"Wielkie kłamstewka" wracają w świetnym stylu i to nie tylko dzięki Meryl Streep – recenzja 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
9 czerwca 2019, 20:02
"Wielkie kłamstewka" (Fot. HBO)
Czy to powrót wyczekiwany? Na pewno. Czy potrzebny? Tu już można mieć wątpliwości, ale pierwsze odcinki 2. sezonu "Wielkich kłamstewek" błyskawicznie je rozwiewają.
Czy to powrót wyczekiwany? Na pewno. Czy potrzebny? Tu już można mieć wątpliwości, ale pierwsze odcinki 2. sezonu "Wielkich kłamstewek" błyskawicznie je rozwiewają.
Dyskusji na temat sensu powstania tej kontynuacji było co niemiara. Czy historia nie zakończyła się w idealnym momencie? Czy jest tam w ogóle miejsce na ciąg dalszy, skoro materiał źródłowy się wyczerpał? Czy zdrowy rozsądek nie podpowiada, że 2. sezon serialu limitowanego to tylko głupia zachcianka? Sam się nad tym wszystkim zastanawiałem, walcząc ze sobą nawet wtedy, gdy było już oficjalnie wiadomo, że "Wielkie kłamstewka" wrócą, a fenomenalna obsada stanie się jeszcze sto razy lepsza dzięki Meryl Streep.
Na nowe odcinki czekałem zatem, będąc wewnętrznie rozdartym między szalonym entuzjazmem, a jeszcze większymi obawami. Za bardzo polubiłem "Wielkie kłamstewka" ostatnim razem, by teraz spokojnie patrzeć, jak pogrążają się w przeciętności, tak samo, jak wiele innych niepotrzebnych kontynuacji przed nimi. Po zobaczeniu pierwszych trzech odcinków 2. sezonu odetchnąłem jednak z ulgą – to wciąż ten sam znakomity serial co poprzednio, choć już niekoniecznie taki sam.
Wielkie kłamstewka to wciąż znakomity serial
Po wydarzeniach podczas pamiętnej szkolnej zbiórki w Monterey nie mogło jednak być inaczej. Jak się bowiem okazało, to co początkowo wydawało się perfekcyjnym zakończeniem historii pięciu kobiet, miało być początkiem czegoś zupełnie nowego. Ich problemy bynajmniej nie zniknęły jak ręką odjął wraz ze śmiercią Perry'ego (Alexander Skarsgård), a ta rzecz jasna sprowadziła im na głowy dodatkowe kłopoty. Takie, przy których nawet początek nowego roku szkolnego nie wygląda na wielkie wyzwanie.
A właśnie od niego wychodzimy w tym sezonie, znów skupiając całą uwagę na (nieco wyrośniętych, ale nadal uroczych) dzieciakach i ich matkach, które starają się wrócić do normalnego życia. O ile w ich przypadku coś takiego w ogóle istnieje, a sądzę, że każda z naszych bohaterek miałaby na ten temat inne zdanie.
Wychodząc od Celeste (Nicole Kidman), która po stracie męża i oprawcy w jednym próbuje poukładać na nowo codzienność swoją i dwójki synów, licząc na to, że wyrządzone przez Perry'ego emocjonalne szkody nie będą trwałe. Nie pomaga jej w tym niestety obecność teściowej, Mary Louise (Meryl Streep), która ani przez moment nie ukrywa, że "nieszczęśliwy wypadek", jakim miała być śmierć jej syna, zupełnie jej nie przekonuje.
Nie jest to jednak postać z gatunku kompletnie przerysowanych i przeszarżowanych, na co może się początkowo zanosić. Zbyt wielką aktorką jest jednak Meryl Streep, by zamienić Mary Louise w jakiegoś rodzaju komiksowego łotra i najzwyczajniej w świecie nie musi uciekać się do tak banalnych sztuczek. Wystarcza bierna agresja, jaką emanuje na cały świat, by momentalnie roztoczyć dookoła złowrogą atmosferę, jednocześnie zachowując dostojność i swego rodzaju prostotę. Bo aktorka nie pozwala nam zapomnieć, że cokolwiek byśmy nie myśleli o jej bohaterce, wciąż jest ona pogrążoną w żałobie matką, na którą spadają kolejne ciosy. Inna sprawa, że ta matka potrafi się odwinąć. I to jak!
Wielkie kłamstewka sezon 2 – Meryl Streep i reszta
Coś na ten temat mogłaby powiedzieć na przykład Madeline (Reese Witherspoon), której już pierwsze "starcie" z panią Wright wzbudza dreszczyk emocji, a potem jest tylko lepiej. Niczego nie ujmując pozostałym, ale jeśli "Wielkie kłamstewka" miały wrócić tylko po to, byśmy mieli zobaczyć Meryl Streep i Reese Witherspoon razem, to zdecydowanie było warto. Ten duet to czyste złoto, podczas ich wspólnych scen iskry dosłownie sypią się z ekranu i aż chce się by było ich jak najwięcej. Trzeba jednak ustąpić miejsca, Madeline ma wszak również własne problemy, że wspomnę tylko pewien dawny romans i kolejny etap trudów związanych z wychowywaniem nastoletniej córki.
