"Wielkie kłamstewka" rozkręcają się i mnożą problemy – recenzja 2. odcinka 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
17 czerwca 2019, 21:08
"Wielkie kłamstewka" (Fot. HBO)
Koszmary przechodzące w rzeczywistość, rodzinne kłótnie i całe mnóstwo kryzysów do opanowania. To znak, że "Wielkie kłamstewka" rozkręciły się na dobre. Uwaga na spoilery!
Koszmary przechodzące w rzeczywistość, rodzinne kłótnie i całe mnóstwo kryzysów do opanowania. To znak, że "Wielkie kłamstewka" rozkręciły się na dobre. Uwaga na spoilery!
Wydawało wam się, że tydzień temu w Monterey było nieco zbyt spokojnie? W takim razie po kolejnym odcinku 2. sezonu "Wielkich kłamstewek" powinniście zmienić zdanie, bo kłopotami sypnęło w nim z wielu stron. I to kłopotami bardzo różnego rodzaju, bo choć główne bohaterki połączył wspólny sekret, każda zmagała się z jego konsekwencjami (i nie tylko) na swój sposób.
Ja zaś patrzyłem na to wszystko ze stale rosnącą fascynacją, wciąż nie mogąc do końca pojąć, jak to możliwe, że ta obyczajowa historia w wersji turbo tak piekielnie wciąga, nieustannie się przy tym nakręcając. Im głębiej zaglądałem więc w życie bohaterek, tym bardziej chciałem jeszcze więcej. Więcej wyznań, konfrontacji, kłótni i tajemnic, najlepiej z wywlekaniem na wierzch towarzyszących im emocji. Subtelność? W tym przypadku naprawdę nie jest niezbędna.
Albo inaczej – nie jest konieczna w nadmiarze, bo przecież doskonale wiadomo, że to nie subtelnie pokazane relacje międzyludzkie przyciągają do serialu najbardziej. Przeciwnie, "Wielkie kłamstewka" często z premedytacją stawiają na ich odwrotność, pozwalając nam nacieszyć wzrok chwilami, gdy nawet na co dzień opanowani ludzie nie wytrzymują i gwałtownie wybuchają. W tym sezonie jest to jeszcze o tyle łatwiejsze, że przeszłość bynajmniej nie zamierza odejść w niepamięć, jakby czekając na najgorszy moment, by o sobie przypomnieć.
Wielkie kłamstewka — popis Nicole Kidman
Wie coś na ten temat Celeste, której stan emocjonalny po śmierci Perry'ego wydaje się pogarszać z dnia na dzień, co tym razem o mały włos nie skończyło się tragedią. Bo choć jego już nie ma, wspomnienie o nim jest nadal żywe i to absolutnie nie w dobrym sensie. Mimo że takiego najchętniej szukałaby jego żona, zapominając o wszystkim, co przez niego wycierpiała. Dobrze, że doktor Amanda Reisman (Robin Weigert) jest w swoim podejściu nieustępliwa, krok po kroku, ale w końcu wyciągając z Celeste jej prawdziwe emocje.
I choć można by się poważnie zastanawiać, czy sceny terapii nie są aż nazbyt dosłowne (nawet Madeline udało się tam wpleść), występ Nicole Kidman szybko pozbawił mnie wątpliwości. W gorszych rękach to nie miało prawa się udać – tutaj nie dość, że wypadło przekonująco, to jeszcze zyskało kontynuację, gdy bohaterka przeniosła wyzwolony podczas terapii gniew na domową awanturę.
Oczywiście nie taką, jakie miał w zwyczaju urządzać Perry, choć jego duch był tu jak najbardziej obecny, co z kolei skutecznie pobudziło Celeste. I chyba można to uznać za krok naprzód, bo widok tej bohaterki wybierającej aktywne działanie zamiast bierności to coś zupełnie nowego. A czy kierowanie złości akurat w stronę nierozumiejącego swojego postępowania dziecka to dobry znak? To już zależy od tego, w jakim kierunku pójdziemy dalej. Jednak jak na rodzinę, w której dotąd zamiast szczerości wybierało się zamiatanie spraw pod dywan, jest to na pewno postęp.
Sekrety w Wielkich kłamstewkach wychodzą na jaw
Tak przynajmniej może to wyglądać z naszej perspektywy, ale już Mary Louise (Meryl Streep) może widzieć wszystko zupełnie inaczej. I w jakimś stopniu trudno się jej dziwić, bo niby dlaczego miałaby porzucać swój idealny obraz Perry'ego na rzecz zupełnie innego, wykreowanego przez kobietę, która wciąż stanowi dla niej zagadkę? Takie już przecież matczyne prawo i niełatwo je obalić.
Inna sprawa, że ignorując kolejne dowody świadczące przeciwko jej synowi, ślepa wiara w niego przestaje być rodzicielską miłością, przeistaczając się raczej w ośli upór. O tyle niebezpieczny, że podkreślony jeszcze coraz wyraźniejszą niechęcią wobec synowej, która pod koniec zamieniła się w już całkiem otwarcie wyszeptaną groźbę. A stąd tylko krok do odkrycia prawdy o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy, czyż nie?
Tym bardziej że kolejne elementy łączącego piątkę z Monterey sekretu zaczynają wychodzić na jaw, stopniowo obracając ich plan w perzynę. A że ten od początku nie wyglądał na szczególnie solidny, to nie dziwi mnie jakoś mocno, że zaczął się sypać akurat za sprawą gadatliwej Chloe (Darby Camp). Szczerze powiedziawszy, to jak na standardy Monterey tajemnica o ojcu Ziggy'ego (Iain Armitage) i tak pożyła dość długo. Przynajmniej wśród ślepych na wszystko dorosłych, bo jasna sprawa, że ośmiolatki są tam znacznie lepiej zorientowane.
