"Star Trek: Discovery" obiera całkiem nowy kurs – recenzja finału 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
19 kwietnia 2019, 21:02
"Star Trek: Discovery" (Fot. CBS All Access)
Ostatni odcinek 2. sezonu przyniósł akcję, akcję i jeszcze więcej akcji, ale także rozwiązania, które powinny usatysfakcjonować nawet najbardziej zagorzałych miłośników "Star Treka". Spoilery.
Ostatni odcinek 2. sezonu przyniósł akcję, akcję i jeszcze więcej akcji, ale także rozwiązania, które powinny usatysfakcjonować nawet najbardziej zagorzałych miłośników "Star Treka". Spoilery.
"Star Trek: Discovery" bynajmniej nie jest doskonałym serialem. Nie był nim w 1. sezonie, gdy bohaterowie skakali pomiędzy rzeczywistościami równoległymi, tocząc jednocześnie wojnę z Klingonami i nie był nim w kontynuacji, gdy dla odmiany podróżowali w czasie, walcząc ze śmiercionośną sztuczną inteligencją. W obydwu przypadkach oferował jednak tyle różnorakich atrakcji, że dało się przymknąć oko na fabularne bzdurki. Finał 2. sezonu jest tego podejścia doskonałym przykładem, bo stawiając w stu procentach na szybką i efektowną akcję, wykonał jednocześnie bardzo śmiałe posunięcie, które w praktyce definiuje cały serial na nowo.
Star Trek Discovery bliskie serialowego kanonu
A co jeszcze ważniejsze – odpowiada na wiele wątpliwości, które od samego początku mieli wobec "Discovery" najwięksi miłośnicy uniwersum "Star Treka". Ci zarzucali wszak nowej odsłonie serii niepotrzebne mieszanie w serialowym kanonie czy wręcz stawianie go na głowie tylko po to, by móc nawiązać do klasycznych wątków. Twórcy niezmiennie twierdzili jednak, że dobrze wiedzą, co robią i w końcu wynagrodzą naszą cierpliwość, wszystko odpowiednio wyjaśniając. "Such Sweet Sorrow" (a raczej jego kontynuacja, bo to finał dwuczęściowy), stanęło zatem przed wielkim wyzwaniem, musząc uporządkować panujący w serialu bałagan.
Ten natomiast był naprawdę spory, bo od kilku odcinków "Discovery" coraz bardziej przyspieszało tempo, nie do końca skutecznie podkręcając przy tym emocje. Te generowały wszak głównie indywidualne historie poszczególnych bohaterów, tutaj zepchnięte na bok, gdy wszyscy (poza Michael) stali się trybikami większej fabuły o zbliżającej się zagładzie. Opowieści, która do porywających raczej nie należała, bo nie niosła ze sobą niczego zaskakującego, opierając się mnóstwie gatunkowych schematów (sztuczna inteligencja, ratunek z przyszłości i tak dalej – ktoś tu się naoglądał "Terminatora"). Przeskakując zatem od jednego "zaskakującego" zwrotu akcji do drugiego, dobrnęliśmy w końcu do kulminacji. A w niej oczywiście czekała nas wielka kosmiczna bitwa, bo cóż innego?
Wybuchowy finał 2. sezonu Star Trek Discovery
Co do jej szczegółów, to pozwólcie, że przedstawię je w jak największym skrócie. Wszystko ze względu na dobre imię serialu, bo mam wrażenie, że to mogłoby ucierpieć, gdybym zaczął się wgłębiać zbyt mocno w ostateczne starcie pomiędzy szukającą bardzo istotnych danych Kontrolą personifikowaną przez Lelanda (Alan Van Sprang), a połączonymi siłami dwóch okrętów Federacji. Powiedzmy więc po prostu, że twórcy oparli sens tej historii na dość lichych fundamentach, licząc na to, że naszą uwagę zajmą innego rodzaju rozrywki. No i w gruncie rzecz plan wypalił.
Oglądając pędzącą na złamanie karku akcję, nie było bowiem specjalnie czasu, by wytykać scenariuszowi jego słabości. Ważniejsze było zwyczajne orientowanie się w jaskrawej, pełnej eksplozji i huków bitewnej zawierusze, gdy staraliśmy się przynajmniej w pewnym stopniu opanować panujący w niej chaos. A że rozpaczliwie walczące o przetrwanie załogi Discovery i Enterprise mieszały się z równie wariackim, gorączkowym montażem kostiumu Michael (Sonequa Martin-Green), zadanie naprawdę wymagało skupienia dużych pokładów silnej woli.
