Serialowa alternatywa: "Status związku", czyli małżeńskie konwersacje najwyższej jakości
Kamila Czaja
11 maja 2019, 20:02
"Status związku" (Fot. Sundance)
Stephen Frears, Nick Hornby, Rosamund Pike i Chris O'Dowd. Ta lista powinna wystarczyć, ale jest sporo innych powodów, by sięgnąć po teoretycznie amerykański, a jednak z ducha brytyjski "Status związku".
Stephen Frears, Nick Hornby, Rosamund Pike i Chris O'Dowd. Ta lista powinna wystarczyć, ale jest sporo innych powodów, by sięgnąć po teoretycznie amerykański, a jednak z ducha brytyjski "Status związku".
To, że odcinek serialu trwa dziesięć minut, przestaje już chyba dziwić w czasach, kiedy odcinek serialu może trwać dokładnie tyle, ile tylko sobie ktoś zamarzy, bo streaming uwalnia twórców od ograniczeń ramówki. W przypadku "Statusu związku" mamy do czynienia z niespełna dwiema godzinami opowieści podzielonej na dziesięć krótkich odsłon, ale nie w wykonaniu jakichś niszowych autorów, karczujących sobie dopiero drogę do sławy przez seriale internetowe. Ani nawet nie z kolejnym netfliksowym eksperymentem formalnym.
Czytając, kto odpowiada za "Status związku" amerykańskiej stacji Sundance, można by oczekiwać filmu. I to takiego nominowanego do najważniejszych nagród. Scenariusz: Nick Hornby, autor książkowych hitów typu "Wierność w stereo" i "Był sobie chłopiec", znanych z ekranizacji z Johnem Cusackiem (pod tytułem "Przeboje i podboje") i Hugh Grantem. Reżyseria: Stephen Frears – ten od "Niebezpiecznych związków", "Królowej" czy ostatnio "Skandalu w brytyjskim stylu". A przed kamerami Rosamund Pike z "Zaginionej dziewczyny" Davida Finchera i Chris O'Dowd (dla kinomanów może z "Druhen", dla serialowych fanów pewnie na zawsze Roy z "The IT Crowd").
I taka gromadka zebrała się, żeby nakręcić "serialik" o tym, jak przeżywająca kryzys para spotyka się raz w tygodniu na drinka w pubie, czekając na wizytę u przyjmującej po drugiej stronie ulicy terapeutki małżeńskiej. I to tyle, jak chodzi o fabułę. Louise i Tom przychodzą do baru, siadają, gadają, wychodzą. I tak dziesięć razy. Ten prosty, łączący teatralność sytuacji z nowoczesnością małych, oglądalnych w krótkim czasie dawek, wypada świetnie. A największy plus jest taki, że od "Statusu związku" nie da się oderwać. Gdy zaczęłam oglądać, HBO GO zdążyło udostępnić sześć z dziesięciu odcinków. Wciągnęłam je błyskawicznie i czekanie na kolejne okazało się dobową torturą!
Serial Status związku, czyli jak mówić o kryzysie
Co ważne i podkreślane w serialu wielokrotnie, to nie jakaś typowa komedia romantyczna, bo nie chodzi tu o początek znajomości. Bohaterowie nie chcą też pełnego resetu i startu od nowa. Za dobrze się znają, żeby działały metody z początków romansu, ale i za bardzo się różnią, żeby wmawiać sobie, że jakoś to będzie bez terapeutycznych wysiłków.
Louise i Tom próbują mówić o małżeństwie różnymi sposobami, głównie przez metafory – a to wzięte z telewizyjnej ramówki, z płytoteki czy z klasyki kina, a to zaczerpnięte z bieżącej polityki międzynarodowej lub z tego, co widzą wokół. Porównują się z innymi klientami terapeutki, ale i z dawnymi wersjami siebie, snują różne wersje wspólnej bądź osobno budowanej przyszłości. Chcieliby zdiagnozować problemy w związku, ale też szukają, chociaż bez entuzjazmu, swojej indywidualnej winy w tym wszystkim.
