Nasze podsumowanie tygodnia — dziś mamy tylko hity!
Redakcja
2 czerwca 2019, 22:02
"Deadwood" (Fot. HBO)
Skończyła się "Gra o tron", a wraz z nią kity tygodnia. Mamy za to znakomity powrót "Deadwood" po latach, robiące wrażenie "Jak nas widzą" czy jak zawsze mocny "Czarnobyl". Podsumowujemy tydzień w serialach.
Skończyła się "Gra o tron", a wraz z nią kity tygodnia. Mamy za to znakomity powrót "Deadwood" po latach, robiące wrażenie "Jak nas widzą" czy jak zawsze mocny "Czarnobyl". Podsumowujemy tydzień w serialach.
Hit tygodnia: Film Deadwood — godne pożegnanie serialowego arcydzieła
"Trixie nie straciła swojego daru" — komentuje powracająca do Deadwood po latach Alma (Molly Parker), oglądając powitanie, jakie temperamentna była prostytutka (Paula Malcomson) zgotowała George'owi Hearstowi (Gerald McRaney). "Rzeczywiście nie straciła, czas nie jest w stanie tego dotknąć" — odpowiada Charlie Utter (Dayton Callie). A my już wiemy, że podobną konwersację moglibyśmy sami odbyć o serialu Davida Milcha.
Film "Deadwood", będący tak naprawdę finałem skasowanego trzynaście lat temu serialu, to powrót do domu pod każdym względem. Pomimo fabularnych skrótów (których nie dało się uniknąć przy takim formacie) wszystko gra, wszystko jest dokładnie takie jak być powinno i, jeśli pominąć modernizację, która przyszła do Deadwood, upływ czasu nie zmienił nic. Aktorzy, na czele z Ianem McShane'em, Timothym Olyphantem i niesamowitą Malcomson, ani przez chwilę nie mają problemu z powrotem do dawnych ról i kwiecistych dialogów Milcha.
Deadwood z miejsca ożywa na naszych oczach, a serialowi bohaterowie udowadniają raz po raz, że to wciąż oni — czasem w wersji niemal identycznej co kiedyś, czasem mocno postarzonej albo zmienionej przez czas, ale bez rewolucji. Powracają dobrze znane problemy egzystencjalne ukryte pod płaszczykiem zabawy w kowbojów, a także neurozy, depresje i wszystko to, co sprawiło, że ci ludzie kiedyś byli nam tak bliscy. Krótko mówiąc, to nie żadne sentymentalne spotkanie po latach. To "Deadwood", jakie znamy i kochamy, przywrócone na chwilę z niebytu.
Milch zadbał o to, żeby były i satysfakcjonujące zakończenia, i ogromne emocje dla dawnych fanów serialu. W ciągu niecałych dwóch godzin jesteśmy więc świadkami morderstwa, pogrzebu, wesela, paru strzelanin i publicznego linczu. Nie ma mowy o słodzeniu i happy endach dla wszystkich, to raczej zakończenie słodko-gorzkie.
To też zakończenie nie w stu procentach zamknięte, ale na tyle pełne, że "Deadwood" może zyskać drugie życie. Wszyscy ci, którzy unikają seriali niedokończonych, nie mają już wymówki: arcydzieło HBO już jest dokończone i czeka na nową publiczność. Zasługuje na nią tak samo, jak "The Wire", "Rodzina Soprano" i inne wielkie produkcje HBO sprzed kilkunastu lat. [Marta Wawrzyn]
Hit tygodnia: Potworne sprzątanie w Czarnobylu
Widzieliśmy eksplozję i jej pierwsze skutki. Widzieliśmy, jak mierzą się z nimi ludzie, wiedzący, że ryzykują przy tym życiem. Widzieliśmy wreszcie przerażające koszty ich bohaterstwa, których twórcy ani myśleli nam oszczędzać. I za każdym razem, gdy można było pomyśleć, że już dość, że gdzieś ten koszmar musi się kończyć, "Czarnobyl" udowadniał, że wciąż nie zobaczyliśmy kresu potworności. Nie inaczej było w 4. odcinku, kolejnym brutalnie depczącym nasz komfort psychiczny.
Może nawet bardziej, niż miało to miejsce w poprzednich tygodniach, bo przecież najgorzej patrzy się na cierpienie niewinnych ofiar. A któż jest bardziej niewinny niż zwierzęta? Te bezlitośnie likwidowane przez specjalne oddziały "sprzątające" obszary w pobliżu elektrowni, stanowiły widok, od którego chciało się jak najszybciej uciec wzrokiem.
