"The Red Line", czyli przekleństwo dobrych chęci — recenzja serialu z Noah Wyle'em
Kamila Czaja
1 maja 2019, 20:02
"The Red Line" (Fot. CBS)
"The Red Line" wyglądał na ambitny serial na tematy społeczne, przekraczający granicę tego, co zazwyczaj proponuje nam CBS. Na dodatek z Noah Wyle'em w obsadzie. Jak wyszło?
"The Red Line" wyglądał na ambitny serial na tematy społeczne, przekraczający granicę tego, co zazwyczaj proponuje nam CBS. Na dodatek z Noah Wyle'em w obsadzie. Jak wyszło?
"Na papierze" nowy serial CBS wyglądał bardzo dobrze – przez co rozumiem, że nie przypomniał tego, czym ta stacja karmi widzów na co dzień. Oczywiście, zdarzały się wcześniej przebłyski. Nie zapominajmy, że to CBS dało nam "The Good Wife", zanim spin off serialu trafił do z założenie ambitniejszego CBS Access. Ale jednak bardziej kojarzymy ten kanał z tradycyjnymi sitcomami i niekończącymi się sensacyjnymi proceduralami. Chodzi głównie o sprawienie, by widz mógł czuć się bezpiecznie w swoich przyzwyczajeniach.
Tymczasem "The Red Line" obiecywało zamkniętą w ośmiu odcinkach, nieproceduralną historię na niewygodny temat, mianowicie o wymierzonej w czarnoskórych Amerykanów przemocy policji. Jedną z producentek jest Ava DuVernay, nominowana do Oscara za dokument "13th", a telewidzom znana z "Queen Sugar", które wprawdzie odpuściłam sobie w którymś momencie przez telenowelowe wątki, ale raz, że zaczęło się świetnie, a dwa, że bardzo ciekawie pokazuje i rozbraja różne uprzedzenia.
Najwyraźniej DuVernay, może poza tym, że chwilami "The Red Line" przypomina znane z jej produkcji eleganckie kadry, nie odcisnęła szczególnego piętna na serialu CBS. Podobnie jak inny producent, Gregory Berlanti, na co dzień wciągający widzów w superbohaterskie uniwersa. "The Red Line" firmowane jest przede wszystkim przez mającą doświadczenie głównie teatralne Ericę Weiss oraz znaną z zupełnie innego typu fabuł Caitlin Parrish ("Supergirl", "Under The Dome", "Emily Owens MD").
To jeszcze nie musiało zapowiadać porażki, pomysł wydawał się mocny, a zaplecze na tyle silne, że czemu nie mieliśmy liczyć na nowe "American Crime", którym błysnęło kiedyś ABC, niekojarzone przecież z ambitnym dramatem społecznym. A że jedną z głównych ról gra tu Noah Wyle, ulubieniec wielu pokoleń jeszcze z czasów "Ostrego dyżuru", to oczekiwania można było ustawić wysoko.
Co zawiodło w serialu The Red Line?
Po dwóch dotychczas wyemitowanych odcinkach najbardziej ogólnie powiedziałabym, że chyba twórcy uznali, że skoro mają bardzo ważny i niestety aktualny temat, skoro odważyli się na takie zróżnicowanie bohaterów pod względem rasy, płci, orientacji seksualnej i pozycji społecznej, a do tego powierzyli role dobrym aktorom, to sprawa załatwiona i cała rzecz się sama jakoś obroni. Nie broni się, bo ktoś zapomniał, że ten schemat fabularny i występujące w nim postacie trzeba by jeszcze porządnie napisać.
W kwestii samej historii mamy sprawę zastrzelenia czarnoskórego lekarza, Harrisona Brennana (Corey Reynolds, "The Closer"), w wyniku nieporozumienia, gdy był niewinnym świadkiem napadu w sklepie. Policjant, który użył broni, Paul Evans (Noel Fisher z "Castle Rock" i "Shameless"), okazuje się kolejnym białym gliną, który po dochodzeniu wewnętrznym wraca do pracy i nie ponosi konsekwencji.
Mąż Harrisona, Daniel Calder (Wyle), i ich adoptowana córka, Jira (Aliyah Royale), decydują się pozwać miasto. W to wszystko wmieszany jest drugi wątek, mianowicie próba wygrania wyborów do rady miasta przez Tię Young (Emayatzy Corinealdi, "Hand of God"), która okaże się ważną postacią w życiu pogrążanej w żałobie rodziny Harrisona.
I wszystko byłoby co najmniej znośne, gdyby nie to, że tak zarysowanej fabuły nie uzupełniają twórcy "The Red Line" śladem oryginalności czy niuansu. Emocjonalność podkręcono tu do maksimum, wszyscy ciągle płaczą, ale bardzo trudno wczuć się w tę historię, gdy tonie ona w banale i okropnych dialogach, przetykanych jeszcze patetycznymi przemowami.
