"Rok za rokiem" kończy się brytyjską rewolucją – recenzja finału serialu BBC
Mateusz Piesowicz
19 czerwca 2019, 21:02
"Rok za rokiem" (Fot. BBC)
Skala koszmaru, w jaki zamieniła się przyszłość w brytyjskim serialu, przeszła najśmielsze oczekiwania. Czy ta historia miała więc prawo dobrze się skończyć? Spoilery!
Skala koszmaru, w jaki zamieniła się przyszłość w brytyjskim serialu, przeszła najśmielsze oczekiwania. Czy ta historia miała więc prawo dobrze się skończyć? Spoilery!
Czy może być bardziej dobitna oznaka upadku brytyjskiego społeczeństwa niż zamknięcie BBC? Na pewno nie, więc gdy od tego przykrego wydarzenia zaczęliśmy 2029 rok, można się było domyślać, że wielkimi krokami nadchodzi prawdziwa apokalipsa. Pytanie brzmiało, jakie będą jej efekty i czy w ogóle coś po niej zostanie?
Rok za rokiem – Lyonsowie zaczynają rewolucję
Bo już fakt, że w samym centrum zamieszania znajdą się Lyonsowie, był dla mnie od początku oczywisty. W końcu "Rok za rokiem" od jakiegoś czasu wyraźnie ku temu zmierzał – można się było ewentualnie zastanawiać, jakie dokładnie role odegrają poszczególni członkowie rodziny, no i czy ich wysiłki nie pójdą na marne. Bo akurat o tym, że Russel T. Davies nie troszczy się jakoś szczególnie o swoich bohaterów, mieliśmy już okazję się brutalnie przekonać.
Czarnowidztwo przed finałowym odcinkiem było więc w pełni uzasadnione, zwłaszcza że wraz z upływem kolejnych lat serialowa rzeczywistość stawała się coraz bardziej przerażająca i trudna do wytrzymania. Czara goryczy musiała się prędzej czy później przelać, bo ile jeszcze można zbierać się na rodzinnych obiadkach i wiecznie narzekając na pędzący w złym kierunku świat, jednocześnie nic z tym nie robić?
Potrzebne było oczywiście coś, co ostatecznie poruszyłoby istną lawinę wydarzeń – i choć ciśnie mi się na usta, że decydujący był sprzeciw wobec dalszego jedzenia "ożywionych kasztanów", to stawiam jednak na przemowę Muriel (Anne Reid). Trzeba bowiem przyznać, że nestorka rodu Lyonsów i tak wytrzymała z nią bardzo długo, ale gdy już nadeszła, to młodszym pokoleniom zostało tylko ze wstydem spuścić głowy.
Rok za rokiem – jak to się skończyło?
Rzecz jasna tylko na chwilę, bo wysłuchawszy kilku gorzkich słów prawdy (które swoją drogą powinni usłyszeć wszyscy i nie mam tu na myśli tylko mieszkańców serialowego świata), nasi bohaterowie ruszyli wreszcie do akcji. Pierwszym drobnym elementem bardziej złożonej układanki miała się zaś okazać Bethany (Lydia West), wyznająca straszliwą prawdę o swoim ojcu, pomagając tym samym w obaleniu obrzydliwych efektów "polityki zabijania" Vivienne Rook (Emma Thompson).
My zaś mogliśmy tylko siedzieć i nerwowo obgryzać paznokcie, czekając, co straszliwego wydarzy się po drodze. Czy to Wiktor (Maxim Baldry) padnie tuż przed metą, jak wcześniej Danny? A może Edith (Jessica Hynes) okupi swoją najważniejszą misję własnym życiem? Bo chyba nie Rosie (Ruth Madeley)? Nie, nie zrobicie tego, nie poświęcicie Rosie!
