"Gra o tron" zaczyna ostatnią rundę w dobrze znanym stylu – recenzja 4. odcinka 8. sezonu
Mateusz Piesowicz
6 maja 2019, 21:21
"Gra o tron" (Fot. HBO)
Dość wojen z umarłymi, pora zająć się sprawami żywych. A skoro tak, to do "Gry o tron" wróciły znane i lubiane spiski, knowania i politykowanie, okraszone oczywiście czyjąś śmiercią. Spoilery!
Dość wojen z umarłymi, pora zająć się sprawami żywych. A skoro tak, to do "Gry o tron" wróciły znane i lubiane spiski, knowania i politykowanie, okraszone oczywiście czyjąś śmiercią. Spoilery!
"Pokonaliśmy ich i teraz musimy radzić sobie z nami" – mówi Tyrion podczas uczty w Winterfell, bardzo trafnie podsumowując wydarzenia nowego odcinka, a zapewne także dwóch kolejnych, jakie jeszcze przed nami w tym sezonie "Gry o tron". Po uporaniu się z Nocnym Królem i jego armią, serial wrócił bowiem na znajome tory, nie koncentrując już bohaterów wokół wspólnej sprawy, lecz wysuwając na pierwszy plan dzielące ich różnice. Bo co z tego, że śmierć została pokonana, skoro pozostali przy życiu nie mają zbyt wielu wspólnych interesów?
Gra o tron znów jest grą spisków i konfliktów
Rzecz jasna w "The Last of the Starks" należało się takiego obrotu spraw spodziewać. W końcu mając już za sobą wzbudzającą nie do końca takie jak powinna emocje bitwę, twórcy musieli w jasny sposób sprecyzować kierunek, w którym podąży serial na swojej ostatniej prostej. Opcja była oczywiście jedna i wiązała się z ciągle zasiadającą na Żelaznym Tronie Cersei, ale już sposób, w jaki ta i inne sprawy miałyby zostać rozwiązane, pozostawał zagadką. No przynajmniej do pewnego stopnia, bo wiadomo przecież było, że bez rozlewu krwi się nie obejdzie. Pytanie brzmiało zatem czyjej i w jakich ilościach.
Dziś nie jesteśmy jednak szczególnie mądrzejsi w tej kwestii, bo zginąć może tu w tym momencie praktycznie każdy. Tym bardziej że powstrzymywane dotychczas przez widmo egzystencjalnej zagłady z rąk umarłych konflikty między bohaterami, zaczęły tu w szybkim tempie wychodzić na powierzchnię. Zarówno te nieco mniejsze i dotyczące spraw osobistych (zapamiętajcie sobie panowie, że przespanie się z dziewczyną w obliczu końca świata nie oznacza automatycznego małżeństwa, nawet jeśli po drodze zostaliście lordami), jak i te mające w tle całe Westeros. I jak się łatwo domyślić, to te drugie stanowią tu największy problem.
Zwłaszcza gdy ich pierwszoplanowymi postaciami są ludzie pokroju Jona i Daenerys, którzy prędzej zginą, niż dadzą się przekonać do zmiany swoich poglądów. Jak zatem należało przewidywać, Snow (a właściwie Targaryen, co staje się już powszechną wiedzą) znów wyszedł na kompletnego naiwniaka ze swoim honorem, a jego ukochana po raz kolejny zaprezentowała godny osła, donikąd nieprowadzący upór.
Pewnie, to bardzo chwalebne nigdy nie splamić się kłamstwem, ale jak mało praktyczne w tym świecie, to na pewno nie trzeba nikogo przekonywać. Tak samo jak do faktu, że Matka Smoków może się łatwo zakochać, ale podzielić tronem to już nie za bardzo. Zwłaszcza gdy ktoś jednocześnie zabija jej bardzo bliskich podopiecznych, sojusznicy patrzą na nią krzywym okiem, a doradcy zaczynają dostrzegać, że chyba pora postawić na kogoś innego.
Gra o tron sezon 8 — Cersei kontra Daenerys
Tak, to zdecydowanie jest to skomplikowane i pełne politycznych podziałów Westeros i ta "Gra o tron", jaką pamiętamy. Jednocześnie można się zastanawiać, czy aby na pewno jest to ten serial, jaki lubimy z jego najlepszych momentów, i tutaj sprawa nieco się gmatwa. Bo owszem, miło było znów zobaczyć na przykład mocno ostatnimi czasy zaniedbanych Varysa i Tyriona w swoim żywiole, poobserwować z bliska, jak w obozie naszych bohaterów pękają kolejne więzi czy ujrzeć, jak wszyscy ładnie wystawiają się Cersei na rzeź. Zarazem jednak trudno było oprzeć się wrażeniu, że jest to wszystko szyte pospiesznie i w dodatku dość grubymi nićmi.
Przede wszystkim ze strony Daenerys, której ruchy w pewnym momencie tłumaczyć można było chyba już tylko wielką niecierpliwością, o ile w ogóle. Zmierzanie tej bohaterki w stronę zasłużenia na miano Szalonej Królowej próbowano tu podbudowywać fabularnie z różnych stron, jednak odniosłem wrażenie, że i tak nie do końca się udało. Jasne, jej samotność podczas świętowania zwycięstwa w Winterfell kłuła w oczy, konflikt ze Starkównami i spięcie z Jonem również, a dwa bolesne ciosy od Cersei mogły przelać czarę goryczy, jednak trudno tłumaczyć tym absolutnie wszystko.