Nie da się jednak ukryć, że wynagradzało ten wysiłek, serwując sekwencję szalenie efektowną i rozciągniętą na praktycznie cały, ponad godzinny odcinek. Nie zwalniając tempa ani na moment, twórcy uniknęli jednak wpadnięcia w pułapkę monotonii, na różny sposób urozmaicając nam zabawę. Znudziła wam się laserowa naparzanka w kosmosie? To co powiecie na starcie wręcz między Georgiou (Michelle Yeoh) i Nhan (Rachael Ancheril) a Lelandem? Najlepiej bez grawitacji, jak szaleć, to szaleć. Mało? Mamy jeszcze admirał Cornwell (Jayne Brook) rozbrajającą torpedę i niespodziewane klingońsko-kelpiańskie wsparcie pojawiające się w ostatniej możliwej chwili. Wolicie innego rodzaju emocje? W takim razie zapraszamy na chwilę wzruszenia ze Stametsem (Anthony Rapp) i doktorem Culberem (Wilson Cruz) albo rozładowywanie napięcia z Tilly (Mary Wiseman) lub Jett Reno (Tig Notaro).
Star Trek Discovery zaprasza na podróż w czasie
Sporo, prawda? A przecież to tylko poboczne historie wplecione w ekscytującą całość, opartą przede wszystkim na misji Michael, podejmującej szaleńczą próbę przeniesienia Discovery w przyszłość. Można było się poczuć tym natłokiem wątków nieco przytłoczonym, jednak rozwiązanie wszystko wynagradzało. Twórcy zdołali bowiem nie tylko zapanować nad wielopoziomową konstrukcją fabularną, ale jeszcze udekorowali ją swoistą wisienką na torcie, puentując wizualną orgię kapitalnie przedstawionymi podróżami w czasie.
Podróżami w liczbie mnogiej, bo wspólnie z Michael, czy jak wolicie, Czerwonym Aniołem, poskakaliśmy po lokacjach i wydarzeniach, które mieliśmy okazję już wcześniej zobaczyć. Spinając w ten sposób klamrą cały sezon, udało się jednocześnie przywrócić serialowe uniwersum do punktu wyjścia, co każe naprawdę mocno docenić twórców. Może nie wszystko po drodze było równie imponujące, ale mówienie o większym planie nie było w ich przypadku tylko pustosłowiem. Jak powiedzieli, że wszystko zacznie do siebie pasować, tak zrobili, nadając serialowi znanego kształtu. Tego z Enterprise z kapitanem Pike'iem (Anson Mount) i pozbawionym brody Spockiem (Ethan Peck) na mostku, oraz bez napędu sporowego, Discovery i Michael Burnham. Nic tylko czekać na Kirka i całą resztę.
Co w 3. sezonie Star Trek Discovery?
Ale to temat na inną, już opowiedzianą historię – nasza uwaga kierować się natomiast powinna na czasy odległe od tych o wiele stuleci, bo tam właśnie udało się Discovery. Tak przynajmniej kazano nam myśleć, choć dowodów na to na razie nie ma (nie licząc widocznego wśród gwiazd siódmego sygnału). Zakładam jednak, że nie po to fundowano nam emocjonalne zakończenia (jak w relacji Spocka z Michael) czy tworzono tak złożone konfiguracje fabularne, żeby zaraz z nich rezygnować. W 3. sezonie serialu spodziewam się więc naszej ekipy w zupełnie nowych okolicznościach.
I okrojonym składzie, bo jak już wiemy, w kolejnej odsłonie nie powrócą na pewno Anson Mount (wielka szkoda, zdążyłem się mocno przywiązać do jego kapitan Pike'a) oraz grająca Numer Jeden Rebecca Romijn, a to oznacza, że pewnie zabraknie także Spocka. Z deklaracją, że "Discovery" już na dobre opuści znane nam czasy, jednak jeszcze bym się wstrzymał. Pamiętajmy, że skoku w przyszłość nie wykonał choćby Ash (Shazad Latif), awansując na głównodowodzącego Sekcji 31, za to przeniosła się tam Philippa Georgiou, która ma otrzymać własny spin-off. Luźnych wątków jest więc kilka, a znając nieograniczoną wyobraźnię twórców, trudno przewidywać, co planują dalej. Tym bardziej, że jak sami przyznali: wszechświat nie ma obowiązku być zrozumiałym (powiedzcie to startrekowym purystom!)
W każdym razie, jeśli będą się trzymać przyjętej linii fabularnej, uwalniając swój serial od ciążącego mu od początku dziedzictwa klasycznego "Star Treka", przyszłość "Discovery" rysuje się w naprawdę ciekawych barwach. Wielokrotnie udowadniając, że radzą sobie nieźle w różnych aspektach opowieści, Alex Kurtzman i spółka stają teraz przed nowym wyzwaniem – opowiedzeniem historii w stu procentach swojej, nieskrępowanej ograniczeniami kanonu i osadzonej w czasach dotąd jeszcze nieeksplorowanych. Wygląda na misję skrojoną dla załogi U.S.S. Discovery.