Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
9 czerwca 2019, 22:02
"Czarnobyl" (Fot. HBO)
W tym tygodniu doceniamy m.in. finał "Czarnobyla", netfliksowe "Opowieści z San Francisco" i najlepszy do tej pory odcinek serialu "Rok za rokiem". Jest też kit, którego nie chcieliśmy wręczać.
W tym tygodniu doceniamy m.in. finał "Czarnobyla", netfliksowe "Opowieści z San Francisco" i najlepszy do tej pory odcinek serialu "Rok za rokiem". Jest też kit, którego nie chcieliśmy wręczać.
Hit tygodnia: Opowieści z San Francisco, czyli serialowa parada równości
Nie mógł Netflix lepiej trafić z datą premiery "Opowieści z San Francisco". I nie chodzi tylko o warszawską paradę równości, ale o panujący aktualnie w naszym kraju klimat, w który queerowa historia wchodzi klinem, rozbijając ponurą rzeczywistość wszystkimi kolorami tęczy.
Całkiem dosłownie, bo kontynuacja kultowych za oceanem (ale mało znanych u nas) miniseriali na podstawie książek Armisteada Maupina to istny festiwal różnorodności. Zarażająca optymizmem, zabawna i poruszająca historia, w której każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Nawet jeśli jej poprzednich odsłon nigdy nie widział, bo twórcy zadbali, by nie poczuł się zagubiony.
Śledzimy tu losy niejakiej Mary Ann Singleton (Laura Linney), która po latach robienia kariery wraca do domu przy Barbary Lane 28 w San Francisco, w którym spędziła młodość i zostawiła rodzinę. Przyjęcie ze strony córki, Shawny (Ellen Page) i byłego męża, Briana (Paul Gross), jest oczywiście dość chłodne, ale spokojnie, dajmy im trochę czasu. I tak wiadomo, jak to się skończy.
Co bynajmniej nie jest w "Opowieściach z San Francisco" wielką wadą, bo serial to tak barwny i pulsujący czystą radością z życia, że jestem w stanie mu dużo wybaczyć. Kogo wszak obchodzą nadmierny sentymentalizm czy fabularne głupotki, gdy z ekranu wręcz wylewa się pozytywne podejście do rzeczywistości?
Poszczególne historie mogą się nam wprawdzie wydawać wzięte z zupełnie innego świata (choćby pierwsza z brzegu – co dla związku oznacza zmiana płci jednej z partnerek?), jednak szybko się w nim odnajdujemy. Bo ich bohaterowie to nie manekiny, ale prawdziwi ludzie tworzący absolutnie cudowny ekosystem. Miejsce w stu procentach magiczne, w którym każdy jest mile widziany. Oby było takich jak najwięcej. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Czarnobyl w wersji sądowej
Po emocjonalnym, trudnym do oglądania zeszłotygodniowym odcinku, w którym ludzie żegnali się z dobytkiem życia, a niewinne zwierzęta były bezwzględnie pozbawiane życia, finał miniserii HBO zaproponował odsłonę bardziej wyciszoną, mocniej nastawioną na analizę niż na wzruszenia. Ale taki odcinek też był tu potrzebny.
Chwilami może patetycznie, ale skutecznie twórcy przeprowadzili w finale proces, który dla jednych jego uczestników stanowił walką o prawdę, a dla innych próbę przykrycia tego, co się naprawdę stało. Mimo logicznego, metodycznego objaśniania wydarzeń sprzed wybuchu reaktora znalazło się i tu miejsce na emocje, tylko po prostu inne niż te przeżywane, gdy patrzyliśmy na zniszczenia okolic elektrowni i na cierpienie zmagających się ze skażeniem ludzi.
Emocje towarzyszące finałowi to kibicowanie bohaterom, których nieźle już znamy, by w momencie próby zdobyli się na odwagę wbrew konsekwencjom. "Czarnobyl" doprowadził widza na skraj wytrzymałości nie tylko brutalnością w pokazywaniu tamtych wydarzeń, ale także obrazem systemu, w którym nieznośne zakłamanie, konformizm, karierowiczostwo wywołały katastrofę. Chciałoby się więc chociaż, żeby ktoś na ekranie powiedział to głośno.
Nie ma chyba do ostatniej krwi walczyć o wierność szczegółowym faktom historycznym (chociaż to ciekawe i warto doczytać). "Czarnobyl" w takim wydaniu osiągnął naprawdę wiele. Opowiedział o mechanizmach świata, w którym możliwy był splot wydarzeń doprowadzający do tragedii. Pokazał reakcje ludzi w niewyobrażalnie trudnej sytuacji. A wszystko to zrobił w sposób nieobrażający inteligencji widza, jednak na tyle dobrze wykorzystujący sensacyjną konwencję, że serial trafił do ludzi niezainteresowanych wcześniej tym rejonem świata i jego losem w "zamierzchłych" latach 80.
