"Dobry omen", czyli anioły, demony i absurd — recenzja miniserialu Amazon Prime Video
Kamila Czaja
2 czerwca 2019, 15:32
"Dobry omen" (Fot. Amazon Prime Video)
Długo oczekiwana ekranizacja powieści Terry'ego Pratchetta i Neila Gaimana wreszcie jest. Na dodatek "Dobry omen" ma wybitną obsadę, z Davidem Tennatem i Michaelem Sheenem na czele. Ale czy wszystko się tu udało?
Długo oczekiwana ekranizacja powieści Terry'ego Pratchetta i Neila Gaimana wreszcie jest. Na dodatek "Dobry omen" ma wybitną obsadę, z Davidem Tennatem i Michaelem Sheenem na czele. Ale czy wszystko się tu udało?
"Dobry omen" Terry'ego Pratchetta i Neila Gaimana nie wydaje się książką łatwą do przeniesienia na ekran. Autorzy opublikowanej w 1990 roku powieści po pierwsze nie stawiali swojej prześmiewczej wizji nadchodzącej apokalipsy żadnych barier, proponując naprawdę absurdalne postacie i wydarzenia, po drugie bardzo wiele najlepszych fragmentów zawarli nie w dialogach, a w rozbudowanych partiach narratora, czasem nawet w przypisach.
Dobry omen, czyli chaos częściowo zamierzony
Sześcioodcinkowy miniserial Amazona napisany przez samego Gaimana i wyreżyserowany przez Douglasa Mackinnona ("Doctor Who", "Sherlock i upiorna panna młoda") radzi sobie z tymi potencjalnymi problemami całkiem nieźle. Podążając wiernie za książką, wszelkie szalone pomysły przenosi na ekran, stosując nieco kampowe efekty specjalne, trochę chyba wzorowane na "Doctorze Who", świadomie bawiąc się przy tym wymieszanymi konwencjami z książki. Natomiast w celu nierezygnowania z masy dobrych żartów dodano narrację z offu w wykonaniu Boga, któremu, a raczej której, udziela głosu sama Frances McDormand. Unikając przewidywalnych potknięć, serialowy "Dobry omen" wpada jednak na parę innych raf.
Jakkolwiek bardzo lubię powieść Pratchetta i Gaimana, nie uważam, żeby trzymała równe tempo akcji. To zrozumiałe, bo nie fabuła jest najważniejsza, chodzi raczej o poszczególne żarty, oryginalne pomysły cząstkowe, ironiczną wizję ludzkości i walczących sił Nieba i Piekła oraz nienachalny morał. Cały wielki plan, według którego małoletni Antychryst wsparty przez Czterech Jeźdźców/Motocyklistów Apokalipsy rozpocznie koniec świata, doprowadzając do ostatecznej walki sił Dobra i Zła, wydaje się już w pierwowzorze raczej pretekstem do zabawy.
W adaptacji też to widać. Dzieje się dużo, ale dość chaotycznie, a większość postaci nie ma szans na rozwinięcie. To raczej cała masa drugo- i trzecioplanowych kolorowych elementów, dowód na niewyczerpaną wyobraźnię autorów w wymyślaniu bohaterów, ale niekoniecznie w dawaniu im wiele czasu na kartach (na ekranie). Pomaga fakt, że w miniserialu występuje cała plejada gwiazd, więc prawie każdy zapadanie widzowi w pamięć. Tyle że bardziej przez to, kto gra, niż przez to, jaka jest postać.
Dobry omen – miniserial ze świetną obsadą
Nie zawsze też się to sprawdza, bo mimo że Wojnę gra Mireille Enos ("The Killing"), a Śmierć mówi głosem Briana Coxa ("Deadwood", "Sukcesja"), to ci Jeźdźcy wypadają równie nijako jak grani przez mniej znanych aktorów Skażenie (Lourdes Faberes) i Głód (Yusuf Gatewood, "The Originals"). Zwłaszcza Śmierć wydaje się lekkim rozczarowaniem, bo w książce (podobnie jak w cyklu Świat Dysku Pratchetta) jest to JEDNA Z NAJCIEKAWSZYCH, NAJBARDZIEJ TRAGIKOMICZNYCH POSTACI.
