"Opowieści z San Francisco" to tęczowy wiwat na cześć normalności – recenzja serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
7 czerwca 2019, 22:02
"Opowieści z San Francisco" (Fot. Netflix)
Legendarny za oceanem, lecz mało znany u nas serial doczekał się nowej odsłony na Netfliksie. W idealnym momencie, bo potrzeba na takie historie jeszcze nigdy nie była tak duża jak teraz.
Legendarny za oceanem, lecz mało znany u nas serial doczekał się nowej odsłony na Netfliksie. W idealnym momencie, bo potrzeba na takie historie jeszcze nigdy nie była tak duża jak teraz.
Ponad dwadzieścia pięć lat minęło w prawdziwym świecie, odkąd Mary Ann Singleton (Laura Linney) po raz pierwszy postawiła stopę w domu przy Barbary Lane 28 w San Francisco. Równie dużo czasu upłynęło w serialowej rzeczywistości, odkąd główna bohaterka "Opowieści z San Francisco" (w oryginale "Tales of the City") opuściła to miejsce, zostawiając w nim rodzinę, przyjaciół i wspomnienia. Nic wam to nie mówi? Żaden problem, możecie poznać jej historię od teraz.
A tak pewnie będzie w większości przypadków, bo choć serialowe ekranizacje powieści Armisteada Maupina za oceanem cieszą się statusem kultowych, u nas zna je raczej mało kto. Wielka szkoda, bo trzy miniserie, które powstawały w latach 1993-2001 najpierw dla brytyjskiego Channel 4 i PBS, a potem dla Showtime, pod pewnymi względami wyprzedzały swoje czasy. Pokręcone, barwne, odważne, ale też ocierające się o operę mydlaną queerowe historie pasowałyby raczej jak ulał do współczesnej telewizji, więc w sumie nic dziwnego, że w końcu zainteresował się nimi Netflix.
Opowieści z San Francisco – nowa odsłona klasyku
To zainteresowanie przełożyło się zaś na dziesięć nowych odcinków (widziałem już wszystkie), które kontynuują historię znanych bohaterów, ale ich twórczyni, Lauren Morelli ("Orange Is the New Black"), zadbała o to, by nikt nie poczuł się tu zagubiony. Jeśli więc nigdy nie mieliście z "Opowieściami z San Francisco" do czynienia, niczym się nie przejmujcie i zasiadajcie do oglądania. A jeszcze zanim to zrobicie, pozwólcie, że odrobinę przybliżę wam sytuację.
Wyobraźcie sobie, że jest koniec lat 70. w San Francisco. Młoda, naiwna dziewczyna z Cleveland przybywa do miasta, chcąc przeżyć przygodę, ale zostaje w nim na kilka kolejnych lat, znajdując miłość, przyjaciół i prawdziwy dom, a to wszystko w barwnym środowisku LGBTQ. Potem jednak, wiedziona wizją kariery, porzuca młodzieńcze życie i wszystko, co ją z nim łączyło. Mijają ponad dwie dekady, gdy wyjątkowe okoliczności każą jej jednak powrócić – i tu zaczyna się nasza opowieść.
Kobietą jest wspomniana już Mary Ann Singleton, a specjalne wydarzenie, z okazji którego wróciła do San Francisco, to 90. urodziny Anny Madrigal (boska Olympia Dukakis) – właścicielki posiadłości przy Barbary Lane i przyrodniej matki dla Mary Ann oraz kolejnych pokoleń jej lokatorów. Tych, starszych i całkiem młodych, poznajemy stopniowo w miarę rozwoju fabuły, której spoiwem jest powrót "córy marnotrawnej". Jak można się domyślić, wywołujący spore zamieszanie.
Opowieści z San Francisco – stare i nowe postaci
Przede wszystkim w życiu jej córki, Shawny (Ellen Page) i byłego męża, Briana (Paul Gross, który wrócił do roli z oryginalnej serii po nieobecności w dwóch sequelach). Im zaakceptowanie powrotu Mary Ann przychodzi znacznie trudniej, niż choćby starym przyjaciołom – Michaelowi, zwanemu Mouse'em (Murray Bartlett ze "Spojrzeń") czy nieco zwariowanej DeDe Halcyon (Barbara Garrick). Nie myślcie jednak, że obracamy się wyłącznie wśród starszego pokolenia i ich problemów. Przeciwnie, twórcy od początku wyraźnie dają nam do zrozumienia, że Mary Ann jest tylko częścią opowieści, wcale nie najistotniejszą.
Zdecydowanie trafniejsze będzie powiedzenie, że jej wątek stoi na równi z kilkoma innymi, w których pałeczkę przejmują przedstawiciele młodszej generacji. A tam dopiero robi się ciekawie! Mamy wymienioną już Shawnę, która oprócz niespodziewanie pojawiającej się matki, ma na głowie tysiąc innych spraw, a także pociągającą Claire (Zosia Mamet) – tajemniczą dziewczynę kręcącą dokument o mieszkańcach Barbary Lane. Mamy Jake'a (Garcia) i Margot (May Hong), parę próbującą na nowo zdefiniować swój związek po jego zmianie płci. Mamy Bena (Charlie Barnett), młodszego chłopaka Michaela, martwiącego się, że ich relacja nie przetrwa kolejnych trudnych prób.
