"Wielkie kłamstewka" zamieniają się w zbiorową terapię – recenzja 3. odcinka 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
24 czerwca 2019, 21:02
"Wielkie kłamstewka" (Fot. HBO)
W tym tygodniu w Monterey na tapecie mieliśmy małżeńskie problemy, szkolne zebranie, śledztwo w sprawie ojcostwa i zmiany klimatyczne. A terapeutka jest tylko jedna! Uwaga na spoilery.
W tym tygodniu w Monterey na tapecie mieliśmy małżeńskie problemy, szkolne zebranie, śledztwo w sprawie ojcostwa i zmiany klimatyczne. A terapeutka jest tylko jedna! Uwaga na spoilery.
"Nikt nikogo nie popychał" – krótkie, ale jak znaczące zdanie wypowiedziane przy pamiętnej okazji przez Madeline (Reese Witherspoon) wciąż wraca do piątki naszych bohaterek, odbijając się czkawką im i ich najbliższemu otoczeniu. Albo nawet całemu miastu, bo po obejrzeniu nowego odcinka 2. sezonu, można odnieść wrażenie, że coś wiedzą tu wszyscy. A już z pewnością każdemu przydałaby się solidna psychoterapia.
Wielkie kłamstewka i coraz większe problemy
Z tym że niekoniecznie u "madame Analizy", jak złośliwie ochrzciła doktor Amandę Reisman (Robin Weigert) Madeline, bo ta już ma pełne ręce roboty. Jak nie przy przekonywaniu Celeste (jak zawsze doskonała Nicole Kidman), że jest uzależniona od martwego potwora, to przy rozwiązywaniu problemów jej najlepszej przyjaciółki – i małżeńskich, i tych związanych z niską samooceną. Sami przyznacie, że to już sporo, a to przecież tylko niektóre z oblicz tutejszego końca świata.
Symptomów tychże w adekwatnie zatytułowanym odcinku ("The End of the World") uświadczyliśmy kilka. Zaczynając od tych najbardziej dosłownych, gdy wrażliwa Amabella Klein (Ivy George) nie wytrzymywała opowieści o świecie zmierzającym ku zagładzie, a kończąc na znacznie bardziej symbolicznych. Kiedy zdawałoby się, że solidne fundamenty życia kolejnych bohaterek chwiały się w posadach, mówienie o końcu świata było bowiem jak najbardziej na miejscu – w końcu nie na co dzień Monterey może oglądać choćby rozpadającą się na kawałeczki Madeline, czyż nie?
Tymczasem tutaj zafundowano nam właśnie taki widok i bynajmniej nie był to jedyny moment w ciągu tych czterdziestu minut, gdy emocje brały górę nad opanowaniem. Wykładu na ten temat mogłaby udzielić Renata (Laura Dern), znajdująca kolejną po mężu ofiarę, na której można się wyżyć. Bankructwo czy powodowanie ataków paniki u drugoklasistki, wszystko jedno. Ważne, że dostaliśmy jeszcze jedną okazję, by zobaczyć ją w bojowym trybie, choć przyznaję, że dyrektora Nippala (P.J. Byrne) było mi już w pewnym momencie trochę szkoda. Ten to ma najgorszą pracę na świecie.
Wielkie kłamstewka – kto domyśla się prawdy?
Ale oczywiście nijak nie da się tego porównać do rosnącego stresu, jaki zaczyna odczuwać piątka z Monterey. Bo prawda o śmierci Perry'ego wisi nad nimi wszystkimi coraz niżej i niżej, i tylko kwestią czasu jest, kiedy zostanie ujawniona. Pytanie kto to właściwie zrobi, bo chętnych zaczyna przybywać. Może to Gordon Klein (Jeffrey Nordling) doda dwa do dwóch i powiąże zmianę w zachowaniu żony z konkretnym wydarzeniem? Albo Ed (Adam Scott) w złości na Madeline powie, czego się domyśla? Bo przecież się domyśla, prawda?
Ci dwaj stanowią jednak małe zagrożenie w porównaniu z Mary Louise (Meryl Streep), której próby oczyszczenia dobrego imienia syna i śledztwo w sprawie jego śmierci zataczają coraz szersze kręgi. W tym tygodniu skończyło się na dorwaniu Jane (Shailene Woodley) i Ziggy'ego (Iain Armitage) oraz szybkim teście na ojcostwo, w którym obyło się bez badań laboratoryjnych. Rzecz jasna i on nie rozwiał stale rosnących wątpliwości podejrzliwej kobiety.
Bo przecież jasne, że nawet żywy i rezolutny ośmiolatek, do złudzenia przypominający swoich krewnych ze strony ojca, o niczym nie świadczy. Może to Jane "wyszła z inicjatywą"? Może Perry uległ pokusie? No dajcie spokój, wiecie jacy są mężczyźni. Miewają chwile słabości, gdy zdarza im się zgwałcić nieznajomą, bo "błędnie zinterpretują jej sygnały". Kto tak nie miał?
