"Ramy", czyli millenialsów wersja muzułmańska — recenzja nowego serialu Hulu
Kamila Czaja
21 kwietnia 2019, 20:02
Świetny niszowy komediodramat o młodym muzułmaninie w Ameryce. Przydatna lekcja empatii, ale i dużo, dużo więcej. Oto "Ramy" — nowy serial platformy Hulu.
Świetny niszowy komediodramat o młodym muzułmaninie w Ameryce. Przydatna lekcja empatii, ale i dużo, dużo więcej. Oto "Ramy" — nowy serial platformy Hulu.
Bohaterem nowego komediodramatu, którego składający się z 10 odcinków 1. sezon wypuściło Hulu, jest Ramy (Ramy Youssef), młody muzułmanin mieszkający w New Jersey i zmagający się z problemami prywatnymi, zawodowymi, a przede wszystkim tożsamościowymi.
W pierwszym odruchu próbowałam zestawiać serial z naszym ukochanym "Master of None", ale okazał się, że to droga donikąd. Owszem, "Ramy" też opowiada o mężczyźnie mniej więcej trzydziestoletnim, który próbuje żyć po swojemu. Równocześnie jednak mamy do czynienia z czymś innym. Religia i pochodzenie komplikują tu bohaterowi "amerykański" tryb życia na znacznie głębszym poziomie niż miało to miejsce w przypadku Deva granego przez Aziza Ansariego.
Nowa perspektywa w serialu Ramy
"Ramy" to serial, jakiego jeszcze nie widziałam. Religia bohatera jest tu często na pierwszym planie, a śledzenie związanych z islamem zasad, których przestrzeganie w XXI wieku wychodzi wyznawcom bardzo różnie, okazało się fascynujące. Podobnie jak liczne okazje, żeby spojrzeć na pewne sprawy okiem Innego. Na dodatek takiego, którego Zachód, że o Polsce nie wspomnę, bardzo chętnie demonizuje.
Serial Hulu to niesamowita dawka nienachalnie podanej wiedzy o tym, jak żyje imigrancka społeczność egipska w Stanach – niby zasymilowana, ale kultywująca własne tradycje, tęskniąca za rodziną pozostawioną w ojczyźnie, wciąż zmuszona do udowadniania swojej "amerykańskości". A to wszystko w formacie niespełna półgodzinnych odcinków poruszających różne wątki i bilansujących ciężkie tematy humorem.
Paradoksalnie najsłabszym ogniwem jest chyba sam Ramy. Z założenia to bohater pogubiony, bez planu na życie, głęboko wierzący, ale przestrzegający tylko części zasad. Ramy chciałby się z kimś związać, ale niemuzułmanki nie rozumieją jego religijności, a muzułmanki on sam traktuje stereotypowo (co na szczęście z czasem zaczyna rozumieć).
Ta celowa nieokreśloność nie zawsze się sprawdza na ekranie, czasem robiąc z Ramy'ego raczej łącznik między ciekawszymi postaciami albo symbol pewnej generacji, a nie wyrazistego bohatera ciągnącego serial. Mam jednak wrażenie, że sami twórcy, czyli obok Youssefa Ari Katcher ("The Carmichael Show") i Ryan Welch, zdają sobie sprawę, że takie miotanie się od jednej desperackiej tożsamościowej wersji do kolejnej to trochę za mało.
Ramy – nie tylko tytułowy bohater
Obok prób rozszyfrowania przez Ramy'ego, kim właściwie jest i jak powinien postępować, dostajemy więc innych ludzi i sytuacje, które naprawdę wciągają i każą się zastanowić nad pozycją mniejszości w społeczeństwie, nad wadami i zaletami pewnych obyczajów, nad równowagą między tradycją a nowoczesnością.
Równocześnie "Ramy" to jeden z tych cudownych seriali, które nie lubią czarno-białych diagnoz. Świetny scenariusz serialu daje różnym postaciom szansę pokazania lub wypowiedzenia swojej perspektywy i nieraz okazuje się, że to punkt widzenia, jakiego jeszcze w telewizji nie było. Wielkie sprawy opowiedziane na konkretnych, niejednoznacznych przykładach, wypadają fantastycznie.
Najbardziej oczywisty przykład to Steve (Steve Way), przyjaciel Ramy'ego cierpiący na dystrofię mięśniową. Obok dramatycznych scen związanym z faktem, że niepełnosprawny bohater jest uzależniony od pomocy innych i powoli umiera, pojawia się dużo humoru i dystansu, a ta postać została napisana tak, że w żaden sposób nie ma być czytankowym przykładem heroizmu albo wyłącznie pretekstem do łatwych wzruszeń.
Ale to tylko jeden dowód. "Ramy" poświęca osobne odcinki sytuacji siostry (odcinek 6, "Refugees") i matki (odcinek 7, "Ne Me Quitte Pas") tytułowego bohatera. To jedne z najlepszych odsłon 1. serii. Stosunkowo krótkie historie doskonale mieszczą w sobie bunt Deny (May Calamawy, "The Long Road Home") wobec podwójnych płciowych standardów i osamotnienie niemającej w życiu celu po odchowaniu dzieci Maysy (Hiam Abbass, "Sukcesja").
Ramy – serial, o jakie coraz trudniej
Miejscami bywa nierówno, bo miłosne perypetie Ramy'ego nieco bledną na tle jego ciekawszych rozterek oraz pełnokrwistych drugoplanowych postaci zmagających się z codziennością, która przez kontekst kulturowy, tradycje i politykę okazuje się dla nich trudniejsza niż dla "zwykłych" Amerykanów. Ale zawsze jest co najmniej nieźle, a w najbardziej udanych momentach serial zadaje masę poważnych, niebanalnych pytań, nie przytłaczając przy tym widza.
Pierwsze trzy odcinki są udane i wielu widzom mogą wystarczyć do docenienia tej propozycji Hulu. Ale jeśli kogoś nie przekonają do końca, to naprawdę warto dać "Ramy'emu" szansę przynajmniej do "Strawberries". Właśnie 4. odcinek, poświęcony sytuacji 12-letniego bohatera (młodszego Ramy'ego gra świetny Elisha Henig znany z "American Vandal" i "Grzesznicy") we wrześniu 2001 roku, pokazuje w pełni potencjał tego komediodramatu.
To też pierwszy odcinek, w którym wyraźnie dochodzą do głosu ciekawe formalne pomysły. Sny bohaterów i bohaterek, dobrze skomponowane kadry, podkręcanie atmosfery pracą kamery i dźwiękiem – początkowe odsłony serialu są dość neutralne, a tu już widać pomysł nie tylko na treść, ale i na techniczne wyróżnienie się na tle innych produkcji.
Inna sprawa, że tego typu komediodramatów w ogóle mamy coraz mniej, bo stacje ciągle nam coś kończą lub kasują, a następców niewielu. "Ramy" przypomina, że dobry serial nie potrzebuje długich odcinków i wielkich budżetów, żeby zaangażować widza w losy postaci, a przede wszystkim pokazać mu perspektywę, do której inaczej nie miałby dostępu. Bardzo ciekawa niszowa rzecz. Z gatunku tych, o które niestety coraz trudniej.