"Veep" pozostał cyniczny do ostatnich sekund – recenzja finału serialu HBO
Mateusz Piesowicz
15 maja 2019, 22:03
"Veep" (Fot. HBO)
Finał "Veepa" był jak kariera Seliny Meyer – pełen moralnych upadków i wątpliwych triumfów. I choć trudno uwierzyć, że to naprawdę koniec, lepszego nie można sobie wyobrazić. Spoilery.
Finał "Veepa" był jak kariera Seliny Meyer – pełen moralnych upadków i wątpliwych triumfów. I choć trudno uwierzyć, że to naprawdę koniec, lepszego nie można sobie wyobrazić. Spoilery.
Przy okazji premiery 7. sezonu pisałem, jak bardzo musieli się tym razem wysilić twórcy "Veepa", by ich scenariusz wyprzedził absurdalną rzeczywistość. Mocno ich przy tym nie doceniłem, bo jak miało się okazać, na początku tylko się rozkręcali, dopiero potem wskakując na najwyższe obroty, z których nie zeszli już do samego końca. Końca, który ugruntował pozycję serialu jako absolutnego numeru jeden w kategorii politycznej satyry i jeszcze raz przypomniał, że nie istnieje dno, którego nie przebiłaby Selina Meyer. Ach, już za nią tęsknimy.
Veep znów przekracza wszelkie granice
Trzeba jednak przyznać, że pożegnanie urządzono jej więcej niż godne, przy okazji serwując nam ponad 40-minutowy odcinek, w którym jeden twist poganiał kolejny, a sytuacja i nastrój bohaterów zmieniały się jak w kalejdoskopie. Ale trudno by było inaczej, skoro po trwającej cały sezon, brutalnej i wyczerpującej kampanii wylądowaliśmy w Charlotte w Karolinie Północnej, gdzie na partyjnej konwencji doszło do historycznego impasu. Sytuacji tak skomplikowanej, że w walce o głosy delegatów nie przestrzegano już absolutnie żadnych granic, stosując najbardziej niegodziwe zagrywki z każdej możliwej strony. I jak myślicie, kto wypadł w tej konkurencji najlepiej?
Teoretycznie nic w tym zaskakującego – zdążyliśmy już wszak poznać tak paskudne oblicza Seliny (i jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne oblicze wielkiej Julii Louis-Dreyfus), że nic nie powinno nas dziwić. Znów jednak jestem zmuszony napisać: "a mimo to…", ponieważ dopiero na finał twórcy zostawili najgorszą, najpodlejszą i najbardziej wyrachowaną wersję bohaterki, wcześniej jeszcze okrutnie z nas drwiąc, bo każąc jej przez chwilę współczuć. Albo przynajmniej żywić względem niej jakiegoś rodzaju cieplejsze uczucia.
Jak bardzo poniżej pasa był to chwyt, mieliśmy się jednak przekonać na sam koniec, wcześniej przechodząc wraz z prezydent Meyer drogę od nieba do piekła i z powrotem. Od remisu (przynajmniej według islamskiej matematyki), przez niezgodę na jakiekolwiek ustępstwa i zmiękczanie stanowiska po potężnych ciosach z każdej strony, aż do triumfalnego powrotu i zmiatania kontrkandydatów niczym niezniszczalny polityczny buldożer. A trzeba było do tego tylko zawału Bena (Kevin Dunn), wyzbycia się resztek przyzwoitości i poświęcenia jedynej osoby, która zawsze stała za nią murem. Ot, błahostka.
Veep – komedia okrutniejsza od dramatów
Przynajmniej dla Seliny, co innego z nami i wszystkimi dookoła niej, którzy tylko do pewnego momentu mogli z względnym spokojem obserwować poczynania swojej szefowej. A jeśli nawet dla takich politycznych wyjadaczy, jak choćby Kent (Gary Cole), czyjeś działania są nie do zniesienia, to już musi o czymś świadczyć. Więc pal licho nawet Chińczyków i ich wpływ na wybory, o którym można "nie słyszeć", są sprawy ważne i ważniejsze.