Mamy wreszcie całe mnóstwo innych postaci, pojawiających się na krótsze czy dłuższe chwile na drugim planie i zamieniających tę już bardzo kolorową historię w istny festiwal urzekającej różnorodności. Pokazujący przy tym, jak bardzo zmienił i wciąż zmienia się świat na naszych oczach, bo nawet w zestawieniu z oryginalnym i bardzo wówczas progresywnym serialem sprzed lat, nowe "Opowieści z San Francisco" wydają się historią z zupełnie innej galaktyki. I niekoniecznie mam tu na myśli odważne sceny erotyczne (były też w oryginale), queerowe burleski, tęczowe marsze, itd.
Opowieści z San Francisco i problemy kilku pokoleń
Wszystko to i jeszcze więcej zobaczycie w serialu, który podchodzi do tematyki LGBTQ na wszystkie możliwe sposoby. Szokujące? Z naszego punktu widzenia na pewno, bo przecież nie trzeba nikogo przekonywać, że jesteśmy w kwestii przedstawiania queerowej tematyki na ekranie sto lat do tyłu. Ba, nawet z rozmawianiem na ten temat po ludzku i choćby próbami zrozumienia osób LGBTQ jest trudno (by nie użyć mocniejszych słów), więc zderzenie z podejściem zaprezentowanym w produkcji Netfliksa, może okazać się naprawdę brutalne. Tam wszak kwestie, którymi my z oporem zajmujemy się dziś, byłyby właściwe, ale dla lat 60., nie współczesnych czasów.
W tych pojawiają się raczej problemy z określeniem orientacji seksualnej po zmianie płci albo transfobicznymi wypowiedziami homoseksualistów starszego pokolenia i ich poczuciem wyższości. W takim zestawie nawet rozmowa o starym i nowym feminizmie wygląda na lekko przeterminowaną. Można podejść do tego na zasadzie ciekawostki, w stylu "czego to w tej Ameryce nie wymyślą", ale mam nadzieję, że zrobi tak niewielu. Bo choć problemy poruszane w serialu wydają się z zupełnie innego świata, mogą istnieć tuż obok nas, tylko nie mamy o tym pojęcia. Warto więc chociaż mieć ich świadomość, czyż nie?
A trzeba dodać, że "Opowieści z San Francisco" nie są przy tym nasiąknięte nachalnym i męczącym dydaktyzmem. To nie historia zajmująca się bolesnym odkrywaniem własnej seksualności, co często bywa tematem queerowego kina, ale rozrywkowa produkcja celebrująca życie w każdym jego przejawie. Zabawna, absurdalna, często przesadzona i tak jak w oryginale, niebezpiecznie zbliżająca się do tandetnej opery mydlanej, ale koniec końców zawsze wracająca na ziemię.
Niekiedy w stu procentach poważna – jak wtedy, gdy cofnęła się w przeszłość, do czasów, w których San Francisco daleko było do miana przyjaznego dla wszystkich miejsca. Zaraz po tym potrafiąca jednak wrócić do teraźniejszości, by z przytupem postawić na zwariowaną komedię. Albo coś pomiędzy nią, a dramatem, co skończyło się jednym z najdurniejszych rozwiązań fabularnych, jakie ostatnio widziałem w telewizji. Ot, "Opowieści z San Francisco" w pigułce.
Laura Linney w obsadzie Opowieści z San Francisco
Bo serial to wbrew pozorom daleki od doskonałości, dość nierówny, miejscami nazbyt sentymentalny i nostalgiczny oraz, co jest już netfliksową tradycją, za długi. Wycięcie paru wątków bez wątpienia by mu nie zaszkodziło (mam na myśli szczególnie influencerskich bliźniaków), podobnie jak nieco mniej uporczywe trzymanie się dawnych serii. Jak pisałem, ich znajomość nie jest potrzebna, ale rzucane mimochodem nawiązania mogą niekiedy bywać mylące. Choć w ostatecznym rozrachunku nie mają oczywiście żadnego znaczenia, tak samo jak pozostałe wady, na które szybko przestaje się zwracać uwagę, kupując serial z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Ten natomiast odwdzięcza się toną optymizmu – czasami tak zaraźliwego, że od razu przymyka się oczy na kolejne scenariuszowe bzdurki i uproszczenia, zamiast tego ciesząc się szczęściem bohaterów. Czy to często irytującej, ale mającej dobre intencje Mary Ann w znakomitej kreacji Laury Linney (jak dobrze zobaczyć ją w zupełnie innym świetle po mrocznym do bólu "Ozark"!); czy dostojnej i niekiedy lekko zjaranej, lecz zawsze emanującej pogodnym ciepłem Anny; czy kradnącej moje serce od pierwszych scen Margot, czy kogokolwiek innego. Bo to ludzie są duszą "Opowieści z San Francisco" i domu przy Barbary Lane – jak się tu zawsze podkreśla, miejsca magicznego. Po obejrzeniu zrozumiecie dlaczego.
Może też ktoś spojrzy po seansie na świat w inny, mniej czarno-biały sposób, niekoniecznie dostrzegając od razu wszystkie jego barwy, ale chociaż ich cząstkę. Może ktoś, kto będzie tego akurat rozpaczliwie potrzebował, zauważy odrobinę nadziei na lepsze jutro. Może ktoś zmieni sposób myślenia, poczuje się zainspirowany do działania albo najzwyczajniej poprawi mu się humor i z uśmiechem spojrzy na rzeczywistość. Normalną nie w paskudnie wykoślawionym rozumieniu tego słowa, jakie wciskają nam niektórzy, ale w znacznie szerszym, bogatszym i piękniejszym, nawet jeśli niekoniecznie dosłownym. Dosłowność jest przecież dla ludzi bez wyobraźni.