Wszystko to znaczy jednak niewiele przy tym, co przeżywa aktualnie Bonnie (Zoë Kravitz). Nosząca na swoich barkach większy ciężar od pozostałych kobieta ucieka w nieobecność, starając się odciąć od świata, ale chyba nikogo nie zdziwi, że w Monterey to nie taka prosta sprawa. Ukrycie wyrzutów sumienia z powodu zabicia człowieka tym bardziej, więc to właśnie za sprawą Bonnie dostajemy najwięcej wątpliwości i obaw typu: "To nas wszystkie dopadnie". Niezbędnych rzecz jasna, ale też nie da się ukryć, że dość prostych i nieco sztucznych (wiadomo, że bez tego nie byłoby 2. sezonu, ale momentami czuć, że wystarczyło wyznać od razu całą prawdę i nie byłoby sprawy).
Nieco lepiej na tym tle prezentują się ostatnie z "piątki z Monterey", czyli Renata (Laura Dern) i Jane (Shailene Woodley). Pierwsza przeistacza się z wrogiej w poprzednim sezonie postaci w ciągle wzbudzającą mieszane uczucia, ale już stojącą po jasnej stronie mocy. Trzeba zatem było wymyślić dla niej coś odpowiedniego, by się tam nie zmarnowała i David E. Kelley sprostał wyzwaniu, choć Ameryki nie odkrył. W każdym razie dał Laurze Dern okazję do prawdziwego popisu, który ta w stu procentach wykorzystała.
Shailene Woodley do jej poziomu nie aspiruje, ale też znakomicie robi swoje, stopniowo przywracając równowagę w życiu Jane. Można wręcz powiedzieć, że ta bohaterka ma się ze wszystkich najlepiej, pracując w oceanarium, zaczynając nawet delikatnie romansować i coraz lepiej odnajdując się w nowej rzeczywistości. Ale jak to zwykle bywa w "Wielkich kłamstewkach", wszystko do czasu.
Wielkie kłamstewka — dramaty i aktorskie popisy
Od samego początku ma się bowiem nieodparte wrażenie, że oglądamy zaledwie ciszę przed burzą, a jedyną niewiadomą stanowi to, co posypie się jako pierwsze. Ewentualnie która z bohaterek nie wytrzyma presji i zacznie mówić, choć spokojnie – serialowi jest równie daleko do prostej kryminalnej historii, jak było w poprzednim sezonie. Sprawa morderstwa jest więc ciągle gdzieś w tle, ale tylko z rzadka wychodzi na pierwszy plan.
Co absolutnie nie znaczy, że nie mamy, czym się zajmować. Przeciwnie, od wydarzeń aż kipi, a reżyserująca ten sezon Andrea Arnold (reżyserka "Fish Tank" zastąpiła na tym stanowisku Jeana-Marca Vallée) stara się jak może, by okiełznać niekiedy nazbyt rozbuchany scenariusz Davida E. Kelley'ego. Wady tegoż znamy, bo nie różnią się one zbytnio od już widzianych – bywa zatem niekiedy tandetnie czy nazbyt melodramatycznie, ale raczej nie do przesady. Może za wyjątkiem dość często pojawiających się wizji, które najwyraźniej służyły temu, by Alexander Skarsgård wciąż był istotnym członkiem obsady.
Da się to jednak przełknąć, bo koniec końców "Wielkie kłamstewka" pozostają opowieścią skromną i skupioną na charakterach swoich bohaterek. Tym razem połączonych wspólną tajemnicą, co zbliża je do siebie, a nam pozwala jeszcze dokładniej zajrzeć za fasady ich idealnych żyć. Te pękły oczywiście już dawno temu, jednak teraz odnosi się wrażenie, że zaglądamy jeszcze głębiej, stopniowo dostrzegając prawdziwe i w wielu przypadkach wyjątkowo kruche oblicza Madeline, Celeste, Jane, Bonnie i Renaty. Kobiet, które teoretycznie doskonale znamy, a jak się okazuje, wciąż mających wiele do ukrycia.
Wielkie kłamstewka — potrzebna kontynuacja
Również to sprawia, że pytania o sens tej kontynuacji bardzo szybko milkną. Bohaterki "Wielkich kłamstewek" w żadnym razie nie są jednowymiarowymi postaciami, których potencjał został już w pełni wykorzystany i można to zdanie odnieść do każdej z nich. Dopisując ich dalsze losy, ale przede wszystkim pozwalając się wykazać wybitnym aktorkom, twórcy serialu udowodnili, że wiedzą, co robią, a my możemy na tym tylko skorzystać.
I nie wątpię, że tak będzie, bo wnioskując po poziomie pierwszych trzech odcinków, może czekać nas sezon nawet lepszy od pierwszego. Wciąż obracający się wokół kłamstw i sekretów krążących po Monterey i zatruwających życie jego mieszkanek, ale jakby dojrzalszy, bo szukający od nich ucieczki w normalność. Nawet jeśli droga do niej jest wyjątkowo kręta. Czekam zatem z niecierpliwością, by dowiedzieć się, dokąd to wszystko zmierza i już wcale nie licząc tak mocno jak kiedyś, by słowa twórcy o zakończeniu miały okazać się prawdziwe.