Wiedza, że to niezbędne i że uczestniczący w tym koszmarze ludzie robili, co mogli, by jak najszybciej zakończyć cierpienia zwierzaków, niewiele tu niestety pomagała. Nic tylko skorzystać ze sposobów serialowej ekipy, czyli podsumować to jakże gorzkim hasłem "Szczęście ludzkości naszym celem", zapić wódką i starać się nie myśleć.
Przynajmniej do następnej odsłony czarnobylskiego horroru, w których jak zawsze można było przebierać. Wysyłanie ludzi tam, gdzie nie dawały sobie rady maszyny. Torpedowanie śledztwa i prób opanowania sytuacji w Czarnobylu przez KGB. Ciąg dalszy tragedii Ludmiły Ignatenko (Jessie Buckley). I tak dalej, aż do widoku dumnie powiewającej czerwonej flagi na kominie elektrowni. Widoku zafałszowanego, bo wszyscy doskonale wiemy, że znacznie lepszymi symbolami radzieckiego "triumfu" są pozbawiona wyrazu twarz młodego Pawła (Barry Keoghan) i puste łóżeczko przy Ludmile. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Jak nas widzą — miniserial, od którego trudno odwrócić wzrok
W kwietniu 1989 roku pięciu amerykańskich nastolatków — Raymond Santana, Kevin Richardson, Antron McCray, Yusef Salaam i Korey Wise — zostało oskarżonych o gwałt i brutalne pobicie młodej białej biegaczki w Central Parku. Fakt, że czterech z nich było Afroamerykanami a jeden pochodzenia latynoskiego, szybko sprawił, że chłopcy stali się wrogami numer jeden nie tylko dla Nowego Jorku, ale i całej Ameryki.
Problem w tym, że żaden z nich nie popełnił zarzucanej im zbrodni, a ich wyrok został unieważniony dopiero kilkanaście lat później, po tym jak wszyscy odbyli już swoje kary w zakładach poprawczych i więzieniach. Z tą tragiczną historią mierzy się w nowym miniserialu Netfliksa Ava DuVernay, która już w nominowanym do Oscara dokumencie "XIII Poprawka" pokazywała sposoby, w jakie systemowy rasizm przetrwał w amerykańskim społeczeństwie długo po zniesieniu niewolnictwa i sukcesach ruchu praw obywatelskich.
"Jak nas widzą" jest swego rodzaju ilustracją tez postawionych w tamtym dokumencie na bardzo szczególnym przykładzie. Można o tej produkcji powiedzieć, że jest "ważna" i choć jest to stwierdzenie bez wątpienia adekwatne, nie znaczy to wcale, że aktualne przesłanie przewyższa walory samego serialu. "Jak nas widzą" wyróżnia przede wszystkim zwrócenie uwagi na samych bohaterów historii. DuVernay świetnie wykorzystuje formułę miniserialu, aby pokazać bardzo osobiste spojrzenie chłopców, a potem mężczyzn na bycie przeciąganym przez kolejne etapy amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, który po obejrzeniu wydaje się tylko fasadą uczciwie funkcjonującego systemu.
Miniserial Netfliksa sprawdza się zatem zarówno jako emocjonalnie angażująca opowieść wyrwana wprost z kart historii współczesnej Ameryki, jak i silne oskarżenie wobec instytucji dyskryminujących Amerykanów, którzy nie są biali i zamożni. Dodatkowym atutem "Jak nas widzą" jest fenomenalna obsada. Na pochwałę zasługują nie tylko znane nazwiska na drugim planie, takie jak Michael K. Williams, Niecy Nash, Vera Farmiga czy John Leguizamo, ale przede wszystkim dziewiątka aktorów, którzy wcielają się w piątkę oskarżonych — w latach młodości i w dorosłym życiu. Szczególnie wyróżnić tu trzeba znanego z "Moonlight" Jharrela Jerome'a, który jako jedyny gra swojego bohatera w obu etapach życia i jest też bohaterem prawdopodobnie najbardziej emocjonalnie wycieńczającego odcinka w serialu, który do łatwych i tak nie należy.
"Jak nas widzą" nie odwróci tego, co wydarzyło się mężczyznom, a nieprzekonani o ich niewinności (a nadal tacy są — choćby obecny gospodarz Białego Domu) prawdopodobnie nie zmienią swojego zdania. Jest to jednak świetnie zrobiony i poruszający hołd dla piątki bohaterów tej historii i zarazem bardzo mocny serialowy i polityczny głos od jednej z najważniejszych obecnie amerykańskich reżyserek. [Michał Paszkowski]
Hit tygodnia: Wampiry z What We Do in the Shadows kończą świetny sezon
Przyznajemy uczciwie, że nie spodziewaliśmy się po tym serialu wiele. Wprawdzie za sterami odcinkowej wersji "What We Do in the Shadows" stanęli twórcy filmowego oryginału, ale wiadomo, jak to jest z tego typu produkcjami – rzadko wychodzi z nich coś dobrego. Komedia FX okazała się jednak chlubnym wyjątkiem, z miejsca kupując nas swoją świeżością, absurdem i groteską.