Lepiej jest w przypadku wątku Anathemy, potomkini czarownicy, która uzbrojona w księgę przepowiedni próbuje ratować świat, oraz Newtona, potomka inkwizytora, który dziewczynie pomaga. Adria Arjona ("True Detective") i Jack Whitehall mają niezłą chemię i nawet nie kusi mnie mocno narzekanie, że według książki Newton nie był przystojny. Do tego wspomnieć warto inną pozytywną parę, madame Tracy w wydaniu Mirandy Richardson i sierżanta Shadwella granego przez Michaela McKeana ("Better Call Saul"). Nie mają wiele okazji do popisu, ale każdą dobrze wykorzystują.
Świetnie grają dzieciaki. Jedenastoletni Antychryst Adam (Sam Taylor Buck), odkrywający dopiero swoje moce, feministyczna Pepper (Amma Ris), flegmatyczny Wensleydale (Alfie Taylor) i lojalny Brian (Ilan Galkoff) stanowią na ekranie uroczą gromadkę, trochę w stylu paczki ze "Stranger Things". Chociaż znów: młodzi aktorzy niewiele mają czasu na pokazanie swoich postaci, wszak apokalipsa nadchodzi, a związanych z tym faktem osób w "Dobrym omenie" mamy mnóstwo. Zwłaszcza że dodać trzeba zastępy demonów, aniołów i ludzi. Tu warto wspomnieć granego przez Jona Hamma Gabriela, dopisanego na potrzeby adaptacji, w książce zaledwie wspomnianego. Ale na moment pojawia się nawet Derek Jacobi!
Dobry omen, czyli David Tennant i Michael Sheen w duecie
Twórcy miniserialu chyba zdają sobie sprawę, że niełatwo się w tym wszystkim połapać, a jeżeli nawet widz nadąży, to niekoniecznie będzie chciał kibicować postaciom, które ledwo zna. Stawiają więc na rozbudowanie ról lubiących się wbrew wszystkiemu Crowleya (David Tennant z "Doctora Who" i "Broadchurch") i Azirafala (Michael Sheen z "Masters of Sex"). To dobra decyzja, bo Tennant i Sheen bawią się rolami demona i anioła świetnie, a uwaga widza skupia się na losach tych postaci i ich trudnej przyjaźni. O ile jednak napisana dla nich już nie na podstawie książki połowa 3. odcinka bawi trochę niczym ciąg skeczów Monty Pythona, o tyle chyba niepotrzebnie rozbudowywano zakończenie wątku konfliktu Crowleya i Azirafala z przełożonymi.
Poza kilkoma odstępstwami i dopisanymi scenami wspomniana już wierność powieści imponuje, ale działa obosiecznie. Dla kogoś, kto nie czytał "Dobrego omenu", wszystko będzie pewnie nowe i dość odkrywcze. Tych, którzy znają książkę, zwłaszcza jeśli czytali ją na świeżo, tak szczegółowo odtworzona opowieść może nużyć, bo zaskoczeń tu niewiele i następują raczej tylko w detalach.
Należę do drugiej grupy i chwilami się nudziłam. W wielu miejscach doceniam dokładność twórców, ale nadmiar monologów i mówienie postaci do siebie, żeby oddać to, co w książce jest w trzecioosobowej narracji, źle wpływają na tempo. Poza tym skomplikowanie sytuacji postanowiono oswoić widzowi masą objaśnień tego, co się właściwie dzieje. To różnica z powieścią, tam wiele rzeczy się po prostu działo i trzeba było nadążać. Tu co jakiś czas dostajemy wygłoszone przez którąś postać przypomnienie, o co w tym całym końcu świata chodzi. Wszyscy zostają też bardzo wprost przedstawieni.
