Serialowa alternatywa: "Pełne morze", czyli hiszpański rejs po oceanie kiczu
Mateusz Piesowicz
15 czerwca 2019, 22:02
"Pełne morze" (Fot. Netflix)
Prosty pomysł, tysiąc zwrotów akcji i tyle dramatów, że można nimi obdzielić ze sto innych seriali. Czy to da się w ogóle oglądać? Tak, o ile tylko zachowamy odpowiedni dystans.
Prosty pomysł, tysiąc zwrotów akcji i tyle dramatów, że można nimi obdzielić ze sto innych seriali. Czy to da się w ogóle oglądać? Tak, o ile tylko zachowamy odpowiedni dystans.
W tym przypadku oznacza to zaś dystans naprawdę duży, bo "Pełne morze" (w oryginale "Alta mar"), czyli najnowsza hiszpańska produkcja Netfliksa, to serial, którego traktować w pełni serio najzwyczajniej w świecie się nie da. Albo inaczej: gdybym tak do niego podszedł, czytalibyście właśnie pierwszą w historii Serialową alternatywę, w której nie zostawiłbym na opisywanym tytule suchej nitki. Nie ma to jak zacząć tekst od solidnej zachęty, prawda?
Pełne morze – hiszpański serial Netfliksa
W tym przypadku jest ona jednak uzasadniona, bo nie chcę, byście odnieśli fałszywe wrażenie. "Pełne morze" nie jest więc absolutnie w żadnej mierze serialem wysokiej klasy, ale jest serialem oglądalnym. A pod pewnymi warunkami jego seans może zapewnić na tyle dużo rozrywki, że właściwe będzie nawet określenie go jako gulity pleasure. No, to brzmi już znacznie lepiej.
Można zatem przejść do konkretów, których w tej telenowelowej wersji intrygi godnej Agathy Christie nie brakuje. W sumie to jest ich wręcz za dużo, zważywszy na to, że akcja rozgrywa się na ograniczonej przestrzeni i w krótkim czasie, ale taki już specyficzny urok tej produkcji. Przecież nie po to już na samym początku informuje się nas o trzech morderstwach w ciągu dziesięciu dni, byśmy mieli się nastawiać na wolne tempo.
A trzeba jeszcze dodać, że do wszystkich doszło na pokładzie luksusowego transatlantyku płynącego z Hiszpanii do Brazylii w latach 40. ubiegłego wieku. Oprawa jest zatem odpowiednio tandetna i nie zostaje nic innego, jak tylko umieścić w niej równie kiczowatą fabułę. Za jej centrum robią dwie siostry – Eva (Ivana Baquero) i Carolina (Alejandra Onieva) Villanueva – dla których rejs w jedną stronę ma być początkiem nowego życia po wojennym koszmarze i niedawnej śmierci ojca.
Pełne morze – zbrodnie, romanse i tajemnice
Pierwsza pragnie na dobre zacząć za oceanem karierę pisarki, druga jeszcze wcześniej, bo tuż po przepłynięciu równika zamierza wyjść za mąż. I to nie za byle kogo, bo właściciela statku, niejakiego Fernanda (Eloy Azorin). Zresztą Eva nie pozostaje siostrze dłużna, bo szybko wpada jej w oko przystojny pierwszy oficer, Nicolás (Jon Kortajarena). I wszystko w tych pokładowych romansach toczyłoby się bez przeszkód, gdyby nie fakt, że niedługo po wypłynięciu z portu dochodzi do zagadkowej śmierci.
A to bynajmniej niejedyny wątek tej pokręconej historii – w końcu na statku znajduje się 1600 pasażerów, jest zatem wśród kogo wybierać, kogo podejrzewać i kogo uśmiercać. Fabuła rozkręca się błyskawicznie i ani się obejrzymy, a już tkwimy po uszy w rodzinnych sekretach, małżeńskich zdradach, mrocznych tajemnicach i gorących uczuciach. Wszystko to miesza się ze sobą w szalonym miksie, z czasem gubiąc jakikolwiek sens, ale szczere wątpię, by ten w którymkolwiek momencie stał wysoko na liście twórczych priorytetów.
Bo i po co zaprzątać sobie nim głowę, gdy ma się do dyspozycji luksusowy statek, barwną galerię postaci z różnych środowisk (od najbogatszych do podróżującej w trzeciej klasie służby i załogi statku) oraz imponujący (może poza efektami komputerowymi) przepych? Lepiej postawić w takim razie na podkręcanie do maksimum dramaturgii, co pasuje jak ulał do olśniewająco kiczowatej oprawy i widocznej na każdym kroku przesady.
Pełne morze – czy będzie 2. sezon?
Dodajmy, że przesada to bez wątpienia zamierzona – by to zrozumieć, wystarczy posłuchać dowolnego dialogu i żarliwej pasji, z jaką wypowiadają swoje oklepane kwestie aktorzy. Przypomina się wówczas zresztą inna hiszpańska produkcja Netfliksa z epoki, czyli "Telefonistki". W obydwu przypadkach serialowe fabuły trzeba brać w duży nawias (w przypadku "Pełnego morza" wręcz ogromny), od którego na dobrą sprawę zależy, czy kupimy te historie, czy rzucimy je zdegustowani po jednym odcinku.
Nie namawiam do żadnego rozwiązania, bo tu bardziej niż gdziekolwiek indziej liczy się jednak wrażliwość odbiorcza i wasza osobista tolerancja na kicz. "Pełne morze" w żadnym razie się go bowiem nie wstydzi, bez skrępowania zagęszczając swoją lichą fabułę kolejnymi intrygami i przerysowanymi do granic możliwości bohaterami. Od widza zależy, jak je potraktuje.
Można wszak spróbować podejść do serialu poważniej, traktując go jako ujmujące lekkością i duchem starego stylowego kryminału wytchnienie od współczesnych mrocznych opowieści. Ale można też po prostu pozwolić sobie przy nim na chwilę oderwania od rzeczywistości i odpoczynek dla szarych komórek.
"Pełne morze" powinno sprawdzić się w obydwu przypadkach, a jeśli po ośmiu odcinkach nie poczujecie się usatysfakcjonowani, to spokojnie – oczywiście, że kontynuacja jest już w drodze. Kicz po hiszpańsku sprzedaje się przecież świetnie, a Netflix potrafi to wykorzystać.