Finał "Teorii wielkiego podrywu" to sympatyczna oda do przyjaźni i zarazem koniec pewnej epoki — recenzja
Marta Wawrzyn
18 maja 2019, 18:02
"Teoria wielkiego podrywu" (Fot. CBS)
Finał "Teorii wielkiego podrywu" był przesympatyczny i trafił w punkt, zamykając część wątków nietypowej grupki przyjaciół. Ale też pokazał, że to serial z poprzedniej epoki. Spoilery!
Finał "Teorii wielkiego podrywu" był przesympatyczny i trafił w punkt, zamykając część wątków nietypowej grupki przyjaciół. Ale też pokazał, że to serial z poprzedniej epoki. Spoilery!
"Teoria wielkiego podrywu" była emitowana od września 2007 roku do maja 2019 roku, zdobywając szaloną popularność, bijąc liczne rekordy i pozostając sobą w trakcie dekady, która odmieniła telewizję. Były takie czasy, kiedy serial CBS uważaliśmy za jedną z najlepszych komedii, były też takie, kiedy mówiliśmy głośno, że mamy go już dość. Finałowy sezon przeszedł u nas w zasadzie bez echa, oglądany do kotleta i świadomie pomijany w cotygodniowych zestawieniach hitów i kitów. Bo taki właśnie był — doskonale średni.
Finałowe odcinki, "The Change Constant" i "The Stockholm Syndrome", zrobiły jednak swoje, to znaczy dostarczyły emocjonalnych momentów, które z nami zostaną na dłużej. Tak jak Leonard (Johnny Galecki) jeszcze jakiś czas będzie wspominać ten moment, kiedy spoliczkował Sheldona (Jim Parsons), a ten się nie obraził, fani będą pamiętać wzruszające przemówienie wygłoszone przed doktora Coopera w ostatnich minutach serialu.
Teoria wielkiego podrywu — ciepła oda do przyjaźni
Najdziwniejszy, najbardziej nieznośny i zarazem nasz ulubiony z serialowych geeków, po tym jak kilkakrotnie usłyszał od przyjaciół, że zachowuje się jak palant, odbierając Nagrodę Nobla z fizyki, znalazł idealny moment, żeby podziękować grupce ludzi, która przez ponad dekadę była przy nim, niezależnie od wszystkiego. Zrobił to przepięknie, jakimś cudem znajdując odpowiednie słowa, by docenić ich wszystkich razem i każdego z osobna.
Nie wiem, czy przebił własną przysięgę ślubną sprzed roku, ale trzeba przyznać, że ta zaskakująco ciepła i jednocześnie najbardziej uroczysta, jak to tylko możliwe, oda do przyjaźni, wygłaszana w obecności szwedzkiego króla, spełniła swoje zadanie.
A ponieważ jednocześnie w finale "Młodego Sheldona" zobaczyliśmy naszego bohatera samotnie słuchającego ogłoszenia werdyktu Komitetu Noblowskiego oraz poznaliśmy młodsze wersje Leonarda, Penny i reszty ekipy, całość wypadła przesympatycznie. Zwłaszcza że na sam koniec dostaliśmy jeszcze typową scenę z salonie Leonarda i Penny z jedzeniem, śmiechem i nową wersją piosenki z czołówki. "Teoria wielkiego podrywu" do końca nie zawiodła jako sitcom o grupce przyjaciół.
Dostarczyła też w finale świetnej niespodzianki w postaci występu Sarah Michelle Gellar aka Buffy. Raj (Kunal Nayyar), który w tym sezonie bardzo już chciał dołączyć do grona ludzi żonatych i dzieciatych, wciąż co prawda pozostał w bliskim związku z własnym psem i nikim więcej, ale widać nie można mieć wszystkiego. Jego historia jest jedyną, która przełamuje zbiorowe "i żyli długo i szczęśliwie". Poza tym "Teoria wielkiego podrywu" pozostała serialem bardzo, bardzo tradycyjnym.
Teoria wielkiego podrywu tradycyjna do końca
Nieważne więc, jak głośno Penny (Kaley Cuoco) powtarzała, że nie chce mieć dzieci — jeden pijany wieczór z Sheldonem, wpadka z Leonardem (uff!) i bum, nasza bohaterka już jest szczęśliwą kobietą oczekującą. Dokładnie tak jak kiedyś Bernadette (Melissa Rauch), która też nie chciała dzieci, dopóki życie i scenarzyści nie zdecydowali za nią. "Teoria wielkiego podrywu" dwa razy wysłała w świat komunikat, że kiedy kobieta, która niekoniecznie pragnie być matką, zachodzi w ciążę, wszystko w magiczny sposób się zmienia, a potem już czeka ją czyste szczęście. Nie ma innej drogi ani nawet wątpliwości po drodze.
Obserwując przez lata, jak bardzo chemia znikała ze związku z relacji Leonarda i Penny, zastanawiałam się, czy serial nie zakończy się ich rozwodem i rozpadem grupki. Wyznanie Penny, że nie chce dzieci, przy jednoczesnym podkreśleniu, jak bardzo Leonard chciałby być tatą, wydawało mi się ostatnim gwoździem do trumny. A scenarzyści seriali jak gdyby tego nie zauważyli i wybrali odniesienie do pilota, w którym padło stwierdzenie, że ta para będzie mieć dzieci i będą one mądre i piękne. No więc będzie mieć. I z pewnością będą one mądre i piękne.