Nie, tym razem obyło się bez ofiar, co jest o tyle dziwne, że mieliśmy przecież do czynienia z autentyczną wojną. Wisienką na torcie pełnym straszliwych, ale wcale nie takich znowu futurystycznych wizji, jakie twórcy serwowali nam przez cały sezon, ostrzegając, że właśnie w tym momencie, nawet o tym nie wiedząc, możemy sami sobie fundować przyszłe piekło. Może więc jakiegoś rodzaju happy end był tej na swój sposób wyjątkowo ponurej historii potrzebny? Może pogrążanie się w mroku nic by tu nie dało, a wlanie odrobiny nadziei w serca wręcz przeciwnie?
Rok za rokiem mówi, że jest nadzieja na przyszłość
Trudno mi się z tym sprzeczać, bo nie ukrywam, że oglądanie, jak kolejni bohaterowie świętują mniejsze i większe triumfy, sprawiało mi naprawdę dużą przyjemność. Począwszy od spektakularnej akcji Edith i Fran (Sharon Duncan-Brewster), wparowujących do nowoczesnego obozu koncentracyjnego i obalających go przy pomocy kamer i smartfonów (oraz jednej wyrzutni rakiet), po może mniejszą w skali, ale wymagająca równie dużej odwagi osiedlową akcję Rosie. Rewolucja stała się faktem, którego nawet blokująca kanały informacji totalitarna władza nie mogła zamieść pod dywan. Pocieszające, czyż nie?
Jasne że tak, tym bardziej gdy istotne wydarzenia nie są tylko suchymi faktami okraszonymi odpowiednio podniosłą muzyką, lecz emocjonalnym rollercoasterem z pełnokrwistymi postaciami w rolach głównych. A że tych w "Roku za rokiem" nie brakuje, dostaliśmy 45 minut wypełnionych czystą adrenaliną, napięciem i emocjami, jakimi można by obdzielić kilka innych dramatów. Zdążyłem już przywyknąć, że tutejsze odcinki są wypakowane treścią po brzegi, więc szczególnie mnie to zdziwiło. Subtelność? Dajcie spokój, zapomniałem o niej jakieś pięć tygodni temu.
Oczywiście gdybym pamiętał, mógłbym trochę ponarzekać. Choćby na to, że wszystko potoczyło się zaskakująco gładko. Albo na interesujące wątki, które na końcu okazały się pełnić banalną, instrumentalną funkcję (Bethany i jej finansowane przez rząd usprawnienia). Czy na niezbyt przekonującą ekspiację Stephena (Rory Kinnear), przechodzącego błyskawiczną drogę od totalnego dupka do jednego z bohaterów rewolucji. Czy wreszcie na ładny, acz przydługi i łopatologiczny epilog z umierającą (albo rodzącą się na nowo) Edith.
Mógłbym, ale mimo wszystko nie mam na to ochoty. Bo "Rok za rokiem" ani przez moment nie próbował nam wciskać, że jest serialowym arcydziełem. To telewizyjna rozrywka – wprawdzie pięknie opakowana, pełna błyskotliwych rozwiązań, znakomitych kreacji aktorskich i świeżych pomysłów, ale jednocześnie mocno pulpowa i wciąż mająca przede wszystkim za zadanie wciągnąć i nie puścić widza do ostatnich sekund. Sami najlepiej wiecie, że twórcy wywiązali się z tego zadania bez zarzutu.
A do tego dorzucili do kompletu jasne i ważne przesłanie, trochę się nim bawiąc, ale nigdy do końca nie zatracając się w swoich wizjach przyszłości. Nie zdziwiłbym zatem się ani trochę, gdyby w ten sposób trafili do wielu widzów, którzy dotąd byli odporni na wiadomości o kryzysie uchodźczym, niebezpiecznym populizmie, zmianach klimatycznych, itd. Jeśli więc podanie ich w przystępny, atrakcyjny i angażujący sposób otworzyło komuś oczy, to można tylko przyklasnąć.
I może na tym poprzestańmy, bo ja wiem, że dostaliśmy otwarte zakończenie, a aresztowana Vivienne Rook średnio przypominała samą siebie, ale 2. sezon w tym przypadku nie wydaje mi się konieczny. Weźmy sobie raczej do serca słowa Muriel i zadbajmy by kontynuacja nie nadeszła w prawdziwym świecie.