Dobry omen – niezła komedia na jeden seans
Nieźle sprawdza się "Dobry omen" jako surrealistyczna, absurdalna komedia, ale to głównie zasług pierwowzoru. Chociaż trzeba przyznać, że wykorzystanie muzyki zespołu Queen miniserial podkręcił do cudownego maksimum, dobrze też uwspółcześniając historię pod względem technologii i aktualnych nawiązań do popkultury.
Gorzej jest z warstwą, która w powieści przebija spod szalonych gagów i postaci. Przesłanie dotyczące przyjaźni oraz tego, jak ludzkość psuje jedyny świat, jaki ma, niby na ekranie też jest, ale wszelkie bardziej dramatyczne sceny wypadają blado, niczym dysonans w komizmie. W powieści, co zresztą charakterystyczne zwłaszcza dla stylu Pratchetta, humor nie przesłania ostrości diagnoz, wręcz je wyostrza. Pewne niedopowiedzenia służą tej historii, podczas gdy na ekranie wszystko zostaje pokazane bardzo dosłownie, co przy takim stylu efektów specjalnych działa raczej w momentach śmiesznych niż poważnych.
W efekcie cała wewnętrzna walka Adama nieco się dłuży, podobnie jak sceny, w których Niebo i Piekło pokazują swoje okrucieństwo. Za dużo tu chyba Hastura (Ned Dennehy). Lepiej jest, kiedy satyrycznie zdemaskowany zostaje korporacyjny wymiar obu walczących stron, chociaż taka serialowa wizja, w powieści z 1990 roku świeża, na ekranie nie wydaje się już tak odkrywcza. Widzieliśmy wszak trzy sezony "The Good Place".
Serial Dobry omen można obejrzeć, ale nie trzeba
"Dobry omen" jest świetnie zagrany, przez większość czasu docenić należy dowcip, niektóre dialogi czy gagi wręcz zachwycają. A równocześnie cała opowieść nie wciąga wystarczająco (zwłaszcza gdy się ją już zna), ma nierówne tempo i wydaje się za długa. Genialne drobiazgi toną nieraz w ogólnym poczuciu, że to mogła być kultowa miniseria do wielokrotnej powtórki, a jest ciekawostka na jednorazowy seans.
Produkcja Amazona najbardziej przypomina mi netfliksową "Serię niefortunnych zdarzeń", którą odpuściłam sobie po 1. sezonie. Tam też był u podstaw wyjątkowy materiał literacki i też wiernie, stylowo, z dobrą obsadą przeniesiono go na mały ekran. A równocześnie przy szacunku dla konsekwencji tamtej adaptacji dość szybko się nią znudziłam, bo to, co było tam najlepszego, zostało przeniesione z książki, a do dogonienia wyjątkowości powieściowego cyklu Lemony'ego Snicketa czegoś zabrakło. Mimo docenienia wielu rzeczy nie do końca wiem, co ekranizacja książki Pratchetta i Gaimana wniosła w moje popkulturowe życie. Chyba niewiele poza zebraniem w jednym miejscu wybitniej obsady oraz niezłą rozrywką, na dodatek przeplataną scenami, które od razu wylatywały mi z pamięci.
Nie twierdzę, że nie warto obejrzeć. Zresztą fani Pratchetta i Gaimana i tak obejrzą. Pewnie powinni się cieszyć, że nie zmasakrowano im pierwowzoru i mogą się podczas seansu dobrze bawić i porównywać obie wersje. Widzowie, którzy nie znają powieści, powinni mieć dodatkowo sporo radości z odkrywania tego absurdalnego świata. Ale do historii seriali, nawet w wąskiej kategorii apokaliptycznych wizji, ta produkcja na stałe raczej nie wejdzie.