"Tuca i Bertie" to surrealistyczna oda do przyjaźni — recenzja nowego serialu twórców "BoJacka Horsemana"
Michał Paszkowski
2 maja 2019, 22:02
"Tuca i Bertie" (Fot. Netflix)
Przed państwem "Tuca i Bertie" — ptasie najlepsze przyjaciółki zawieszone między młodością i dojrzałością. Oceniamy nową animację Netfliksa.
Przed państwem "Tuca i Bertie" — ptasie najlepsze przyjaciółki zawieszone między młodością i dojrzałością. Oceniamy nową animację Netfliksa.
"Tuca i Bertie" od początku reklamowane były jako najnowsze dzieło ekipy odpowiedzialnej za "BoJacka Horsemana", co sprawia, że porównania do tego animowanego hitu Netfliksa wydają się wręcz nieuniknione. Dla fanów historii o walczącym z depresją koniu-celebrycie już sam widok znajomej kreski i podobnie wyglądających antropomorficznych zwierząt (a w przypadku "Tuki i Bertie" także i roślin — choćby enigmatycznej sąsiadki bohaterek z draceną w miejscu głowy), mógł wydawać się idealną propozycją ułatwiającą czekanie na 6. sezon animowanej tragikomedii.
I rzeczywiście, trzeba to przyznać na wstępie — jeśli uwielbiacie "BoJacka", to "Tuca i Bertie" zdecydowanie was nie zawiodą. Nowa animacja stworzona została przez Lisę Hanawalt, producentkę i projektantkę postaci oraz scenografii tego pierwszego serialu i jej kreatywność oraz talent do czynienia ze zwierząt postaci wyjątkowo ludzkich pozostały tu nienaruszone.
Jeśli jednak serial sprawia wrażenie, jakby dział się w tym samym uniwersum co "BoJack", to zdecydowanie jest to jego o wiele bardziej zwariowana i surrealistyczna wersja, której najmroczniejsze elementy ustępują nieskończonej energii i po prostu czystej zabawie.
Zamiast serwować nam satyrę na Hollywood i portret antybohaterów niczym "BoJack", "Tuca i Bertie" wpisują się w serialową tradycję komedii oddających hołd damskiej przyjaźni. Główne bohaterki, świeżo po trzydziestce, to najlepsze przyjaciółki, które na pierwszy rzut oka mogą wydawać się totalnymi przeciwieństwami.
Tuca (Tiffany Haddish) to wygadana, nieustraszona i nieznająca granic w zabawie i szaleństwach tukanica. Za to drozd śpiewak Bertie (Ali Wong) jest poukładaną i ambitną, ale pożeraną od środka przez liczne lęki pracownicą Conde Nest (kiedy jest na szansa na ornitologiczny dowcip językowy, ten serial naprawdę nie może się powstrzymać).
Tuca i Bertie — coś więcej niż kolejny BoJack
Młode ptaszyny spotykamy po raz pierwszy, kiedy po latach bycia współlokatorkami Bertie gotowa jest zamieszkać ze swoim chłopakiem Specklesem (Steven Yeun), a Tuca musi wynieść się z dala od swojej przyjaciółki. Z dala oznacza tu dokładnie piętro wyżej w tym samym apartamentowcu w Bird City, ale dla obu pań nowa sytuacja jest kolejnym milowym krokiem z dala od młodzieńczych lat, a bliżej w stronę dorosłości. "Tuca i Bertie" przygląda się swoim tytułowym bohaterkom, kiedy pierwsza z nich zmuszona jest (w końcu) choć trochę dojrzeć, a druga stara się pokonać swoje lęki i zabłysnąć w wymarzonej karierze cukiernika.
I jasne, że serial o młodych trzydziestolatkach bezskutecznie próbujących ułożyć sobie życie jest tematem, które seriale, a w szczególności komediodramaty w ostatnich latach przerabiały dosyć często — na myśl przychodzą od razu choćby "Insecure", czy tegoroczne "The Other Two". Ale zdecydowanie żaden z nich nie zabiera widzów w tak surrealistyczną, zwariowaną, a jednocześnie emocjonalnie porywającą podróż, jak "Tuca i Bertie".
Dlatego też dla wszystkich widzów nadal spodziewających się kolejnego "BoJacka", już pierwszy odcinek nowej animacji może okazać się małym szokiem. Z powalającego swoją energią odcinka i natłoku dowcipów — zarówno w dynamicznych dialogach, jak i wizualnych atrakcjach, od których ekran pęka w szwach — pozornie wyłania się całkiem przyziemna historia o próbie odzyskania rodzinnej cukiernicy, która przechodzi co chwilę w kolejne niepowołane ręce.
