"Imię róży", czyli średniowieczna solidność — recenzja serialu na podstawie powieści Umberto Eco
Mateusz Piesowicz
7 kwietnia 2019, 20:02
"Imię róży" (Fot. RAI)
Czy "Imię róży" potrzebowało kolejnej adaptacji? Raczej nie, ale ani miłośnicy oryginału, ani filmu z Seanem Connerym nie powinni być serialową wersją rozczarowani. Zachwyceni niestety też nie.
Czy "Imię róży" potrzebowało kolejnej adaptacji? Raczej nie, ale ani miłośnicy oryginału, ani filmu z Seanem Connerym nie powinni być serialową wersją rozczarowani. Zachwyceni niestety też nie.
Jest zima 1327 roku. Franciszkanin Wilhelm z Baskerville (John Turturro) oraz nowicjusz Adso z Melku (Damian Hardung) przybywają do położonego w północnych Włoszech benedyktyńskiego klasztoru, gdzie odbyć ma się debata teologiczna na temat gromadzenia dóbr doczesnych przez Kościół. Istotna nie tyle z religijnego, co politycznego punktu widzenia, bo być może decydująca w przetaczającym się przez Europę sporze o władzę między papiestwem a cesarstwem.
W tych okolicznościach Wilhelm, reprezentant popierającego Ludwika IV Bawarskiego zakonu franciszkanów, nie ma zatem łatwego zadania, tym bardziej że przedstawicielem papieża Jana XXII (Tchéky Karyo) jest bezwzględny inkwizytor Bernardo Gui (Rupert Everett).
Ale to wcale nie musi być największy problem naszego bohatera, bo jego przybycie do klasztoru zbiega się ze zbrodnią. Opactwem wstrząsa zagadkowa śmierć mnicha Adelmusa, a że talenty detektywistyczne Wilhelma są wszystkim doskonale znane, zostaje on poproszony o jej wyjaśnienie. Jak się jednak wkrótce okaże, sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, a wszystkie tropy prowadzą do słynnej, przypominającej labirynt i skrywającej mnóstwo mrocznych sekretów klasztornej biblioteki.
Imię róży – powieść, film i serial
Pewnie wielu z was zna dobrze zna tę historię, jak nie z debiutanckiej powieści Umberto Eco, to z jej ekranizacji w reżyserii Jean-Jacquesa Annauda, w której w głównych rolach wystąpili Sean Connery i Christian Slater. Przypomnieć fabularnych podstaw "Imienia róży" z pewnością jednak nie zaszkodzi, zwłaszcza jeśli są tu widzowie stykający się z nią po raz pierwszy. A nie ma co ukrywać, że to właśnie im serialowa adaptacja powieści wyprodukowana przez włoską telewizję RAI może w największym stopniu przypaść do gustu.
Wszystko dlatego, że ośmioodcinkowy serial w reżyserii Giacomo Battiato ("Karol. Człowiek, który został papieżem") nie wnosi do oryginału niczego odkrywczego, będąc ekranizacją ze wszech miar solidną. Tylko tyle i aż tyle, chciałoby się powiedzieć, wiedząc, że przecież mogło się skończyć znacznie gorzej. W tym przypadku do tragedii jednak nie dochodzi – "Imię róży" nadal jest tym "Imieniem róży", które znamy, nieco tylko podrasowanym na potrzeby współczesnego widza. Czyli dokładnie tak, jak należało się spodziewać.
Imię róży, czyli średniowieczny kryminał
Do przewidzenia były również wady i zalety nowej wersji tej historii. W ciemno można było zakładać, że aktorsko i realizacyjnie rzecz będzie stała na wysokim poziomie, i tak samo łatwo było zgadnąć, że momentami będzie niepotrzebnie przedłużana. Wszak tam, gdzie twórcy filmu szukali skrótów, ich telewizyjni następcy mieli znacznie większe pole manewru, swobodnie dysponując materiałem źródłowym, czyli dużych rozmiarów tomiszczem. Mamy zatem wspomniane na wstępie dwa wiodące wątki, mamy sporo miejsca poświęconego poszczególnym bohaterom, mamy wreszcie wątki poboczne, skupiające się w głównej mierze na kościelnych grzechach i grzeszkach.