Daenerys Targaryen, którą znaliśmy i która potrafiła bezbłędnie wykorzystać swoje atuty, jakby gdzieś zniknęła, odkąd tylko postawiła stopę w Westeros. Tutaj dostaliśmy tego postępowania kulminację, gdy sprzeciwiając się wszystkim dookoła, własnymi decyzjami koncertowo podkładała się przeciwniczce, stopniowo coraz bardziej tracąc nad wszystkim kontrolę. Czy ktoś tu jeszcze jest optymistą w kwestii szczęśliwego zakończenia dla Smoczej Królowej?
Pewnie nie, co oczywiście ma swoje dobre strony, bo zapowiada jeszcze większe niż do tej pory emocje. Problem w tym, że sztuczność, z jaką się z je kreuje, momentami bije tu po oczach. Weźmy Missandei, której śmierć nie wygląda na nic innego, jak tylko scenariuszowy ruch mający przełamać ostatnie bariery w głowie Daenerys i sprawić, że do wojny z Cersei podejdzie bardzo osobiście.
Czy szybko uśmiercona bohaterka nie zasłużyła sobie na lepsze potraktowanie? Atak Eurona, krótka i równie efektowna, co jednostronna morska bitwa, a zaraz potem jesteśmy u bram Królewskiej Przystani, doskonale wiedząc, dokąd to zmierza i że rozpaczliwa próba ratowania sytuacji przez Tyriona niczego nie zmieni. Chyba jednak moglibyśmy wymagać nieco więcej.
Gra o tron znów uderza w emocjonalne tony
Zwłaszcza że twórcy "Gry o tron" sami udowadniają, że potrafią sprostać dużym wymaganiom, co rusz racząc nas pamiętnymi scenami. Także tutaj, bo "The Last of the Starks" w połowie się z takich momentów składało, będąc kolejnym nieźle napisanym i skupionym na bohaterach odcinkiem. Przynajmniej dopóki trzymało się Winterfell.
Tam mieliśmy wszak ładny, poruszający i ukazujący skalę strat pogrzeb poległych w bitwie. Tam mieliśmy najpierw dość ponurą, ale z czasem (i ilością wypitego alkoholu) rozkręcającą się imprezę. Tam wreszcie mieliśmy rozmowy, pożegnania i działania, na jakie w niektórych przypadkach naprawdę długo czekaliśmy, i które trzeba nazwać satysfakcjonującymi.
Odcinek spełniał się zatem na różnych frontach, gdy trzeba wzruszając (Jaime i Brienne), kiedy indziej bawiąc (Tormund!) lub pokazując, kto tu naprawdę myśli jak królowa (Sansa!), to znów skutecznie rozbudzając fanowskie oczekiwania (Ogar i Arya zmierzający wspólnie do Królewskiej Przystani; Jaime wyruszający, by stanąć oko w oko z Cersei). Można się było do pewnych fragmentów przyczepić, jak do pojawiającego się znikąd i równie nagle znikającego Bronna, nieco szczeniackiego humoru czy dziwnie niepasującego do Tyriona żartu na temat dziewictwa Brienne, ale ostatecznie ginęły te wady w masie drobnych atrakcji.
"Gra o tron" udowodniła bowiem raz jeszcze, że jej prawdziwa siła leży nie w efektownych bitwach, potwornych zgonach czy tragicznych konfliktach, ale w świetnie zbudowanych bohaterach. Takich, których chcielibyśmy oglądać jak najdłużej, mając jednak gorzką świadomość, że wiele czasu im nie zostało.
Tak samo jak serialowi, który w końcu musi się zmierzyć z wielkimi sprawami i posadzić kogoś na najmniej wygodnym krześle w Siedmiu Królestwach. Bo ciesząc się sympatycznymi występami poszczególnych bohaterów, nie można zapominać, że mamy też główną linię fabularną, w której sprawy mają się nieco gorzej. Na tyle, że oglądając ciągłe ich kłócące się z logiką przyspieszanie (naprawdę nie dało się przewidzieć, że Cersei może coś kombinować?), wypada zapytać, czy może jednak nie warto było inaczej rozłożyć akcentów w ostatnich odcinkach?
Możemy rzecz jasna tylko na ten temat gdybać, mając nadzieję, że przy kolejnym rozstawianiu pionków na planszy, chyba już ostatnim, twórcy pamiętali, by nie zaniedbać żadnego aspektu scenariusza. Czyli ani napędzającej go historii, która potrzebuje sensownego zakończenia, ani godnego pożegnania szeregu istotnych postaci.
Bohaterów, do których zdążyliśmy się przez lata przywiązać i najzwyczajniej w świecie nie chcemy oglądać, jak spotyka ich straszny los ze względu na głupie rozwiązania fabularne. Cieszy samoświadomość autorów serialu (to jednak ta sprawa z ciotką jest problemem, tak?) i zrozumiałe jest ustawianie wszystkiego pod ostateczną rozgrywkę, lecz niech nie będzie ona banalnym celem przysłaniającym wszystko inne, dobrze?
Obawy wobec kolejnych odcinków są zatem jak najbardziej zrozumiałe, co nie oznacza, że nie wyglądamy ich z niecierpliwością. Tak, powodów do narzekań znajdzie się tam pewnie równie dużo, co w przypadku "The Last of the Starks", ale że "Gra o tron" znosi krytykę znacznie lepiej, niż choćby smoki ostrzał z tutejszej odmiany broni przeciwlotniczej, to szczególnie byśmy się o nią nie martwili. Jedno jest pewne – emocji na pewno nam nie zabraknie. Trzymamy kciuki, by były one w większości pozytywne.