Może już mniej zwyczajne jest to, że cukiernica zawiera prochy babci Specklesa (taka rodzinna tradycja), naczynie szybko trafia do lokalnej cukierni, a zanim odcinek się kończy (uwaga na spoiler), babcia jest już mówiącym tortem i nakazuje swojemu wnukowi ją zjeść.
Tuca i Bertie — serial kochający absurd
Obiecuję nie zdradzać więcej surrealistycznych zwrotów akcji, w jakie serial brnie w swoich kolejnych przygodach, ale mogę jedynie zapewnić, że "Tuca i Bertie" rzadko zadowalają się prostymi, czy wręcz normalnymi rozwiązaniami. Jeśli gadające ptaki to już dla was za dużo, to przygotujcie się na to, że w tym serialu nawet telefony mają swoje uczucia, a kiedy niektóre części ciała zdenerwują się na swojego właściciela, mogą po prostu uciec.
Chociaż "Tuca i Bertie" uwielbia zabierać widzów w terytoria zostawiające daleko za sobą jakiekolwiek pozory realizmu, to serial zdecydowanie nie jest jedynie kreatywnym ćwiczeniem typu, jak najdalej od ziemi mogą odlecieć scenarzyści (i ich ptasie bohaterki). Umiejętnie skonstruowany sezon, składający się z 10 odcinków, powoli odsłania bogate wewnętrzne życie przyjaciółek, ich przeszłość i traumy, a surrealizm historii tylko wzbogaca portret ich złożonej i nieczęsto popękanej psychiki.
Tym samym, serial opowiadając w tak znakomity, pełen radości i energii sposób o damskiej przyjaźni, nie łudzi się ani trochę, że życie kobiety we współczesnym społeczeństwie jest całkowicie beztroską przygodą. Brawa należą się Lisie Hanawalt i scenarzystom serialu za to, że tematy wzięte wprost z rzeczywistości, jak choćby problem molestowania w miejscach pracy, mogą istnieć tutaj w całkowitej symbiozie z bardziej pokręconymi wątkami i perypetiami bohaterek, jak na przykład adopcją jaguara przez Tucę.
Animowany komediodramat w szalonym wydaniu
"Tuce i Bertie" udaje się być zarazem serialem, który swoimi historiami (jak choćby boleśnie prawdziwą obserwacją lęków Bertie) przypomina najlepsze komediodramaty w aktorskich wersjach, ale przy okazji pozwala sobie na tak oryginalną wizualną komedię, jaką mogą zaoferować tylko animacje. Serial bardzo często zamienia myśli postaci i ich wypowiedzi w liczne wykresy, obrazki i teksty na ekranie, a odcinek czasem trzeba wręcz zatrzymać, aby wychwycić z nich wszystkie smaczki.
"Tukę i Bertie" wyróżnia także totalny brak zahamowań w eksperymentowaniu z różnymi stylami animacji. Zwykła kreska nagle zamieniająca się w 8-bitową grę wideo w oldskulowym stylu? Nic nadzwyczajnego! Monologi bohaterów wyrażone za pomocą plastelinowej animacji? Czemu nie? Kreatywność twórców zdaje się nie znać granic (także w tworzeniu serialowego Bird City, w którymi tunelami metra mkną albo ekspresowe węże albo stare ślimaki), a energia płynąca z tej zabawy jest nie do podrobienia.
Jeśli więc nawet "Tuca i Bertie" początkowo skorzystają z blasku płynącego z popularności "BoJacka" (i miejmy nadzieję, staną się choć w połowie tak rozpoznawalne), to widzowie, którzy dotrwają do końca świetnego pierwszego sezonu poznają ten serial jako kompletnie odrębną, ale równie wartą uwagi pozycję. W porównaniu do "BoJacka", który zaliczył trochę odstający od znakomitej reszty start, serial Lisy Hanawalt już w 1. sezonie wie, jaką historię chce opowiedzieć i robi to w nieustannie zaskakującym i emocjonalnie poruszającym stylu.
Pierwszy rozdział historii tych dwóch przyjaciółek jest już fantastyczną propozycją dla fanów animacji dla dorosłych i po 10 odcinkach ciężko nie chcieć więcej. Z wyrokami Netfliksa w sprawie zamówień kolejnych sezonów nigdy nie wiadomo, ale jedno jest pewne. Panteon najlepszych serialowych przyjaciółek, które w ostatnich latach tak dumnie reprezentowały choćby Ilana i Abbi z "Broad City", czy też Issa i Molly z "Insecure" powiększył się właśnie o kolejny fantastyczny duet.