"Czarnobyl" to opowieść bardzo dobrze i z jasnym zamysłem napisana, świetnie zagrana i zrealizowana technicznie. Najlepszy serial w historii? Raczej nie. Ale na pewno zrobiona z szacunkiem dla ofiar, cenna przestroga dla ludzkości, która dzięki przystępnej formie skłoniła do dyskusji widzów na całym świecie. A to już bardzo dużo. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Rok za rokiem w cieniu tragedii
Na brak atrakcji w "Roku za rokiem" nie mogliśmy narzekać od samego początku – co innego z emocjami, bo te ginęły gdzieś przytłoczone szalonym tempem wydarzeń. Czwarty odcinek udowodnił jednak, że można jedno z drugim skutecznie połączyć, serwując nam pasjonującą i trzymającą w napięciu historię, a na dodatek doprawiając ją szokującym zakończeniem.
Bo tak trzeba nazwać tragiczny finał koszmarnej wyprawy Danny'ego (Russel Tovey) i Wiktora (Maxim Baldry), którzy przebywszy niemal całą drogę z Hiszpanii do Wielkiej Brytanii, wydawało się, że zmierzają ku szczęśliwemu zakończeniu. Niestety, ostatni etap podróży okazał się najgorszym, bo przeładowana uchodźcami łódź nie miała prawa bezpiecznie dotrzeć do brzegu. Nawet jeśli to tylko 20 mil.
Zafundowali nam więc twórcy naprawdę mocne wrażenia, pokazując przy tym, że wszystko, co dotąd oglądaliśmy, musiało prowadzić do tego momentu. Fajnie się patrzyło na zmierzający ku zagładzie świat? No to najwyższa pora się brutalnie ocknąć i zrozumieć, że prędzej czy później musi to doprowadzić do osobistej tragedii. Boleśnie odczuli to Lyonsowie, boleśnie odczuliśmy też my, bo wraz ze śmiercią, serial momentalnie zmienił swoje oblicze.
Oczywiście, to już wcześniej było absolutnie przerażające, gdy mogliśmy obserwować, jak świat A.D. 2027 dosłownie się sypie, pogrążając kolejne kraje w ekstremizmach. Wciąż jednak patrzyliśmy z dość bezpiecznego dystansu, ekscytując się raczej burzliwymi małżeńskimi problemami Stephena (Rory Kinnear) czy układającą sobie życie Rosie (Ruth Madeley), nawet niebezpieczną wyprawę Danny'ego i Wiktora traktując jako swego rodzaju przygodę. Nie drodzy państwo, to nie przygoda – to dramatyczna walka o przetrwanie.
"Rok za rokiem" przypomniał nam o tym w najbardziej brutalny z możliwych sposobów, spychając jednocześnie na skraj złamania. Bo czy może być jeszcze gorzej? Cóż, zobaczymy. Gdzieś pośród tego wszystkiego do władzy doszła wszak Vivienne Rook (Emma Thompson) i chyba nie tylko ja mam graniczące z pewnością przeczucie, że to nie może skończyć się dobrze. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Perpetual Grace, LTD zaskakuje i zachwyca
Jeśli próbuje się trzymać rękę na telewizyjno-streamingowym pulsie, to stosunkowo rzadko doznaje się dużych zaskoczeń. W świecie raczej nadmiaru niż niedomiaru spoilerów i zwiastunów każda przychodząca premiera wiąże się z dość konkretnymi oczekiwaniami. "Perpetual Grace, LTD" Steve'a Conrada i Bruce'a Terrisa miało wprawdzie zapowiedź, ale przeszła ona bez echa, a serial nie atakował widzów z list najbardziej oczekiwanych nowości.
Ta opowieść dostała więc od nas kilka punktów już za to, że wzięła nas z zaskoczenia, ale nie powinno to odciągać uwagi od jakości samej produkcji. Takiej obsady spodziewalibyśmy się raczej na HBO niż w niszowej stacji Epix. Główną rolę gra Jimmi Simpson (na fali sukcesu w "Westworld"), ale największe nazwiska na liście to zdecydowanie Ben Kingsley i Jackie Weaver. Do tego na drugim tle pojawia się choćby Terry O'Quinn z "Zagubionych". Z taką ekipą można snuć historię wypełnioną ciekawie napisanymi i zagranymi bohaterami.
Sama historia na początku wydaje się prosta. Niejeden przekręt na ekranie widzieliśmy, więc gdy szukający celu w życiu, dręczony poczuciem winy James zostaje zwerbowany przez wydziedziczonego syna bogatej pary, by pozornie łagodnych rodziców upokorzyć i okraść, można pomyśleć, że to serial do oglądania tylko dla obsady i absolutnie fenomenalnych kadrów.
