"Brooklyn 9-9" uczy, jak żyć w zgodzie z wrogami – recenzja finału 6. sezonu
Mateusz Piesowicz
18 maja 2019, 20:02
"Brooklyn 9-9" (Fot. NBC)
Przeciwnik z najwyższego szczebla, niespodziewane sojusze i masa zwrotów akcji – dwuodcinkowy finał 6. sezonu "Brooklyn 9-9" miał wszystko, czego oczekujemy od komedii NBC. Spoilery!
Przeciwnik z najwyższego szczebla, niespodziewane sojusze i masa zwrotów akcji – dwuodcinkowy finał 6. sezonu "Brooklyn 9-9" miał wszystko, czego oczekujemy od komedii NBC. Spoilery!
Od czego ma się największych wrogów? Według ekipy "Brooklyn 9-9" od wypełniania misji niemożliwych. Do takich bowiem z pewnością należało powstrzymanie komisarza Kelly'ego (Phil Reeves) przed nielegalną inwigilacją cywili, czyli zadanie, do którego Jake zwerbował najgorszych z najgorszych, licząc na to, że zgodnie ze swoim sumieniem, będą lojalni tylko wobec samych siebie. Na pewno nie rozczarował się efektem.
Brooklyn 9-9 w NBC ma się świetnie
Zresztą tak samo jak my, bo "Sicko" i "Suicide Squad", czyli finałowe odsłony 6. sezonu serialu, stanowiły godne zakończenie jednej z najlepszych serii "Brooklyn 9-9" w historii. Sezonu, który w ciągu ostatnich miesięcy zdołał podtrzymać pozytywną energię towarzyszącą powrotowi produkcji w nowej stacji, fundując nam po drodze kilka naprawdę znakomitych odcinków, że wspomnę tylko ten z pożegnaniem Giny, #MeToo czy niedawnym Halloween w maju. Dwa ostatnie spotkania z policjantami z 99. posterunku można śmiało stawiać obok nich, choć nie było to do końca takie pożegnanie, do jakich nas przyzwyczajono.
Oczywiście nie mam tu na myśli poziomu, bo ten jak w każdym sezonie był wysoki. Chodzi o fabularną konstrukcję finału, który do tej pory zawsze musiał prowadzić do wielkiego (lub nieco mniejszego, jak w poprzednim sezonie) cliffhangera. Tym razem też się na niego zanosiło, więc w myślach już przygotowywałem się na kolejne długie miesiące męczącego oczekiwania na rozwiązanie jakiejś dramatycznej sytuacji, a tymczasem… coś poszło inaczej. Ale zanim to, czekało nas sporo pomysłów, które nie miały prawa się sprawdzić i jeszcze więcej znacznie pewniejszych żartów.
Począwszy od tego z przesunięciem kapitańskiej mównicy (o całe pół cala!), który sprowokował Holta do absolutnie niesamowitego wybuchu śmiechu – czy można było rozpocząć ten finał lepiej? Chyba nie, więc dla równowagi dostaliśmy historię o seryjnym zabójcy wycinającym serca swoich ofiar, który okazał się znacznie mniej przerażający, niż można było sądzić. Ale mniejsza o to, bo cała ta historia (zawierająca również powrót bardzo sympatycznego kanibala granego przez Tima Meadowsa) była tylko wprowadzeniem do wątku Kelly'ego i jego nielegalnej operacji à la "Mroczny Rycerz".
Jake Peralta i jego Legion samobójców
Wraz z nim z kolei zaczęła się zabawa w "Legion samobójców", jak określił Jake powołaną przez siebie grupę złożoną z Sępa (Dean Winters), C.J.-a (Ken Marino) i Madeline Wuntch (Kyra Sedgwick), która miała zagwarantować, że żadne z nich nie będzie współpracować z komisarzem. Plan oczywiście idiotyczny, ale że każda okazja, by zobaczyć te charakterystyczne postaci ponownie, jest dobra, to nie będziemy narzekać.