The Red Line – reprezentacja jak z czytanki
Podobnie wygląda kwestia reprezentacji. Chyba żadnego czytelnika Serialowej nie musimy przekonywać, że uwielbiamy produkcje społecznie wrażliwe, mentalnie postępowe i przypominające nam, że seriale mogą być istotne nie tylko rozrywkowo. Problem w tym, że oczekujemy też scenariusza i niejednoznaczności, bo samo mechaniczne wrzucenie do serialu reprezentantów mniejszości nie załatwia sprawy, wręcz może być przeciwskuteczne.
Cieszylibyśmy się, że konserwatywny CBS snuje opowieść o mieszanym rasowo, homoseksualnym małżeństwie, które, aż do tragedii, szczęśliwie wychowywało córkę. Podkreślilibyśmy, że przyjaciela Daniela z pracy, równocześnie nauczyciela Jiry, Liama Bhatta, gra Vinny Chhibber, czyli aktor o hinduskim pochodzeniu. Docenilibyśmy zróżnicowanie policji, w tym dopuszczenie do głosu Diego Carranzy (Sebastian Sozzi, "Fear the Walking Dead", "Blue Bloods"), zmuszonego do współpracy z uniewinnionym Paulem.
Ale bardzo trudno cieszyć się z tego, że "The Red Line" stawia na mniejszości, skoro robi to w takim sposób. Postacie reprezentujące w serialu rasę niebiałą lub nieheteornormatywne sprowadzono do tego tylko atrybutu. Owszem, skoro kwestie mniej lub bardziej świadomych uprzedzeń to główny temat, to trudno sprawę pominąć, ale przesadzono, więc serial przypomina karykaturalną czytankę.
Przykładowo, Riley Hooper jest osobą niebinarną, podobnie jak występująca/występujący (język polski radzi tu sobie nawet gorzej niż angielszczyzna) w tej roli J.J. Hawkins. Chodzi z Jirą do szkoły i służy za głos rozsądku, gdy pod wpływem rozpaczy nastolatka obwinia siebie i innych. Super. Tyle że poznajemy tę postać tylko ze względu na jej niebinarność, właściwie większość jej kwestii dotyczy wyłącznie tej kwestii, więc nie poznajemy Riley jako indywidualnego człowieka, a jako podręcznikowy przykład.
Niewątpliwie jest tu aspekt edukacyjny, tylko tak nudno i łopatologicznie poprowadzony, że nie zainteresuje i nie nauczy empatii nieprzekonanych. Przekonanych natomiast przekonywać nie trzeba. I nie należy im zapowiadać ambitnego serialu, a serwować płytkiej, banalnej produkcji, która zamiast poszerzać horyzontu ogólnodostępnej telewizji tylko to poszerzanie udaje.
The Red Line – dobre chęci to za mało
Razi to szczególnie wobec wielokrotnie powtórzonego w "The Red Line" (a ten serial wszystko powtarza wielokrotnie, jakby widz potrzebował utrwalenia wiadomości), że współcześnie człowieka nie definiuje jedna cecha, płeć, orientacja czy rasa i trzeba walczyć ze stereotypem i ograniczeniami, bo ludzie są wielowymiarowi. Trzeba. Są. Ale nie w tym serialu.
Aktorzy przy tak napisanych postaciach ostro szarżują i poza Chibberem czy grającą wpływową polityczną donatorkę Reginą Taylor trudno kogoś wyróżnić. Ale też trudno winić Wyle'a, że każą mu ciągle płakać, albo Corinealdi, że podsunięto jej tak złe kwestie.
W efekcie nudziłam się bardzo mimo początkowo dobrego nastawienia. Wobec niezainteresowania fabułą, irytacji banałem dialogów i jednowymiarowością postaci skupiałam się drobnych zaletach. Zdjęcia są ładne, nawet jeśli to kolejny serial nadużywający montaży z piosenkami. Postać Liama ma chyba niejednoznaczne intencje wobec Daniela i Jiry (oby, bo jeśli to czysta bezinteresowność z jego strony, to tu też coś nie wyszło w realizacji). Ciekawie wypada, niestety tylko raz zasygnalizowana, nierównowaga pozycji społecznych w małżeństwie Tii i Etahana (Howard Charles, "The Musketeers"). Ale frapujące detale giną w papce dobrych chęci, którymi piekło telewizyjne jest wybrukowane.
Mogliśmy dostać ciekawą opowieść o dzisiejszej Ameryce i jej problemach, pokazaną na przykładzie splatających się indywidualnych historii: o żałobie (Daniel i Jira), o winie (Paul), o ambicji (Tia). Dostaliśmy w wątkach prywatnych telenowelę, a w wątkach społecznych – czytankę. Myślę, że widzowie agresywnie krytykujący serial CBS na amerykańskich portalach za "liberalną propagandę" i dający tłumnie ocenę 1 na 10 mogą odetchnąć z ulgą. Tak słabo zrobiona opowieść o potrzebie zmian niczego, niestety, nie zmieni.