Szybko okazje się jednak, że sam scenariusz jest o wiele bardziej skomplikowany, niż wynikałoby z początkowych scen. Ludzie niby niegroźni stają się bardzo groźni, a mroczne relacje między bohaterami i wszelkie niemoralne decyzje twórcy uzupełniają czarnym, miejscami surrealistycznym humorem, którego nie powstydziliby się Coenowie. Oby kolejne odcinki nas nie rozczarowały, bo póki co szykuje się niespodzianka sezonu. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Striking Vipers, czyli najlepszy odcinek 5. sezonu Black Mirror
5. sezon "Black Mirror" nie zapisze się złotymi zgłoskami w historii telewizji, co do tego nie mamy najmniejszych wątpliwości. Ba, na tle poprzednich odsłon serialowej antologii trzy nowe odcinki wypadają wręcz średnio, nie wzbudzając emocji porównywalnych do tych sprzed lat. Nie znaczy to jednak, że nie ma o czym mówić – w przypadku "Striking Vipers" tematów do dyskusji jest wręcz mnóstwo.
A to dlatego, że premierowy i przy okazji najlepszy odcinek z całego zestawu to "Black Mirror" w całej okazałości. Dziwne, kontrowersyjne, prowokujące, nieco sarkastyczne i bez dwóch zdań jedyne w swoim rodzaju. Choć na początku w ogóle na takie wyglądało, bo historia dwóch starych kumpli, Danny'ego (Anthony Mackie) i Karla (Yahya Abdul-Mateen II), przebiegała bardzo schematycznie. Ale od czego ma się wirtualną rzeczywistość?
Ta pojawiła się tutaj za sprawą tytułowej gry wideo, którą nasi bohaterowie wykorzystali w niecodzienny sposób, angażując się za jej pośrednictwem w pełen dzikiej namiętności romans. Albo coś w tym rodzaju, bo w gruncie rzeczy trudno jednoznacznie ten układ określić. Jest w nim pasja i żar, ale tylko w wirtualnej rzeczywistości, o czym Danny i Karl przekonali się na własnej skórze. Jest uwielbienie dla gier, ale przechodzące w lekką kpinę wobec graczy i ich nadmiernej ekscytacji ekranowym światem. Jest wreszcie odniesienie do prawdziwego życia, który w końcu wchodzi "kochankom" w drogę.
Trudno znaleźć jedyną słuszną interpretację, trudno też odnaleźć się w odcinku, który co rusz zrywa z wszelkimi gatunkowymi prawidłami. Dodając do prostych klisz coś ekstra, odbiera nam poczucie bezpieczeństwa i choć nie wywołuje przy tym gęsiej skórki, uczucie dyskomfortu już jak najbardziej tak. I takie właśnie, zmuszające do myślenia i niepodobne do niczego innego "Black Mirror" chcielibyśmy oglądać jak najczęściej. [Mateusz Piesowicz]
Kit tygodnia: Mdły powrót Opowieści podręcznej
Przykro wręczać pierwszy w historii kit serialowi, który jest ważny, potrzebny i zmienia świat na lepsze. Problem w tym, że to wszystko dotyczy raczej "Opowieści podręcznej" sprzed dwóch lat, niż tej bezzębnej historyjki, w jaką serial przemienił się ostatnio. Oczywiście, to wciąż jest przyzwoita produkcja, która wspaniale wygląda, ma świetną obsadę i generalnie oglądać się da. Ale jednak mieliśmy trochę inne oczekiwania.
Pierwsze trzy odcinki nowego sezonu są doskonale nijakie. Nie ma mowy o przeżywaniu koszmaru razem z bohaterkami, właściwie to trudno o jakiekolwiek emocje. "Opowieść podręcznej" w pewnym sensie wraca do status quo (June nie uciekła i znów jest podręczną), przetasowując bohaterów tylko troszeczkę, żebyśmy nie usnęli z nudów. I zamiast na emocjonalną głębię, stawia na bezładną bieganinę. Tutejszy ruch oporu mógłby swoimi akcjami zawstydzić wesołą ekipę "'Allo! 'Allo!".
Napięcia nie czuć już żadnego, kibicować właściwie nie ma komu, po tym jak Emily przedostała się do Kanady, a wszelkie działania rewolucjonistów wzbudzają co najwyżej śmiech na sali. Trochę świeżości wnosi Bradley Whitford jako komendant Joseph Lawrence — zdecydowanie najciekawsza obecnie postać — ale nawet jego nieprzewidywalność ma jakieś granice, które niedługo pewnie poznamy.
Serial, który dwa lata temu robił na nas piorunujące wrażenie i wydawał nam się ważny jak żaden inny, przemienia się w kolejną schematyczną dystopię, oglądaną do kotleta, z przyzwyczajenia albo dlatego, że polubiliśmy bohaterów. Nie tak miało to wyglądać. [Marta Wawrzyn]