Tym bardziej że wraz z nimi historia od razu wskoczyła na wyższy poziom, wcześniej będąc "tylko" solidnym odcinkiem "Brooklyn 9-9" z paroma sympatycznymi gagami (Brianie z archiwum, zapomnij o karierze na Broadwayu), ale bez szczególnego błysku. W "Suicide Squad" ten pojawił się momentalnie, przede wszystkim za sprawą iskrzącej od wymyślnych obelg, nienawistnej relacji Holta z Wuntch (Kyra Sedgwick i Andre Braugher mają fantastyczną chemię), ale oślizgły charakter Sępa i cudowna głupota C.J.-a też zrobiły swoje. Nietrudno było przewidzieć, że ta doborowa inaczej ekipa coś zmaluje, a że plan Jake'a już na etapie planowania nie wydawał się doskonały, to zostawało nam tylko czekać, kto zawali pierwszy.
W międzyczasie mogliśmy zaś obserwować, jak barwne przygotowania zamieniają się w rzeczywistość, co tutaj oznaczało Jake'a, Amy (Peraltiago!) i Charlesa w maskach rodem z "Pięćdziesięciu twarzy Greya", oraz Holta w nieco innej. A potem zaczęła się iście slapstickowa komedia pomyłek, podczas której kilka razy wydawało się, że już wszystko stracone, by zaraz wrócić do normy.
Była zatem przerażająca piwnica Hitchcocka z "uwięzionym" C.J.-em (nie zapomnijcie polubić i zasubskrybować!); przeprosiny kapitana za incydent z Michelle Obamą i nawet taniec z Wuntch; a w końcu zdrada tej przebiegłej jaszczurki, bo przecież nie mogło być inaczej. "A nie mówiłem?" – wybrzmiał mi w myślach cichy głos zadziwiająco podobny do Raymonda Holta. W takim razie został jeszcze jakiś mały twist i kończymy cliffhangerem, prawda?
Brooklyn 9-9 znakomicie kończy 6. sezon
A właśnie że nie! Bo co tam cliffhangery, to przecież wcale nie w nich "Brooklyn 9-9" jest najlepsze. Jeszcze bardziej okazale wychodzą wszak serialowej ekipie wielopiętrowe halloweenowe scenariusze ze zwrotami akcji w ostatniej chwili i to właśnie coś w tym stylu dostaliśmy tutaj. Co oczywiście było o tyle zaskakujące, że raczej nie podejrzewalibyśmy Madeline Wuntch o udział w takiej konspiracji. No proszę, pozory mylą.
Odkrycie jej współpracy z Peraltą zszokowało nas więc mniej więcej tak, jak Kelly'ego i tylko trochę mniej niż Holta, a że za nim poszło zatrudnienie Wuntch na stanowisku komisarza oraz odwołanie przenosin żyjącego w zaprzeczeniu Terry'ego na Staten Island, to można było odtrąbić w pełni szczęśliwe zakończenie. No, prawie. Jakiś cliffhanger być przecież musiał, w końcu nie zostawiliby nas twórcy w oczekiwaniu na już zamówiony 7. sezon z niczym!
Zamiast zwykłej nerwówki dostaliśmy jednak słodką i całkiem wyrafinowaną zemstę ze strony Wuntch. Bo musicie przyznać, że umieszczenie kapitana Holta na ulicy w roli kierującego ruchem, ponieważ przed laty spędził w tej roli tylko miesiąc, było iście mistrzowskim ruchem. Jak uwielbiam tego bohatera, nie mogę nie docenić klasy zagrywki, zwłaszcza że pomimo zmiany munduru, kapitan nie stracił nic ze swojej dystyngowanej postawy. Frank Sinatra w tle to oczywisty wybór.
Oczywiście cała ta sprawa nie wygląda na przesadnie skomplikowaną, więc powrót Holta do dawnej roli nastąpi prawdopodobnie błyskawicznie, ale chyba tym lepiej i dla nas, i dla serialu. Ten po perypetiach ze zmianą stacji i innymi problemami szybko wrócił na właściwe tory, udowadniając, że ma wciąż bardzo dużo do zaoferowania w kwestii bycia prostą, ale pomysłową i bardzo zabawną komedią. Po co to w jakikolwiek sposób komplikować?