"Derry Girls" jako stan umysłu — recenzja finału 2. serii
Kamila Czaja
11 kwietnia 2019, 20:02
"Derry Girls" (Fot. Channel 4)
Żegnamy "Derry Girls", na szczęście nie na zawsze. Ale tak doskonały, zabawny i wzruszający finał rewelacyjnego 2. sezonu nie ułatwi nam czekania na więcej. Spoilery!
Żegnamy "Derry Girls", na szczęście nie na zawsze. Ale tak doskonały, zabawny i wzruszający finał rewelacyjnego 2. sezonu nie ułatwi nam czekania na więcej. Spoilery!
Przez sporą część ostatniego odcinka 2. serii towarzyszyła mi refleksja, że wszystko świetnie, ale lepszym finałem sezonu byłoby zeszłotygodniowe "The Prom" ze względu na połączenie spraw małych i wielkich, rozbawianie i wzruszanie. Na tym tle "The President" wydawał się wprawdzie bardzo dobrą komediową opowieścią o reakcjach zwykłych ludzi na obecną w ich życiu niezwykłą historię, ale jednak opowieścią stosunkowo jednowymiarową.
Oczywiście mój błąd. Należało w pełni zaufać Lisie McGee, że dokładnie wie, co robi i jak chce zamknąć cudowny 2. sezon naszego ukochanego północnoirlandzkiego sitcomu. Odcinek "The President" jest fantastycznie skonstruowany, a to, co widzimy aż do wielkiego finału, pozwala twórcom tym mocniej zadziałać emocjonalnie rozwiązaniem końcowym.
Derry Girls sezon 2 – wszyscy ludzie prezydenta
Ale po kolei. Z pozoru najważniejszy wydaje się tytułowy prezydent. Do Derry przejechać ma Bill Clinton, by podkreślić znaczenie irlandzkiego zawieszenia broni. Jak z właściwym sobie wdziękiem ujęła rzecz siostra Michael: "Ludzie na pięć minut przestali się tutaj zabijać i cały świat zwariował". Zwariowało jednak i samo Derry.
Najbardziej oszalał na punkcie politycznej wizyty dziadek, Joe, który ma w spotkaniu prezydenta Stanów Zjednoczonych własny interes. Bo przecież nie może być tak, żeby Colm spotkał w życiu więcej prezydentów! Swoją drogą, stwierdzenie, że Kennedy to naprawdę był pechowy, skoro rozmawiał z Colmem, jest cudowne, a każde pojawienie się najnudniejszego członka rodziny Erin zachwyca.
Ale i reszta mieszkańców zmęczonego konfliktem miasta wpada w ekstazę, na którą uodporniony jest tylko Gerry, co jednak nie chroni go przed dziwnymi misjami. Młodsi bohaterowie (w tym Clare!) decydują się na wagary, żeby z amerykańskimi flagami, nawet takimi pozbawionymi dwudziestu gwiazdek i dziwnymi kolorystycznie, tuż pod sceną słuchać przemówienia prezydenta. Skoro już nie udało się zabrać jego córki na basen, to chociaż tyle można osiągnąć.
W masie świetnych scen komediowych, choćby sprzątania domu na wypadek wizyty Clintona, śledzenia komunikatów CIA, wymieniania przez Colma różnych prezydentów USA i wizji bójki Clare z małą dziewczynką, łatwo na początku zapomnieć, że pojawienie się matki Jamesa, Cathy (Bronagh Waugh), musi przynieść coś więcej niż rozbudowane dialogi o konieczności oddzielania brwi od ich właścicielki.
Cathy wraca do Derry, pełna planów biznesowych i, jak deklaruje, stęskniona synem. Tej tęsknoty jednak szczególnie po niej nie widać, za to syn wpatrzony jest w matkę jak w obrazek. Należało się pewnie spodziewać, że ogłosi przyjaciółkom swój wyjazd z Derry, ale nawet jeśli pomiędzy wybuchami śmiechu widzowi taka ewentualność przeszła przez myśl, to szybko zniknęła, więc szok i smutek, gdy do wyjazdu chwilowo dochodzi, jest mniej więcej taki, jaki przeżywają dziewczyny.
Derry Girls sezon 2 – James ważniejszy od Billa
Nie pociągnięto wprawdzie sygnalizowanego w poprzednim odcinku wątku ewentualnej bliższej zażyłości między Jamesem i Erin, ale za to fantastycznie pokazano, jak Michelle przywiązała się do kuzyna i jak zależy jej, by został w Derry. Obok prześmiesznych dialogów o syndromie sztokholmskim i jego rzekomych korzeniach szwajcarskich dostaliśmy cudowną wykładnie tego, czym jest bycie "Derry Girl". To stan umysłu, a według Michelle James jak najbardziej się kwalifikuje.
Gdy James odchodzi, doskonale widać, po co było całe to euforyczne przygotowywanie wizyty Clintona. Scena z dziewczynami smutno stojącymi pod sceną, a potem reagującymi czystym szczęściem, kiedy przyjaciel wraca, wypada fenomenalnie. Odwrócenie się tyłem do prezydenta, a potem wręcz opuszczenie jego przemówienia, by cieszyć się decyzją Jamesa i jego deklaracją, że naprawdę jest "Derry Girl", to symbol tego, że wielka historia nie może wygrać z prywatnym życiem i więziami między najbliższymi.
Widać tu jednak dużą zmianę w stosunku do serii 1. Tam wydarzenia polityczne były negatywne, a życie codzienne musiało stanowić przeciwwagę dla konfliktu. Teraz przekaz o nadziei i byciu razem, płynący z ekranu mijanych przez bohaterów telewizorów, współgra z emocjami przezywanymi w małej nastoletniej wspólnocie. Optymistyczne przesłanie ogarnia plan wielki i mały, a widz zostaje po docinku wzruszony i radosny.
Do tej radości trzeba dodać jeszcze i to, że przyszłość "Derry Girls" też rysuje się jasno. Zapowiedziano już 3. sezon. Tylko zupełnie nie wiemy, jak uda nam się tak długo przetrwać bez cotygodniowej dawki humoru, wzruszeń i piosenek z lat 90.