"The Good Fight" w obliczu końca świata – recenzja finału 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
17 maja 2019, 22:03
"Sprawa idealna" (Fot. CBS All Access)
W ostatnich tygodniach widzieliśmy w "The Good Fight" tyle dziwactw, że kończąca sezon apokalipsa nawet jakoś szczególnie nie dziwi. A co poza tym słychać u Diane i reszty? Spoilery!
W ostatnich tygodniach widzieliśmy w "The Good Fight" tyle dziwactw, że kończąca sezon apokalipsa nawet jakoś szczególnie nie dziwi. A co poza tym słychać u Diane i reszty? Spoilery!
Gdyby ktoś przy okazji premiery 3. sezonu "The Good Fight" powiedział mi, że kilka odcinków później będę tęsknił za czasami względnej serialowej normalności, pewnie bym nie uwierzył. Zachwycony fantastycznym otwarciem nowego rozdziału tej historii, nie mogłem jednak przewidzieć, że szaleństwo, jakie szykują nam twórcy, przekroczy wszelkie znane granice. Do tego stopnia, że jego finał, choć daleki od zwykłego, wyda się w pewnym stopniu przyziemny.
Tak, mam na myśli dokładnie ten odcinek z piorunami kulistymi nad Chicago. Bo czym jest nasilenie tych rzadkich zjawisk meteorologicznych, w porównaniu ze wszystkim, co oglądaliśmy przez ostatnie dwa miesiące? Cotygodniowe animowane wstawki i urocze piosenki. Cenzura ze strony własnej stacji. Przełamywanie czwartej ściany, śpiewanie w dziwnych momentach i Donald Trump wyskakujący z każdego kąta. O wątkach tak absurdalnych (Melania!), że sami nie byliśmy pewni, co o nich sądzić, nawet nie wspominam. Cóż, powiedzmy, że odlotowy dramat prawniczy, jak można określić "The Good Fight", w tym sezonie był znacznie bardziej odlotowy, niż prawniczy.
Sprawa idealna – Diane kontra Maia w finale
Co nie znaczy rzecz jasna, że mi się kompletnie nie podobało. Wprawdzie mam wrażenie, że Robert i Michelle Kingowie zatracili się w totalnej wolności artystycznej, jaką otrzymali od CBS All Access, ale nikt nie odbierze im tego, że stworzyli serial zdecydowanie wyróżniający się na tle coraz bardziej nijakiej konkurencji. Stopniowo gubiący się we własnej wyjątkowości i niebezpiecznie balansujący na granicy satyry i groteski, lecz wciąż sprawiający sporo przyjemności – zwłaszcza gdy potrafił znaleźć w szaleństwie odrobinę zdrowego rozsądku.
A tak właśnie było w finałowym "The One About the End of the World", który przy akompaniamencie podniosłych dźwięków zwiastujących koniec świata (biblijny albo i nie), zafundował nam sąd ostateczny na nieco mniejszą, ale bynajmniej nie mniej istotną skalę. Wszak na sali sądowej niejakiego Dasha Toosiego (Chris Sullivan) rozstrzygała się przyszłość kancelarii Reddick, Boseman & Lockhart, wziętej w kleszcze przez żądnego zemsty Rolanda Bluma (Michael Sheen). Tym groźniejszego, że mającego wsparcie opanowanej i pewnej swego Mai.
Na to że Diane i jej była protegowana w końcu staną po przeciwnych stronach barykady, zanosiło się od jakiegoś czasu i choć tym razem obyło się bez takich dramatów, jak swego czasu w nieco innym serialu, na nudę nie mogliśmy narzekać. Może nie była to sądowa batalia na miarę najlepszych, jakie twórcy serialu robili w przeszłości, jednak niewątpliwie miała swój urok.
Mieszając dobry dramat prawniczy z solidną (powiedzmy, że nieprzesadną) porcją absurdalnego humoru, udało się bowiem uzyskać efekt, jakiego wcześniej w tym sezonie brakowało. Były zatem nie tylko naprawdę interesujące procesowe zwroty akcji i rozstrzygnięcia, ale przede wszystkim szczypta emocji, której tym razem nie przesłoniły szaleństwa Bluma. Jasne, były inne, na czele z sędzią Tootsie Toosim rozgrywanym za pomocą żyrafy Judy, oposa Pauliego, rysia Benny'ego i orgazmu mózgu, ale… widywaliśmy już tu większe cuda.
Sprawa idealna sezon 3 – walka o reputację
Te z finału sprawdziły się natomiast tym lepiej, że towarzyszyły im całkiem istotne kwestie, w tym wiodące w sporze pytanie o to, gdzie kończy się idealizm, a zaczyna czysty pragmatyzm. A jak ważne to rozstrzygnięcie dla naszych bohaterów, nie trzeba nikogo przekonywać. W końcu po utracie Chumhum i dobrego imienia Carla Reddicka, reputacja to ostatnie, co im zostało.
