugie nie jest łatwe, za to świetnie się na to patrzy.
Przynajmniej przez większość czasu, bo bywa i tak, że "Genialna przyjaciółka" potrafi się zamienić w dotykającą do głębi historię, której długo nie będziecie mogli wyrzucić z głowy. Zobaczycie, jak niesamowicie odtworzone historyczne realia z urzekających stają się nieprzyjaznymi, niczym piękny sen przechodzący w koszmar. Bo produkcja HBO to nie bajka i twórcy nigdy nie dają nam o tym zapomnieć. A że kolejny sezon jest już w drodze, to tym bardziej polecamy zapoznanie się z tą historią. [Mateusz Piesowicz]
Genialna przyjaciółka jest dostępna w HBO GO
Sex Education
Wychowanie seksualne, w jakim sami chętnie byśmy uczestniczyli, gdybyśmy tylko byli trochę młodsi. I zarazem serial, jaki mógł powstać tylko po tej stronie Atlantyku, bo w USA jak już pojawiają się w telewizji problemy seksualne młodzieży, to oczywiście musi być od razu ekstremalnie. Twórcy "Sex Education" nie szokują ani nie łamią na siłę żadnych tabu, po prostu mówią, że nastolatkowie uprawiają seks i zamiast odwracać oczy, wypada zacząć normalnie o tym rozmawiać.
Normalnie, czyli lekko, z humorem, bez zadęcia i unikając prawienia kazań. Dokładnie to robi serial Netfliksa, skupiający się wokół działalności nieoficjalnej "kliniki terapii seksualnej", którą zakłada dwójka uczniów liceum z małego angielskiego miasteczka. I już sam ten duet wystarczy, by zainteresować się "Sex Education".
Otis Milburn (Asa Butterfield), wychował się w domu wypełnionym seksem, bo jego matka (Gillian Anderson) to uznana seksuolożka. Od dziecka ciągle słuchał tylko o tym, więc ma ogromną wiedzę teoretyczną i zero wiedzy praktycznej. Maeve (Emma Mackey), przedsiębiorcza "niegrzeczna dziewczynka", która potrzebuje pieniędzy, dostrzega w koledze potencjał i tak oto ta dwójka rusza z poradami seksuologicznymi, udzielanymi każdemu, kto zapłaci, gdzieś w okolicach nieczynnych szkolnych toalet.
https://www.youtube.com/watch?v=Pa-u2v3frPI
Seksbiznes to jednak tylko pretekst, by w sposób lekki, ale i niegłupi porozmawiać o problemach wieku dojrzewania. W "Sex Education" seks absolutnie nie jest na pierwszym miejscu — to wypełniona humorem opowieść o miłościach, przyjaźniach, poszukiwaniu swojej tożsamości i zmaganiu się z rzeczami, na które czasem nic się nie da poradzić. Jak to, że nie jesteśmy tej samej orientacji seksualnej, co "wszyscy".
Serial trochę przypomina inne produkcje młodzieżowe, jak "Freaks and Geeks", "The Inbetweeners" czy "The End of the F***ing World", ale wystarczy parę odcinków, by znalazł własny ton, tożsamość i równowagę pomiędzy absurdalną komedią, a całkiem poważną, słodko-gorzką opowieścią o dorastaniu. Warto obejrzeć, niezależnie od tego, ile mamy lat. Na razie to tylko osiem odcinków, ale w przyszłym roku będzie 2. sezon. [Marta Wawrzyn]
Sex Education jest dostępne na Netfliksie
Status związku
Serial Stephena Frearsa i Nicka Hornby'ego ma wiele zalet, a za jedną z nich uznać można to, że nadrobienie go pójdzie wam błyskawicznie. Zaledwie dziesięć odcinków po mniej więcej dziesięć minut, a więc łącznie tyle, co wcale nie jakoś szczególnie długi film. A w tak krótkim czasie zasłużeni brytyjscy twórcy zapewniają niejedną atrakcję.