Status związku – w sieci popkultury
Serial wpisuje się idealnie w mój gust, bo uwielbiam produkcje, które ich przeciwnicy określają jako przegadane. Rozmowy Louise i Toma były dla mnie jak pozornie niemożliwe uśrednienie między Bergmanowską psychodramą małżeńską a popkulturową feerią pędzących na złamanie karku dialogów z "Gilmore Girls". Zresztą o Bergmanie sami bohaterowie w którymś momencie wspominają. Zagraniczni recenzenci przywoływali choćby scenariusze Aarona Sorkina i Woody'ego Allena, trylogię Richarda Linklatera, stare screwballowe komedie – na przykład Prestona Sturgesa, o którym w jednym z odcinków mówi Tom. Z konkretnych tytułów najbardziej nasuwały mi się, chociaż tu jednak w bardziej pozytywnym wariancie, "Rozmowy z innymi kobietami" z Heleną Bonham Carter i Aaronem Eckhartem.
Wszystkie skojarzenia wydają się w dużej mierze trafne, bo mamy do czynienia z czymś opartym w całości na dialogach i chemii między dwojgiem ludzi, którzy znaleźli się w sytuacji, gdy już dłużej nie mogą udawać, że wszystko gra, ale nie mimo całej erudycji i elokwencji nie są w pełni przygotowani do wiwisekcji swojego kilkunastoletniego związku. W efekcie starają przed każdą sesją terapeutyczną ustalić, co powinno być jej tematem, jednak raz puszczona w ruch konwersacja zawsze ciągnie ich w nieprzewidzianym kierunku.
Jeden z recenzentów zauważył, że nawet tytuł (angielski — "State of the Union") jest przewrotny, skoro można go odnieść i do stanu związku, i do Brexitu, o którym chwilami Louise i Tom rozmawiają, szukając kolejnych analogii dla nadwątlonej relacji między nimi. Ale nawet tu kryć się może nawiązanie, bo istnieje film Franka Capry o takim tytule, dotyczący zarówno polityki amerykańskiej, jak i przechodzącego kryzys małżeński bohaterów granych przez Katharine Hepburn i Spencera Tracy'ego.
Czasem trudno za tym wszystkim nadążyć. Cytaty z Dylana Thomasa mieszają się z biografią Boba Dylana, "Gra o tron" i "Z pamiętnika położnej" ustępują miejsca Kantowi i Newtonowi, a to jeszcze okraszono mniej lub bardziej przenikliwymi rozważaniami o dzisiejszych relacjach międzyludzkich i uniwersalnych zasadach dobierania się w pary. Louise i Tom łapią się za słówka i unikają trudnych pytań, by nagle w nieoczekiwanym momencie pozwolić sobie na przenikliwe i bolesne wnioski. Robią krok do przodu i dwa do tyłu, ale czasem jednak odwrotnie.
Status związku – tak mało, a tak wiele
Pytanie, czy powinni zostać razem, nie jest tu jedynie retoryczne, bo zdarzają się momenty, kiedy warto się zastanowić, czy ich związek ma wystarczający fundament, czy opiera się tylko na wspólnej opiece nad dziećmi i przyzwyczajeniu. A zaraz potem jakiś bawiący oboje dziwny żart albo wspólna dla pary zdolność do przeskakiwania od tematu do tematu sugerowałyby, że takie porozumienie dusz wykracza poza wszelkie bieżące kwestie i różnice charakterów.
"Status związku" jest świetnie napisany, nakręcony i zagrany. Do tego stopnia, że czasem zapominałam robić notatki do recenzji, bo aż żal przerwać sobie skrzący się od nawiązań i diagnoz dialog. Nie posunęłabym się do stwierdzenia, że to jakaś psychologiczna rewolucja na ekranie, a telewizja już nigdy nie będzie taka sama etc. Ale pod masą słów, którymi zasłaniają się bohaterowie, znaleźć można sporo mądrości. A sama konwersacyjna warstwa jest najwyższej próby i potrafi wciągnąć bez reszty.
Jeżeli ktoś lubi "gadane" filmy i seriale, pewnie nie trzeba go przekonywać. Pozostali ze względu na jakość dialogów i wielki talent zaangażowanych w powstanie "Statusu związku" ludzi powinni chociaż spróbować. Aż żal, że tak szybko trzeba Louise i Toma pożegnać. Nawet jeśli Hornby zrealizuje swój pomysł na 2. serię, to poznamy już inną wymagającą terapii parę.