Czy może raczej ważne i takie, które dadzą ci prezydenturę – jak pewnie powiedziałaby Selina, tak zdeterminowana w osiągnięciu wymarzonego celu, że niepatrząca już na nic i na nikogo. Co innego twórcy, na czele z osobiście reżyserującym finałowy odcinek showrunnerem Davidem Mandelem, którzy dobrze wiedzieli, w jakie emocjonalne punkty uderzać, by wywrzeć na widzach jak najmocniejsze wrażenie. Był więc "Veep" w swojej ostatniej odsłonie przejmujący i bezlitosny, był ostry i niesamowicie zabawny, ale także gorzki i rozdzierający serce, bo czego by nie myśleć o tutejszych bohaterach, zdążyliśmy się do nich przez lata przywiązać. Nawet jeśli nie do końca ich lubiliśmy.
Zanim jednak dotarliśmy do szokująco cynicznej mety, czekało nas kilka doskonale znanych przystanków. Począwszy od drobnych jak na tutejsze standardy grzeszków (wykorzystywanie gubernatora kuśtyka); poprzez wpadki zamieniające się w przypadkowe zwycięstwa (zostanie ikoną ruchu transgenderowego); a skończywszy na pomysłowym wyszydzaniu Jonah (Timothy Simons) i jego matematyczno-terrorystycznej teorii, która pozwoliła mu na chwilę triumfu. Brakowało w tym cyrku tylko Toma Jamesa (Hugh Laurie), więc gdy się pojawił, można było pomyśleć, że teraz to już naprawdę koniec – z takiego gradu ciosów nawet Selina Meyer nie miała prawa się podnieść.
Veep – Selina Meyer przeszła samą siebie
I całkiem możliwe, że uboższa o całą masę doświadczeń Selina rzeczywiście nie dałaby rady sprostać wszystkim przeciwnościom losu. Ale ta Selina, która przetrwała lata upokorzeń jako wiceprezydent, zaznała zdecydowanie zbyt krótkiej chwili szczęścia w Białym Domu i mozolnie wspinała się ponownie na szczyt, nie mogła tak po prostu zrezygnować na ostatniej prostej. Przecież ci wszyscy ludzie nie dorastają jej do pięt!
Tom James? Wystarczyło uderzyć w jego Amy zwaną też Michelle (Rhea Seehorn), reszta przyszła sama, a rzucone z dziką satysfakcją: "W polityce jesteś skończona", błyskawicznie zamieniło się w pełne niedowierzania: "Czym ty, k***a, jesteś?". Buddy Calhoun (Matt Oberg)? Czym niby są program partii i małżeństwa jednopłciowe w porównaniu do okazji zdobycia poparcia świętoszkowatego hipokryty? Jonah Ryan, o którym jeszcze chwilę wcześniej Selina twierdziła w swoim stylu, że nie ma dla niego miejsca w jej administracji ani nigdzie w kosmosie, gdzie istnieją warunki do życia? No cóż…
W tym momencie mogło się wydawać, że padła ostatnia bariera. Każde podłe zagranie można było przełknąć, ale zaproponowanie drugiej z dwóch najpotężniejszych posad świata kompletnemu idiocie będącemu personifikacją wszystkiego, co w amerykańskiej polityce najgorsze? Nie, to jest absolutnie niedopuszczalne i wiedział to każdy, nawet Amy (fantastyczna Anna Chlumsky), dotąd znakomicie się bawiąca graniem na nosie byłej szefowej. Jeśli więc szefowa kampanii Jonaha była gotowa paść na kolana i błagać, to znaczyło, że mamy do czynienia z prawdziwym dramatem.
Veep, czyli emocjonalna mieszanka wybuchowa
Nie mieliśmy jednak pojęcia, że ten okaże się ledwie pierwszym aktem, którego może nawet dałoby się uniknąć, gdyby kretyński upór Jonah nie został złamany połączoną siłą obelg Seliny i wujka Jeffa (wspaniale wpieniony Peter MacNicol). Pod ich potężnym naporem propozycja została jednak przyjęta, a cała litość, jaką mogliśmy odczuwać wobec Seliny po zobaczeniu jej szczerej rozpaczy nad łóżkiem Bena (oczywiście rozpaczy nad swoją porażką, nie jego zdrowiem), gdzieś wyparowała. Została cyniczna do granic możliwości postawa, której nie tłumaczy nawet fakt, że stanowisko wiceprezydenta to los gorszy od śmierci. Pewnych rzeczy się po prostu nie robi.