Amy (Mayim Bialik) z kolei zafundowano przemianę w stylu "Pretty Woman", również wysyłając w świat pewien komunikat — że dopóki nie została upiększona, nie miała prawa czuć się dobrze we własnej skórze. I znów, tak jak nie ma nic złego w posiadaniu dzieci bądź ich nieposiadaniu, tak samo wygląda sprawa z poprawianiem urody w takich granicach, w jakich każdy z nas uważa za słuszne. Mamy prawo dobrze wyglądać i czuć się lepiej przez to, że dobrze wyglądamy.
A jednak mam wrażenie, że zrobiono coś, co nie do końca mi pasowało do tej bohaterki. Amy to superinteligentna kobieta, która ma wiele zalet, a do tego potrafi znieść Sheldona w końskich dawkach. Ma także bardzo specyficzny gust, jeśli chodzi o ubrania. Pamiętacie jej bój o suknię ślubną sprzed roku? No właśnie. Gdyby serial zasygnalizował "problem" wcześniej i przeprowadził przemianę stopniowo i z wyczuciem, nie tupnęłabym nogą jak Sheldon, że wolę dawną Amy. Niestety, przemianę przeprowadzono błyskawicznie. I tak, Amy wygląda świetnie. Ale…
To wszystko pokazuje, jak tradycyjnym serialem była "Teoria wielkiego podrywu". Podczas gdy dookoła krajobraz się zmieniał pod każdym względem, sitcom CBS nie tylko pozostał przy tym samym formacie ze śmiechem z puszki, ale też zignorował zmieniające się obyczaje, dalej w konserwatywny sposób postrzegając relacje damsko-męskie. Wszyscy bohaterowie obowiązkowo musieli sobie znaleźć dziewczyny, wszyscy musieli się pożenić i w końcu też mieć dzieci, bo "tak trzeba". Związków nienormatywnych w zasadzie w tym świecie nie było, nawet w tle. Nie było skomplikowanych poszukiwań osobistych, zadawania trudniejszych pytań, przełamywania barier. Nic z tych rzeczy.
Teoria wielkiego podrywu to sympatyczny dinozaur
"Teoria wielkiego podrywu" nie odnotowała też jeszcze jednej zmiany — tego, że geekowska kultura stała się tą najbardziej mainstreamową. Ekscytowanie się co tydzień "Grą o tron" czy czekanie na kolejne odsłony "Avengersów" nie czyni nikogo wyrzutkiem ani dziwakiem, bo to dzieła oglądane przez dosłownie każdego, kto interesuje się popkulturą choćby w najmniejszym stopniu. I to się będzie nasilać, w końcu nadchodzi jeszcze "Wiedźmin", "Władca Pierścieni" czy seriale z uniwersum "Gwiezdnych wojen".
Leonard, Sheldon i ich przyjaciele nie są już dziwni. Dziwni są ci, którzy nie są z tymi tytułami na bieżąco. Tymczasem serial w ostatnich latach próbował traktować ich tak jak kiedyś, jednocześnie znacząco obniżając jakość typowo geekowskich żartów i stawiając na komedię romantyczną. W efekcie stracił część najdawniejszej publiki, ale za to zyskał miliony widzów, którzy niekoniecznie poszukują w telewizyjnych sitcomach jakiegokolwiek zniuansowania.
Po dwunastu latach obecności na antenie "Teoria wielkiego podrywu" stała się dinozaurem, który nie odszedł wcześniej tylko dlatego, że przywiązał do siebie armię widzów. Właśnie tych najbardziej mainstreamowych. Dobrze się stało, że Jim Parsons w końcu powiedział "dość" i że nie będziemy go oglądać w roli 50-letniego dziecka. To był już naprawdę najwyższy czas, nie zostało nic więcej do powiedzenia.
Nie sądzę, żebym kiedyś wróciła do przygód geeków i blondynki bez nazwiska (godna podziwu konsekwencja do samego końca!), tak jak nigdy nie wrócę do "Przyjaciół". Z takich seriali lepiej zapamiętać to, co było dobre, zamiast roztrząsać, jak bardzo zmieniły się czasy, telewizja i my sami. Przy wszystkich powyższych zastrzeżeniach, bardzo się cieszę, że jednak nie rozbito grupki na koniec, postawiono na hołd dla przyjaźni i nawet naprawiono tę nieszczęsną windę. 50-letni ludzie z małymi dziećmi zdecydowanie potrzebują windy.
To był bardzo dobry, emocjonalny finał, który mi przypomniał, jak kiedyś uwielbiałam "Teorię wielkiego podrywu". Miło pożegnać ich wszystkich, kiedy są szczęśliwi (albo chociaż mają psa). A Sheldon Cooper niech żyje dalej w młodszej wersji, pokazującej to samo w znacznie bardziej nieoczywisty sposób.