I choć słuchało się tego rodzaju okropieństw, jakie padały z ust Mary Louise, z wyjątkowym obrzydzeniem i rosnącą złością, wystarczył moment, by ta gwałtownie ostygła. Moment, w którym zaślepiona kobieta zmieniła ton i łamiącym się głosem próbowała uzyskać chociaż cień dowodu na to, że jej syn nie był do cna zły (muszę dodawać coś o wielkiej klasie Meryl Streep?).
Nie on, nie delikatny Perry. Kochany Perry, który potworem mógł być tylko wtedy, gdy udawał go w zabawie z synami. Wrażliwy Perry, czytający im bajki na dobranoc. Czuły Perry, wysyłający żonie słodkie wiadomości. Tej samej żonie, którą potrafił skopać niemal na śmierć, i która z bólu musiała sięgać po uzależniające prochy.
Wielkie kłamstewka, czyli sekrety i pozory
A my już to wszystko wiedzieliśmy, bo "Wielkie kłamstewka" wcale nie zaczęły odkrywać dotąd nieznanych kart. Przeciwnie, twórcy wałkują wciąż i wciąż te same tematy, rozbierając je tylko na czynniki pierwsze i docierając do warstw tak głębokich, że wydają się odkrywcze. I choć wcale takimi nie są, w żadnym stopniu nie odejmuje to jakości tej opowieści.
Serial HBO trzyma się bowiem mocno na dwóch potężnych filarach, jakimi są ogromne emocje i fantastyczne aktorstwo, dzięki któremu możliwe staje się ich sprzedanie. Tak jak w finałowym montażu tego odcinka, zawierającym wszystko, czego można się po nim spodziewać. Wpatrzone w morze Madeline i Bonnie (Zoë Kravitz, która zaczęła się już specjalizować w tego rodzaju scenach, nie mając wiele więcej do roboty); zdenerwowaną Renatę; płaczącą w ramionach niejakiego Coreya (Douglas Smith) Jane i w końcu Celeste, masturbującą się przy wideo ze zmarłym mężem. Rany, to się nazywa szczyt tandety!
Tajemnicą reżyserki Andrei Arnold, scenarzysty Davida E. Kelleya i grupy aktorek pozostanie, jak udało im się sprawić, że te proste obrazy ożyły. Jak proste sztuczki – w stylu ostatniej sceny, która wyraźnie miała nas wytrącić z równowagi – nie tylko zadziałały, ale sprawiły, że jeszcze mocniej chce się wejść w głowę każdej z bohaterek. Oczywiście po to, by z dziką satysfakcją podglądać, co złego, wstydliwego i ukrytego przed światem w nich siedzi. Bo nie oszukujmy się, właśnie to jest w każdej z nich najbardziej fascynujące.
Ot, choćby informacja o tym, co podejrzała Madeline jako dziecko i co w jakimś stopniu znalazło odbicie w jej spektakularnym przemówieniu na rodzicielskim zebraniu w sprawie ataków paniki i zmian klimatycznych. Spektakularnym, bo zamiast barwnego pojazdu po szkolnych władzach, w czym ta bohaterka bryluje, zobaczyliśmy, jak dosłownie rozpada się na oczach wszystkich, opowiadając o historiach bez szczęśliwego zakończenia i wprawiając w zdumienie nawet swoich najbliższych.
Trudno im się oczywiście dziwić, bo gadatliwa i rozemocjonowana Madeline to jedno, ale niepanująca przy tym nad sobą Madeline, to zupełnie co innego. Wygłaszając więc mowę, w której przeszła od bardzo potrzebnego wezwania do mówienia dzieciom prawdy o potwornościach tego świata, do indywidualnego apelu i przeprosin skierowanych wprost do męża, wprowadziła niemały zamęt. A jakbyście się nie domyślali, o co w gruncie rzeczy chodziło, to proszę bardzo: mamy kadr ze stojącym samotnie pod ścianą Edem. Wszystko jasne?
Pewnie że subtelności nie ma w tym za grosz. Tylko co z tego? Jakie ma to mieć znaczenie, gdy w środku buzują emocje, Madeline uzewnętrznia się przed wszystkimi, jej przyjaciółki obawiają się, że zaraz powie o jedno słowo za dużo, a całe Monterey już nie może się doczekać, by wybuchnąć od kolejnej fali plotek? Ależ to jest piekielnie wciągające! No i muszę przyznać, że zagrywka z cytowaniem Kermita była naprawdę pierwsza klasa.
Podobnie zresztą jak cały odcinek, potwierdzający raz jeszcze, że potrzebujemy "Wielkich kłamstewek" w naszym życiu, nawet jeśli wcześniej w to wątpiliśmy. Potrzebujemy piątki z Monterey – każdej popsutej na swój sposób i każdej starającej się to przynajmniej w jakimś stopniu naprawić. Kto wie, być może któraś zdąży, zanim Mary Louise wsadzi je wszystkie za kratki, ale pieniędzy bym na to żadnych nie postawił.