Wszystkie te cechy znalazły też swoje odbicie w finale 1. sezonu, w którym zajmowaliśmy się przede wszystkim Nandorem i jego idącymi w tysiące (to wciąż znacznie mniej niż Czyngis-chan) praprapra…wnukami, z których jedno okazało się żyć na Staten Island. No, przynajmniej dopóki nasz bohater nie postanowił złożyć swojej dalekiej krewnej wizyty, która miała tragiczne konsekwencje.
Bo 94-letnia Madeline z widoku potwornego przodka lewitującego za oknem zgodnie z przypuszczeniami się nie ucieszyła, przez co dostaliśmy absolutnie uroczą scenę pogrzebu. A w niej krew, dym, ogień i wodę święconą, którą biedny Guillermo niemal zabił swojego pana, jeszcze bardziej potęgując niepokojące przypuszczenia wynikające z jego pokrewieństwa z Van Helsingiem. Nic tylko czekać, aż drewniane kołki z Amazona skończą gdzieś indziej, niż tylko na obrazach.
Ponadto mieliśmy jeszcze zakończenie wątku i dość pechowo, ale bardzo efektownie, również życia Gregora/Jeffa/Jeska, którego wielka miłość do Nadii okazała się skazana na tragiczny koniec. Ale cóż, gdy ma się takiego przeciwnika jak Laszlo, trudno o sukces w uczuciach. Choć trochę go szkoda, tyle się namęczył, a wszystko na darmo. Może w kolejnym wcieleniu pójdzie mu lepiej?
Tego jeszcze nie wiemy, za to mamy pewność, że 2. sezonu "What We Do in the Shadows" już absolutnie nie zlekceważymy. Komediowe wampiry mają bowiem za sobą naprawdę bardzo dobry debiut i zasłużyły, by z niecierpliwością czekać na ich powrót. No i na to, by ktoś ściągnął je do Polski, bo szkoda, by tak udany tytuł miał pozostać niszowym. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: The Hot Zone, czyli ludzie kontra wirus
Telewizja przypomina ostatnio bardzo skutecznie, że najpotworniejsze scenariusze pisze samo życie. "The Hot Zone", nowemu miniserialowi od National Geographic, jest wprawdzie daleko do potworności, jakie fundują nam twórcy "Czarnobyla", ale założenie obydwu produkcji jest podobne – przerazić i przestrzec.
W przypadku tego serialu przed wirusem Ebola, którego odmiana pojawiła się w 1989 roku na przedmieściach Waszyngtonu, wywołując ogromne zamieszanie już samą perspektywą rozprzestrzenienia się zabójczej epidemii. Prawdziwą historię, opartą na książce "Strefa skażenia" Richarda Prestona, obserwujemy tu głównie przez pryzmat Nancy Jaax (Julianna Margulies), doktor weterynarii z wojskowej placówki, która wpadłszy na trop wirusa, stara się zrobić wszystko, by opanować zagrożenie. A nie jest to łatwa sprawa, bo jej słowom mało kto wierzy, twierdząc, że to tylko niepotrzebne wywoływanie paniki.
Na przestrzeni sześciu odcinków śledzimy zatem, jak Nancy oraz grupa naukowców i wojskowych nie tylko walczy z potencjalnie śmiertelnym patogenem, ale także przebija mur ignorancji – wówczas wyjątkowo gruby i pokazujący, jak blisko było tragedii na masową skalę. Wszystko to zaś podano nam w konwencji gatunkowej (serialowi często blisko do thrillera, a nawet horroru), ale z dbałością o naukowy wymiar historii. W końcu to National Geographic.
Jednak nawet zajmując się kwestiami technicznymi, "The Hot Zone" wciąż potrafi bardzo mocno wciągnąć, wzbudzając podskórny niepokój, a niekiedy przerażając nie na żarty. Dodając do tego rewelacyjną obsadę (poza Julianną Margulies m.in. Liam Cunningham, Noah Emmerich i Topher Grace) i przeniesienie części akcji do Afryki, byśmy zobaczyli działanie Eboli na własne oczy, mamy serial, któremu łatwo wybaczyć pewne wady, a znacznie trudniej się od niego oderwać. [Mateusz Piesowicz]