Wyłania się z tego obraz złożonego średniowiecznego świata, w którego zawiłościach powinniśmy się zatopić od pierwszych sekund, jednak nie sposób wyzbyć się tutaj wrażenia pewnej sztuczności. Nie takiego, które towarzyszy nam cały czas, ale usilnie nawracającego i wytrącającego nas z opowieści, w którą zaczynaliśmy właśnie wsiąkać. Łatwo te momenty dostrzec, bo dziwnym trafem zbiegają się z sekwencjami, które spędzamy poza murami benedyktyńskiego klasztoru. W nim rozgrywa się bowiem jakby zupełnie osobna, daleka od polityczno-religijnych zawirowań historia.
Oczywiście uciec się od nich nie da i nawet nie znając rozwiązania, szybko zaczniecie dostrzegać łączące wszystko zależności, na czele ze starciem racjonalności z rygorem przechodzącym w fanatyzm. Zagłębiając się jednak w prowadzone przez Wilhelma śledztwo, łatwo zapomnieć o reszcie świata – tym bardziej, że sprawa kryminalna została przedstawione zgodnie z wszelkimi regułami gatunkowymi. Stopniowo odkrywamy więc coraz więcej faktów, na jaw wychodzą skrywane przez mnichów wstydliwe tajemnice, z kolei oni sami jeden po drugim zrzucają noszone na co dzień świętoszkowate maski.
Imię róży – Piotr Adamczyk w doborowym gronie
A że towarzystwo to całkiem barwne, to od początku jest ciekawie. Poznajemy choćby opata (Michael Emerson), który jak na kogoś chcącego rozwikłać zagadkę, ma sporo do ukrycia; zazdrośnie strzegącego tajemnic swego księgozbioru bibliotekarza Malachiasza (Richard Sammel); mającego mroczną przeszłość Remigiusza (Fabrizio Bentivoglio); czy starego, niewidomego mnicha Jorge z Burgos (James Cosmo). Jest też rzecz jasna on – Piotr Adamczyk – jako Seweryn, klasztorny herborysta, i bynajmniej nie jest to rola z gatunku trzecioplanowych.
Z tak wieloma elementami układanki nietrudno o chaos, ale twórcy całkiem zgrabnie panują nad obszerną fabułą, nie pozwalając nam się po niej bezładnie błąkać. Ba, chwilami mogliby sobie nawet pozwolić na nieco więcej scenariuszowego zamieszania, a już z pewnością nie zaszkodziłaby większa subtelność. Tej brakuje przede wszystkim w historii Bernarda Gui i heretyckiej sekty dulcynian, najwyraźniej odbiegającym od całej reszty i stawiającym na historyczną tandetę, jakiej pełno w kostiumowych produkcjach telewizyjnych.
Odczuwa się to najmocniej, gdy zestawimy ją z głównym bohaterem i kreacją Johna Turturro, który robi co w jego mocy, by uniknąć porównań z Seanem Connerym. Nie powiem, że wyszedł z tego starcia zwycięsko, ale bez wątpienia nie ma się czego wstydzić. Obierając nieco inne, łagodniejsze podejście do postaci Wilhelma od swojego słynnego poprzednika, wycisnął z roli, ile mógł, a że do twarzy mu z wielkimi szkłami powiększającymi na nosie, to efekt jest co najmniej niezły.
To samo można powiedzieć o całym serialowym "Imieniu róży" – produkcji poprawnej, choć niektórzy pewnie powiedzą, że wtórnej. Jeśli jednak przyjmiemy, że jej zadaniem było odświeżyć pamięć o powieści i przedstawić ją kolejnym pokoleniom, to swoją rolę spełnia. Pytanie oczywiście, na ile w dzisiejszym telewizyjnym krajobrazie osadzony w średniowieczu kryminał mieszający wątki filozoficzne z politycznymi może kogokolwiek zainteresować? Nawet biorąc pod uwagę jego zawsze aktualny wydźwięk, może być z tym bardzo trudno.