Ale czy to wystarczyło? Nie, oczywiście, że nie. Została jeszcze jedna, ostatnia ofiara do poświęcenia. Najgorsza, bo w porównaniu do pozostałych absolutnie niewinna, kierująca się tylko i wyłącznie niczym niewytłumaczalnym oddaniem i czystą miłością do Seliny. Ofiara osoby przez lata pogardzanej i cierpliwie znoszącej wszelkie ciosy tylko po to, by nie zostać za nie w żaden sposób docenionym. Ofiara, której mogliśmy się domyślać, gdy tylko usłyszeliśmy, że ktoś musi beknąć za fundację, i w którą mimo wszystko naiwnie nie chciało się wierzyć.
Przez siedem sezonów z "Veepem" mogliśmy się już jednak tej naiwności oduczyć, więc gdy agenci FBI zabierali niedowierzającego Gary'ego (Tony Hale) ledwie kilka chwil po tym, jak malował usta Seliny perfekcyjnie dobraną szminką, pozostawało nam tylko przeklinać jej okrucieństwo. Wtedy gdy ściskała go, nazywając zbawcą, wiedząc, co się za chwilę stanie i wtedy, gdy na scenie mówiła o poświęcaniu się w imię większego dobra, chwytając jego pełne bólu spojrzenie. Czy też pękało wam serce, brakowało słów i jednocześnie nie mogliście opanować śmiechu na widok tej tragikomicznej sytuacji?
Veep – cyniczny epilog całej historii
Tego rodzaju sprzeczne uczucia są całkowicie zrozumiałe i pokazują, że twórcom "Veepa" świetnie udała się trudna sztuka stworzenia karykaturalnych, ale jednocześnie szczerych i złożonych postaci. Takich, których motywacje i działania są zwykle bardzo proste, lecz potrafią wzbudzać emocje. Takich, jak Selina i Gary, których patologiczna relacja przez większość czasu bawiła, ale momentami potrafiła zamienić się w rozrywającą serce bombę. Jak nie podczas ich ostatniego spotkania w cztery oczy, to przy okazji jej pogrzebu i jego przejmującego pożegnania.
To zaś poprzedziły urywki z jej pierwszej i ostatniej kadencji, która oczywiście nie mogła skończyć się niczym innym, jak porażką. Opuszczona przez wszystkich znaczących współpracowników poza Sue (Sufe Bradshaw), znienawidzona do reszty przez własną córkę, z Tybetem wydanym na pastwę Chin i z Jonah dobijającym się do jej drzwi, siedząca samotnie w Gabinecie Owalnym Selina stanowiła bardzo przykry widok. Automatyczne wołanie Gary'ego, który w normalnych okolicznościach stałby za nią ze swoją nieodłączną torbą na ramieniu, tylko tę przykrość potęgowało. Ale gdyby przypadkiem zachciało wam się żałować Seliny Meyer, to przypomnijcie sobie, kto odpowiada za taki "powrót do siodła". No właśnie.
Dobrze jednak, że na tym ponurym obrazku nie skończyliśmy, przenosząc się jeszcze w znacznie odleglejszą przyszłość i obserwując, co spotkało pozostałych bohaterów tej historii. A ci w większości nie mają na co narzekać, na czele z Richardem (Sam Richardson), który oczywiście musiał okazać się najlepszym prezydentem w dziejach, a nawet "martwym" Andrew (David Pasquesi), który dam głowę, że przemknął przez ekran. Selinie została natomiast krypta z zepsutymi drzwiami w Northampton w Massachusetts i zejście na drugi plan w obliczu śmierci prawdziwej ikony Ameryki, Toma Hanksa. Cóż, taki los.
Widzów z kolei zostawili twórcy z masą cudownych wspomnień, dziesiątkami one-linerów (tylko z tego odcinka oczywiście) i setkami malowniczych wulgaryzmów, ale także gorzkimi przemyśleniami. "Odbudować wiarę w demokrację? Nie da się, nawet jak byśmy chcieli" – rzuciła Selina, ponuro oceniając swoją Amerykę. Ciągle jeszcze wykoślawioną w stosunku do prawdziwej, ale że dystans pomiędzy nimi oraz pomiędzy "Veepem", a rzeczywistością dramatycznie się ostatnimi czasy zmniejszył, nie trzeba nikogo przekonywać. A w takim razie możemy komedię HBO traktować jako coś znacznie poważniejszego, niż tylko satyrę. Obyśmy jak najszybciej wzięli sobie to ostrzeżenie do serca.