"Barry" podąża bardzo mroczną ścieżką w finale 2. serii — recenzja
Mateusz Piesowicz
22 maja 2019, 20:04
"Barry" (Fot. HBO)
Czy "Barry" to historia z happy endem? Tego jeszcze nie wiemy, ale po finale 2. sezonu można z przekonaniem powiedzieć, że Barry Berkman jeszcze nigdy nie był go tak daleki. Spoilery!
Czy "Barry" to historia z happy endem? Tego jeszcze nie wiemy, ale po finale 2. sezonu można z przekonaniem powiedzieć, że Barry Berkman jeszcze nigdy nie był go tak daleki. Spoilery!
Jeśli po koszmarnym cliffhangerze, z jakim zostawili nas twórcy serialu przed tygodniem, liczyliście, że wszystko jednak dobrze się skończy, to gratuluję optymizmu. Mnie go zdecydowanie brakowało, bo widząc, jak w ostatnich tygodniach toczyły się losy Barry'ego, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że nasz bohater zmierza coraz szybszym krokiem ku przepaści. Oczywiście z małymi przystankami po drodze, których zresztą nie brakowało nawet w finałowym odcinku.
Ten był bowiem kwintesencją stylu, do jakiego przyzwyczaili Bill Hader i Alec Berg, fundując zarówno nam, jak i swoim bohaterom emocjonalny rollercoaster. Począwszy od dramatycznych wydarzeń w pewnym lesie, przez serię nieprzewidywalnych zwrotów akcji i tylko w części udany spektakl, aż do mrocznego jak diabli i równie mocnego zakończenia, był ostatni odcinek 2. sezonu "Barry'ego" istną jazdą bez trzymanki. Raz szaloną i absurdalną, jak tylko ten serial potrafi, to znów poruszającą w stopniu większym, niż można się spodziewać po tak pokręconej historii.
Barry emocjonuje i szokuje w finale 2. sezonu
Nie zmienił tego nawet fakt, że po dwóch pełnych sezonach w teorii wiedzieliśmy, czego mniej więcej się spodziewać. Do przewidzenia więc było, że gdy sprawy zaczną się układać po myśli naszego bohatera, to zapewne oznacza, że zaraz twórcy okrutnie się zabawią jego i naszym kosztem. Ale co z tego, że dało się tę karuzelę nastrojów przewidzieć? Wiedza nijak przecież nie uodparnia na oglądane wydarzenia, a te znów doprowadziły nas do wyjątkowo paskudnego miejsca.
Ba, wspominając poprzedni finał i ciszę, jaka zapadła, gdy Barry obiecywał sobie, że od teraz zmieni swoje życie, trzeba powiedzieć, że w tej chwili sprawy mają się jeszcze gorzej. Przeszywająca cisza wprawdzie znów rozbrzmiewała w uszach głośno jak bicie dzwonów, jednak pytaniem jej towarzyszącym nie było już, czy tytułowy bohater zasługuje na kolejną szansę, ale raczej, czy jest jeszcze dla niego jakakolwiek nadzieja. A po tym, co zobaczyliśmy, naprawdę trudno być w tej kwestii dobrej myśli.
Barry wszak nie tylko bardzo dosłownie (chyba aż nazbyt) pogrążył się w mroku, uświadomiwszy sobie, czego się dopuścił, ale też został zdemaskowany przed Gene'em, czego jeszcze nie wie. Nie sposób więc przypuszczać, by w tej sytuacji wszystko mogło wrócić do normy – prędzej powinniśmy się zastanawiać, co będzie stanowiło większy problem. Dręcząca świadomość całkowitej utraty kontroli, która poskutkowała pozostawieniem za sobą krwawej ścieżki? Czy może jednak to, że twój nauczyciel i człowiek, dzięki któremu zacząłeś się inaczej postrzegać, wie już, że zabiłeś miłość jego życia?
Barry ambiwalentny jak nigdy dotąd
Jedno i drugie stanowi tak fatalną perspektywę, że zostaje tylko współczuć Barry'emu, czyż nie? No właśnie, oto jest pytanie. Sprzeczne uczucia wobec tego bohatera mogliśmy wszak mieć już wcześniej, nie potrafiąc ze stuprocentową pewnością stwierdzić, czy zasługuje na to, by mu kibicować. Jasne, lubiliśmy go i nadal lubimy, w dużej mierze także za sprawą tej ambiwalencji, ale podskórnie nigdy nie dało się zapomnieć, że to przecież morderca. Człowiek, który postawiony pod murem, jest zdolny do wszystkiego, a skoro tak, to w końcu może przekroczyć granicę, zza której nie będzie już absolutnie żadnego powrotu.
