"Gra o tron" zaczyna 8. sezon od spotkań po latach — recenzja premierowego odcinka
Mateusz Piesowicz
15 kwietnia 2019, 21:03
"Gra o tron" (Fot. HBO)
Czekaliśmy na niego niemal tak długo, jak w Westeros czeka się na zimę, ale w końcu jest. I choć finałowy sezon "Gry o tron" zaczął się spokojnie, nie wątpimy, że to tylko cisza przed burzą. Spoilery.
Czekaliśmy na niego niemal tak długo, jak w Westeros czeka się na zimę, ale w końcu jest. I choć finałowy sezon "Gry o tron" zaczął się spokojnie, nie wątpimy, że to tylko cisza przed burzą. Spoilery.
Czego spodziewać się po spotkaniu z dawno niewidzianym przyjacielem? Bez wątpienia emocji i wzruszeń, oczywiście wspominek, ale też bacznego przyglądania się sobie nawzajem, a może nawet pewnego rodzaju nieśmiałości. Z ulubionymi serialami jest podobnie, dlatego po niemal dwuletniej przerwie od "Gry o tron" na nowy odcinek czekaliśmy z ekscytacją i lekko się przy tym denerwując. Co jednak mieli powiedzieć niektórzy z bohaterów?
W końcu dla nich rozłąka była często jeszcze dłuższa, w dodatku w pewnych przypadkach poprzednie spotkania bynajmniej nie należały do przyjemnych. Stąd też przybycie do Winterfell Jona z Daenerys i jej armią przebiegało w atmosferze bardziej napiętej niż radosnej, ale tego akurat należało się spodziewać. Ba, ci z was, którzy mają dobrą pamięć (albo odświeżyli sobie niedawno poprzednie sezony), mogli nawet przeżyć małe déjà vu, bo oczywiście nie była to pierwsza wizyta gości z południa na dalekiej północy.
Gra o tron – cisza przed burzą w 8. sezonie
Podobną zaliczyliśmy na samym początku serialu, gdy wraz z małą Aryą z ekscytacją oglądaliśmy wjeżdżający do Winterfell królewski orszak i to właśnie do tej sceny bezpośrednio nawiązuje otwarcie finałowego sezonu. Będąc tylko jednym z kilku w tym odcinku mrugnięć okiem twórców do widzów, a zarazem przypomnieniem, jak wiele czasu minęło, odkąd po raz pierwszy trafiliśmy do tego świata. Nostalgiczna atmosfera towarzyszyła nam zatem od pierwszych sekund i nie opuściła praktycznie do samego końca, ponieważ dostaliśmy premierę skupioną właśnie w znacznej mierze na wspominaniu i długo oczekiwanych ponownych spotkaniach.
I chwała twórcom za to, że sobie na taki początek pozwolili, nie wrzucając nas od razu w środek fabularnej zawieruchy, lecz pozwalając gładko wrócić do serialowych realiów. Powiecie, że to zwykłe marnotrawstwo czasu w tym krótkim sezonie i choć pewnie w wielu innych przypadkach bym się z takim postawieniem sprawy zgodził, tutaj jak najbardziej popieram przyjęte rozwiązanie. Wojnę i jej konsekwencje przecież i tak zaraz dostaniemy, za to okazji, by po prostu spędzić czas z niektórymi bohaterami, możemy już nie mieć. A że w wielu z nich zaszły od ostatniego spotkania ogromne zmiany, to grzechem byłoby nie poświęcić im chociaż kilku wspólnych chwil.
Gra o tron sezon 8 – wiele spotkań na początek
"Winterfell" zafundowało ich naprawdę sporo, ale nie było oczywiście serialowym odpowiednikiem rodzinnego pikniku. W tych okolicznościach to niemożliwe i naprawdę trudno mi się zdecydować, czy bardziej mam na myśli wiszące nad wszystkimi zagrożenie, czy może jednak chłodne (dosłownie) przyjęcie Matki Smoków na północy. Powiedzmy zatem, że jedno i drugie znalazło tu swoje odbicie, może nie posuwając specjalnie naprzód fabuły, ale dokonując w niej niezbędnych przetasowań przed wielkim starciem. A przede wszystkim przypominając nam, jakie interesy i motywacje kierują poszczególnymi postaciami.
Poza mniej i bardziej sympatycznymi spotkaniami, dostaliśmy zatem szybki przegląd towarzyszących najważniejszym bohaterom przeżyć, mieszających się bezpośrednio z westeroską polityką i bieżącymi problemami. Widzieliśmy nie do końca wiedzącą, czego się tu spodziewać Daenerys i zdystansowaną, by nie powiedzieć wrogą Sansę. Była Arya, początkowo z dziecięcym uśmiechem na ustach spoglądająca na bliską sercu przybyłych, potem dostrzegająca, jak się zmienili i jak sama już dawno nie jest zadziorną dziewczynką sprzed lat. No i rzecz jasna Jon, po części tkwiący w różnego rodzaju zależnościach, po części niepotrafiący ukryć emocjonalnego wymiaru swojego powrotu do domu i spotkania z rodzeństwem.
Wszystko to przenikało się w gęstej sieci trudnych do oddzielenia prywatnych i politycznych układów, zarysowując przed nami potencjalne linie konfliktu. Wiele z tego dało się oczywiście przewidzieć, jednak zobaczenie na własne oczy, że sprawa jest pod wieloma względami znacznie bardziej skomplikowana, niż chciałby to widzieć choćby Jon, było absolutnie kluczowe. Owszem, w perspektywie mamy starcie życia ze śmiercią czy dobra ze złem, ale to wcale nie oznacza, że bardziej przyziemne rzeczy muszą zejść na drugi plan. Innego podejścia się po "Grze o tron" nie spodziewałem, a że gdzieś pośrodku udało się wcisnąć trochę emocji, to całość oglądało się wyśmienicie.