W tym świetle finałowy proces wyrósł na ostatni akt trwającej niemal cały sezon wielkiej debaty pod tytułem: "Czy naprawdę nie jesteśmy lepsi od Rolanda Bluma?". Debaty, do przeprowadzenia której twórcy potrzebowali kogoś w takim właśnie stylu – postaci skrajnie przerysowanej, by łatwo było na jej tle przedstawić wady pozostałych jako w gruncie rzeczy nieistotne błahostki. Bo czy powiemy, że Adrian, Diane czy Liz są chodzącymi ideałami? Skądże, daleko im do tego. Jednak w porównaniu z Blumem, nie można mieć żadnych wątpliwości, kto stoi po właściwej stronie.
Pytanie, czy takie podejście i zestawianie się z najgorszym możliwym oponentem, ma jakikolwiek sens? Jak przez cały sezon twierdziłbym, że niekoniecznie, tak po finale nie jestem już do tej opinii przekonany. Wciąż uważam, że znacznie lepiej byłoby uczynić Bluma barwnym gościem na 2-3 odcinki (pewnie wtedy też bardziej doceniłbym szarżującego do przesady Michaela Sheena), niż pełnoprawnym bohaterem, ale w końcu dostrzegłem w jego wątku coś poza efekciarstwem. Mianowicie to, że w szalonym świecie i w starciu z tak szalonym przeciwnikiem, wcale nie trzeba używać jego metod – czasem wystarczy prostota.
No i przekonanie, że koniec końców "ci dobrzy" wygrają, ponieważ po prostu są lepsi. Niedoskonali, ale takich chyba zwyczajnie nie ma, bo jakby istnieli, to pewnie usłyszelibyśmy o nich w piosence. Pewnie, można "The Good Fight" zarzucić, że ładuje widzom swój przekaz do głów łopatami, ale nie da się zaprzeczyć, że jest przy tym urocze, a i racji nie można twórcom odmówić. A jeśli was to drażni, to cóż, zróbcie jak Lucca i po prostu się nie przejmujcie.
Sprawa idealna sezon 3 – finał niezły, ale nieidealny
Także wszystkimi słabostkami, jakich serial nie uniknął również w finale. Możemy się wszak czepić choćby faktu brutalnego ucięcia wątku Mai i Marissy, którego kontynuacji mieliśmy pełne prawo się spodziewać po poprzednim tygodniu, a porzucono go kosztem kolejnej odsłony bezosobowych biurowych wojenek na tle rasowym. Możemy też narzekać na to, że Rose Leslie już pewnie w serialu nie zobaczymy (przynajmniej w głównej roli), a sposób w jaki pożegnano Maię, marginalizując ją przez cały sezon i próbując to naprawić na sam koniec, zdecydowanie nie wypalił.
Możemy wreszcie utyskiwać na polityczną walkę Diane, która długo była prowadzona na szeroką skalę, by w ostatniej chwili wrócić do podstaw i związku bohaterki z Kurtem. Związku fantastycznego nie tylko ze względu na to, że Christine Baranski i Gary Cole są cudowną parą, ale przede wszystkim dlatego, że widać w nim urzekającą normalność. Jak wtedy, gdy ona pomagała mu w pisaniu przemówienia zestawiającego Trumpa z Lincolnem (tak Diane, pójdziesz do piekła), a on został wyproszony z prezydenckiego wiecu za zbyt mały entuzjazm. Piękne, czyż nie?
I właściwie na tym powinniśmy skończyć, resztę sobie dopowiadając. Rozmowa Diane z Adrianem o miłości i nadziei była więc o tyle zbędna, że mogła zamienić ładną prostotę w banał. Rozumiem, że chodziło także o nawiązanie do finału poprzedniego sezonu i dosadne podkreślenie, że ani prawo, ani sumienie nie są najważniejsze, ale to zwyczajnie można sobie było darować. Czasem nadmiar słów jest zbędny, jak w scenie z Marissą i Luccą, w której milczące oglądanie pożaru elektrowni mówiło sam za siebie, nie wymagając żadnych tłumaczeń. Może tylko tabletki kwasu.
Tego rodzaju subtelności twórcy muszą się jeszcze nauczyć, bo nie wątpię, że wyszłaby ich serialowi na dobre. Jasne, ważne rozmowy przy świecach (albo piosence) czy w blasku czerwonej łuny mają niezaprzeczalny klimat i na pewno nie są czymś, czego spodziewamy się po tego rodzaju produkcji, ale czasem trzeba po prostu wiedzieć, kiedy się zatrzymać lub jak umiejętnie wyważyć proporcje.
"The Good Fight" miało z tym w 3. sezonie spore problemy, zapominając zbyt często, że zamiast potęgować chaos w domu wariatów, wystarczy czasem postawić na dobrze napisane postaci. Takich tu przecież nie brakuje i oby państwo Kingowie przypomnieli sobie o tym przy kolejnej okazji. I niech nawet nie próbują pozbywać się kogokolwiek po tym koszmarnym cliffhangerze!