Oczywiście "Status związku" kuszący jest przede wszystkim dla miłośników produkcji "gadanych", bo cały koncept polega na tym, że małżeństwo w poważnym kryzysie co tydzień spotyka się w barze przed sesjami z psychologiem i rozmawia o swoim związku, przewidując, co wydarzy się na terapii. Proste, ale za to jak podane.
https://www.youtube.com/watch?v=Z6948rnRLHI
W głównych rolach mamy bowiem Rosamund Pike i Chrisa O'Dowda, którzy doskonale grają parę po przejściach. To nie opowieść o pierwszym stadium zakochania, Louise i Tom znają nawzajem swoje wady, co nieraz każe im zrobić krok do przodu i dwa do tyłu, gdy próbują się dogadać. Ale równocześnie to błyskotliwi, mimo wszystko bliscy sobie ludzie, którzy poprzez konwersacje o popkulturze i polityce odkrywają niejeden powód swoich dzisiejszych problemów.
Ogląda się "Status związku" świetnie, dialogi są inteligentne i szybkie, a chemia między bohaterami przekonująca. Krótki format bardzo dobrze się tu sprawdza, a widz nawet się nie orientuje, kiedy przechodzi do kolejnej rozmowy. Od tych spotkań trudno się oderwać, a w krótkim czasie imponujący zespół scenariuszowo-reżysersko-aktorski buduje sytuacje i postacie, które wciągają i budzą podziw dla całej tej małej wielkiej produkcji. Oby spełniły się wizje Hornby'ego dotyczące 2. sezonu z nową parą bohaterów. [Kamila Czaja]
Status związku dostępny jest na HBO GO
Czarnobyl
Czy tu w ogóle trzeba kogoś zachęcać? Jeśli jakimś sposobem nie obejrzeliście miniserialu HBO, gdy kilka tygodni temu zachwycał się nim cały świat, to zdecydowanie powinniście to jak najszybciej zmienić. Choć przyznajemy, że polecanie akurat "Czarnobyla" jako wakacyjnego seansu jest dość specyficzne, bo absolutnie nie jest to rzecz z gatunku lekkich i przyjemnych. Ale tu ma być przecież o serialach do nadrobienia, a w tej kategorii opowieść o katastrofie radzieckiej elektrowni jądrowej, klasyfikuje się bez dwóch zdań w czołówce rankingu.
Pięciogodzinny miniserial zabiera nas na Ukrainę w 1986 roku, z możliwie największymi szczegółami przedstawiając wydarzenia fatalnej nocy 26 kwietnia i ich różnorakie konsekwencje. Poznajemy prawdziwe postaci, które były wówczas obecne na miejscu (w głównych rolach m.in. Jared Harris i Stellan Skarsgård), oglądamy walkę z czasem i różnymi konsekwencjami eksplozji. Bo oprócz tych najbardziej oczywistych, były również polityczne, co twórcy starali się jak najdokładniej objaśnić.
A chcąc, by przekaz trafił do widza jak najmocniej, musieli oczywiście sięgnąć w pewnym stopniu po fikcję. Niezbędne wstawki w żaden sposób nie osłabiły jednak wydźwięku całości, która w każdym momencie robi ogromne wrażenie. Czasem przeraża jak najprawdziwszy horror, a kiedy indziej oburza lub emocjonuje niczym najlepszy dramat. Twórcy wiedzą doskonale, co pokazać, by zabolało nas najbardziej, ale żebyśmy mimo to nie mogli odwrócić wzroku od ekranu.
I tak właśnie jest do samego końca, nieważne, czy oglądamy wydarzenia w elektrowni, "sprzątanie" po katastrofie, rodzinną historię młodego strażaka, śledztwo w celu znalezienia winnych czy towarzyszące wszystkiemu zakulisowe rozgrywki. Tutejszy koszmar ma różne oblicza, każde fascynujące, zapadające w pamięć i dające do myślenia – tym bardziej że wszystkie są boleśnie prawdziwe. [Mateusz Piesowicz]