Wróciła Gra o tron, a wraz z nią smoki
Tym bardziej że zapewniono nam jeszcze dodatkowe atrakcje, na czele oczywiście ze smokami i tym razem już dwójką dosiadających je jeźdźców. Nie da się ukryć, że wkradło się tam trochę tandety, a cała sekwencja pasowała raczej do "Jak wytresować smoka", niż do "Gry o tron", ale po pierwsze, wyglądała kapitalnie, a po drugie została skwitowana cudownym komentarzem Jona ("You've completely ruined horses for me"). Dodajmy jeszcze pocałunek z groźnie łypiącym gadem w tle, a otrzymamy sporo luzu, na który szczerze mówiąc, nie liczyłem.
Dobrze jednak, że znalazło się na niego miejsce, bo powagi tu aż nadto i będzie tylko więcej. Nie po to przecież Jon poznał wreszcie prawdę o swoim pochodzeniu, byśmy to teraz zostawili, prawda? A zważywszy na słowa Sama, mimo rozgoryczenia (świetna scena, gdy dowiedział się o losie ojca i brata) słusznie zauważającego, że Daenerys może nie być gotowa na podobną uległość w kwestii tronu, co Snow, nietrudno dostrzec, że kieruje się nas w stronę zakończenia nieuwzględniającego happy endu dla tej pary.
O ile przyjmiemy, że taki kiedykolwiek był w planach i, co jeszcze ważniejsze, jeśli naprawdę nas ta kwestia interesuje. Bo pomimo ciągłych prób emocjonalnego zaangażowania w związek Jona i Dany, nadal widzę tu głównie problem typu: "wiem, że przespałem się z własną ciotką i nie mam pojęcia, co z tym zrobić". A to wróży tej dwójce równie kiepsko, co fakt, że ciekawiej od nich wypada tu naprawdę sporo bohaterów.
Gra o tron – powrót najważniejszych postaci
Ot, choćby Sansa, która poza wykazywaniem znacznie większej dojrzałości w rządzeniu od swojego brata, zaliczyła również pouczające (dla niego) spotkanie z Tyrionem. Niby wiemy to od dawna, a jednak ciągle nie przestaje mnie zadziwiać, jak świetnie udało się rozwinąć tę postać. I nie sądzę, by na tym miało się skończyć, bo gdy tak oglądałem, jak najsprytniejsze umysły w Westeros próbowały znaleźć odpowiednie wyjście z sytuacji, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że żaden nie dorównuje pani Winterfell.
Prędzej w szranki z nią stanąć by pewnie mogła Cersei, choć i jej może w końcu wyjść bokiem odprawianie z kwitkiem kolejnych sojuszników. Złota Kompania to w końcu tylko najemnicy (w dodatku bez słoni), a Euron Greyjoy… cóż, powiedzmy, że do najbardziej godnych zaufania ludzi w Siedmiu Królestwach się nie zalicza. No ale przynajmniej nie nudzi królowej, a to już spore osiągnięcie. Trudno przewidzieć w tym momencie, co dokładnie siedzi w głowie Cersei (poza nienawiścią i żądzą zemsty, która nie omija nawet Jaimego), ale twórcy wciąż potrafią to sprzedać na tyle przekonująco, że w porównaniu z nią Nocny Król wydaje się tym mniejszym problemem.
Zestawiając zaś to z aktualnymi wydarzeniami na północy, nie sposób nie ekscytować się nadchodzącymi odcinkami. Jasne, "Gra o tron" wciąż zmaga się ze znanymi skądinąd problemami, choćby w rozpaczliwy sposób zamykając luźne wątki (tym razem mieliśmy na przykład uratowaną mimochodem Yarę – a to tylko po to, żeby Theon mógł szybciutko wrócić do Winterfell), ale okłamywałbym sam siebie, twierdząc, że znacząco przeszkadza to w odbiorze. A gdy poza tym twórcy dostarczają nam na każdym kroku coś wyjątkowego, to o wadach zapomina się praktycznie od razu.
Gra o tron – 8. sezon zapowiada się znakomicie
Premiera 8. sezonu wypada zatem dokładnie tak, jak można było zakładać – nie fundując przełomowych wydarzeń, zgrabnie wyłożono fundamenty pod resztę historii, dając jednocześnie mocno do odczucia, że zbliża się koniec. Czasem zachowując powagę, a kiedy indziej ją przełamując. Sięgając po bardziej wyrafinowane sztuczki (zakończenie z Branem i Jaimem, czyli kolejne nawiązanie do pierwszego odcinka) i te doskonale z serialu znane (niczym nieuzasadniona erotyka). Emocjonując w subtelny sposób, jak przy spotkaniu Aryi z Jonem, albo w daleki od niego, ale bardzo skuteczny, jak w wyjętej rodem z horroru scenie z martwym lordem Umberem.
Przy tym bogactwie atrakcji, najbardziej cieszy jednak coś znacznie prostszego – że w tej chwili tak naprawdę nieważne, jak się to wszystko skończy. Nieważne, czy uda się pokonać Nocnego Króla i kto zasiądzie na Żelaznym Tronie. Znacznie istotniejsze, że w odcinku zbierającym razem wielką liczbę bohaterów nie było wrażenia chaosu i szycia całości grubymi nićmi. Wręcz przeciwnie, wszyscy są na swoim miejscu, każdy przeszedł do niego długą drogę i w każdym przypadku ma ona ogromne znaczenie dla jego postawy. Po takim wprowadzeniu zostaje tylko cierpliwie czekać, co przyszykowali dla nich twórcy.