Bo sami powiedzcie, jeśli nie widząc innego wyjścia, był w stanie zabić Janice Moss (i jeszcze sprytnie skierować podejrzenia na gangsterskie porachunki), to czy nie mógłby tego samego zrobić z Gene'em? Czy stojąc pod ścianą, będzie w stanie poświęcić dla niego wszystko? "Jakoś nie masz ochoty, co?" – pytał drwiącym tonem Fuches, a my, patrząc, jak Barry gotuje się od środka, nie mogliśmy być w żaden sposób pewni, że to właśnie ten krok, do którego nasz bohater nigdy się nie posunie. A wciąż nie widzieliśmy najgorszego.
To miało dopiero nadejść, gdy zdradzony przez swojego dawnego mentora i zaślepiony gniewem, Barry ruszył po niego przez całą armię birmańskich, boliwijskich i czeczeńskich gangsterów, nie zważając nawet na ludzi, których znał (zabójstwo zapatrzonego w niego jak w obrazek młodego Mayrbeka to prawdziwy szok). Wszystkie uczucia, które musiał w sobie przez długi czas tłumić, znalazły tu ujście w morderczym szale, niemającym wiele wspólnego z serialowym czarnym humorem. Tu zobaczyliśmy po prostu napędzaną zwierzęcą furią rzeź, w której z bliska mogliśmy ujrzeć również tak przerażające oblicze bohatera, jakiego dotąd nie widzieliśmy. Pytanie, czy było to oblicze prawdziwe?
Chciałoby się oczywiście wierzyć, że nie, ale nie da się ukryć, że twórcy nie zostawili wielu punktów podparcia dla tej tezy. Nawet postawa Barry'ego wobec Gene'a, na pewno podszyta autentyczną troską o niesłusznie oskarżonego i kompletnie zszokowanego przyjaciela, wzięła się przecież z wyrzutów sumienia i obaw o samego siebie. Z sytuacji, do której nigdy by nie doszło, gdyby wcześniej tytułowy bohater podejmował inne decyzje lub odważnie stawiał czoła konsekwencjom. Nie odmówię mu dobrych chęci, ale czasem potrzeba czegoś więcej, niż szczerego żalu.
Barry, czyli komedia przechodząca w tragedię
Inna sprawa, że Barry nie jest jedynym człowiekiem, któremu zabrakło tu odwagi, choć konsekwencje obydwu sytuacji okazały się zgoła odmienne. Spanikowana i w ostatniej chwili zmieniająca swoją historię Sally wyszła bowiem na niej zaskakująco dobrze. Sceniczne kłamstwo zostało uznane za inspirujące i mniejsza z tym, że nijak ma się do rzeczywistości.
Przynajmniej dla szukającego łatwych i płytkich rozwiązań tłumu, który łyknął jej podkoloryzowaną wersję prawdy jak największe objawienie. Może się to oczywiście okazać dla bohaterki tą przepustką do kariery, której potrzebowała. Ale czy naprawdę o coś takiego chodziło? Oczywiście że nie i Sally doskonale zdaje sobie z tego sprawę — zakłopotane spojrzenia, jakie wymienia z Lindsay, mówią wszystko. Nie wiemy jeszcze tylko, co z tym zrobi.
Podobnie jak Noho Hank, który w swoim stylu wyszedł z wielkiej awantury cało, po drodze zapewniając nam sporo humorystycznych akcentów w tym w przeważającej mierze poważnym odcinku. Lecz wygląda na to, że koniec końców i on na nowo pogrąży się w kłamstwie, pozując na kogoś, kim nie jest. Ze względu na przerysowanie jego wątku, trudno rzecz jasna zestawiać go z historiami Barry'ego czy Sally, ale to nie tak, że ten przesympatyczny gangster (zamawianie stołu na heroinę!) jest tylko źródłem uroczego absurdu.
Patrząc na "Barry'ego" całościowo, można więc dojść do wniosku, że to serial oparty na szeregu kłamstw. Wszyscy tutaj wmawiają sobie i nam nieprawdę, może i szczerze wierząc we własne słowa, ale ostatecznie okazując się zbyt słabymi, by je urzeczywistnić. Barry może zatem przekonująco mówić, że Gene miał rację i ludzie są w stanie się zmienić, ale co z tego, skoro wystarczy małe pchnięcie i już jest z powrotem na ścieżce, którą obiecywał porzucić? Czy w takiej perspektywie na uczciwszego nie wychodzi nawet tak obrzydliwa kreatura jak Fuches, który przynajmniej jest szczery w swoim zakłamaniu?
Gorzkie to podejście i bardzo bym nie chciał, żeby ostatecznie miało okazać się właściwym. Droga do jakiegokolwiek odkupienia dla Barry'ego jest jednak w tym momencie tak zamglona, że trudno ją w ogóle dostrzec. Znacznie łatwiej zauważyć kolejne możliwe do popełnienia błędy, drogi na skróty i strach przed wzięciem odpowiedzialności na własne barki. Może więc trzeba przestać szukać usprawiedliwień i w końcu wziąć pod uwagę możliwość, że Barry Berkman rzeczywiście jest bezdusznym potworem? Kto wie, czy w końcu nie będziemy do tego zmuszeni.