Wielkie kłamstewka — trudna relacja Jane i Celeste
Trzeba więc przyznać, że pasowało to rozwiązanie do "Wielkich kłamstewek" jak ulał i dobrze, że przyszło tak szybko. Dzięki niemu dostaliśmy bowiem szereg kapitalnych scen, mogąc zaobserwować, jak działa efekt domina. Od Mary Louise i Celeste, przez Madeline i Eda, aż po Jane i Ziggy'ego, wszystko toczyło się w błyskawicznym tempie, w każdym miejscu wręcz kipiąc od emocji.
Czy negatywnych, jak w pierwszych dwóch przypadkach, czy wręcz przeciwnie, bo akurat bolesna, lecz szczera rozmowa Jane (świetna Shailene Woodley) z synem może przynieść wiele dobrego. I to nie tylko w ich relacji, bo stron w tym złożonym układzie jest więcej, a pełna otwartość (przynajmniej na tyle, na ile można z dzieckiem mówić o okolicznościach gwałtu), wydaje się być najlepszym wyjściem. Także dla Celeste, po której już widzieliśmy, że postawiona pod ścianą potrafi działać.
I w tym przypadku się to również sprawdziło, mimo że padły pytania, na które bohaterka albo nie znała odpowiedzi, albo nie mogła udzielić w stu procentach prawdziwej. Lepsze jednak to, niż prowadzące donikąd, destrukcyjne milczenie, które wcześniej było na porządku dziennym. Jak się okazuje, prosta (co nie znaczy, że pozbawiona napięcia) rozmowa może załatwić wiele spraw, nawet tam, gdzie wydawałoby się, że nie ma szans na "pokojowe" rozwiązanie.
Weźmy Celeste i Jane, między którymi w naturalny sposób mógł się przecież narodzić konflikt. Jestem wręcz przekonany, że w większości podobnych przypadków twórcy by w niego poszli, bo to proste i efektowne rozwiązanie. Tu jednak wybrano inny sposób, jakby przecząc moim wcześniejszym słowom o braku subtelności. Nie, "Wielkim kłamstewkom" wcale jej nie brakuje – David E. Kelley po prostu doskonale wie, kiedy jest na nią pora, a kiedy można zwolnić hamulec.
Wielkie kłamstewka – wszyscy mają kłopoty
Jeśli natomiast na myśl o tym drugim przypadku od razu przyszła wam do głowy Madeline, to nie ma w tym nic dziwnego. Czy dlatego, że to typowe dla niskich ludzi i szkolnych łobuzów? Mary Lousie pewnie mogłaby tak stwierdzić z pełnym przekonaniem, ja jednak postawię na to, że zwyczajnie zdążyliśmy już na tyle poznać charakter tej bohaterki, że w dużym stopniu wiemy, czego się po niej spodziewać. A także to, że prędzej czy później zawsze sprawia on jej problemy.
Tak jak tutaj, gdzie tendencja do gadulstwa uderzyła w nią aż dwukrotnie, najpierw powodując sprzeczkę z Edem, a potem zsyłając na nich poważniejszy konflikt, który może mieć opłakane konsekwencje. O ile już nie ma, bo choć na zewnątrz mąż Madeline zachowywał względny spokój, jak na dłoni było widać, jak bardzo jest tym wszystkim wstrząśnięty. Oklepane? Trochę tak, w końcu to tylko "zwykłe" małżeńskie problemy, ale że Reese Witherspoon i Adam Scott wynoszą je ponad standard, to nie mogę doczekać się ciągu dalszego.
Nieco gorzej wygląda to z pozostałymi bohaterkami, które trzymają się na uboczu od centrum wydarzeń. Szkoda zwłaszcza w przypadku Bonnie, która wprawdzie tę izolację wybrała, odcinając od siebie wszystkich i wszystko, ale na razie nie widać w tym efektu. Coś tu bez wątpienia twórcy szykują, bo sięgnięto nawet po oręż w postaci dziwnej matki (Crystal Fox), jednak mam nadzieję, że nie będą z tym długo zwlekać. Zoë Kravitz na pewno stać bowiem na więcej, niż posępne włóczenie się w tle.
Inną kwestią jest to, że choćby nie wiem, jak się starała, pewnie i tak nie przebije Laury Dern, która z głupiutkiego wątku Renaty i przekrętów Gordona (Jeffrey Nordling) wyciska absolutne maksimum. Musicie wszak przyznać, że gdyby ktoś inny z pełną powagą wypowiadał zdania w stylu: "Nie mogę nie być bogata", z dużym prawdopodobieństwem byłoby to skazane na porażkę.
Gdy jednak robiła to Laura Dern, wierzyło się w każde jej słowo, w sumie żałując, że kobietę i jej męża oddzielała akurat więzienna szyba. Na szczęście nieco później dostaliśmy pełną wersję tej jakże uroczej awantury, w której ku naszej radości oberwało się też przypadkowym kierowcom. Czy możemy dostawać wkurzoną Renatę co tydzień?
Nie wiem, jak będzie z tym konkretnym życzeniem, ale jeśli chodzi o emocje podobne do tych z "Tell-Tale Hearts", to sądzę, że mamy spore szanse na powtórkę. "Wielkie kłamstewka" z nich przecież żyją, a twórcy świetnie zdają sobie z tego sprawę, coraz bardziej podkręcając temperaturę. Tylko czekać na to, co będzie dalej. I lepiej niech ten tydzień szybko mija.