Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
7 kwietnia 2019, 22:03
"You're the Worst" (Fot. FXX)
Za nami tydzień znakomitych finałów ("You're the Worst", "Crazy Ex-Girlfriend"), długo wyczekiwanych powrotów ("Veep"!), ale też sporych rozczarowań ("Chilling Adventures of Sabrina", nowa "Strefa mroku"). Oto nasze hity i kity.
Za nami tydzień znakomitych finałów ("You're the Worst", "Crazy Ex-Girlfriend"), długo wyczekiwanych powrotów ("Veep"!), ale też sporych rozczarowań ("Chilling Adventures of Sabrina", nowa "Strefa mroku"). Oto nasze hity i kity.
Hit tygodnia: Crazy Ex-Girlfriend na koniec podejmuje słuszną decyzję
W tym tygodniu pożegnaliśmy "Crazy Ex-Girlfriend", czyli jeden z tych seriali, które nie miały prawa się udać. A już na pewno nie należało oczekiwać, że historia Rebeki Bunch przetrwa aż cztery sezony, zaplanowane z góry przez Rachel Bloom i Aline Brosh McKennę. Komediowy musical, na dodatek o długości odcinków kojarzonej z poważnymi dramatami? Kto to będzie oglądał?
My oglądaliśmy. Przez pierwsze dwa i pół sezonu z absolutnym zachwytem, potem czasem z lekkim rozczarowaniem, gdy "Crazy Ex-Girlfriend" próbowało opowiadać o wszystkim naraz, kosztem przekazu i liczby zapadających w pamięć piosenek. Ale do końca mieliśmy nadzieję, że Bloom i McKenna naprawdę zawsze wiedziały, czego finalnie chcą do swojej bohaterki. Wiedziały!
Odcinek "I'm in Love" to piękne zamknięcie tego, co w serialu najważniejsze: opowieści o skomplikowanej, zamęczającej siebie i innych kobiecie, która najpierw przechodzi długą drogę do diagnozy problemów, a potem ciężko pracuje nad sobą, by stać się lepszym i szczęśliwszym człowiekiem. Zwieńczeniem etapu, który mieliśmy przywilej oglądać w serialu, okazuje się niewybranie żadnego z trzech wspaniałych kandydatów do związku i postawienie na rozwój własnej pasji, która ma doskonałe działanie terapeutyczne.
Mądry, zabawny, krzepiący, jednak nienaiwny serial dla wszystkich, którzy czują się trochę inni. Nowoczesny, tolerancyjny, feministyczny świat, który nie boi się kpić z samego siebie. Fenomenalna obsada. I piosenki, których będziemy słuchać jeszcze długo. Cieszy, że "Crazy Ex-Girlfriend" finałem przypomniało nam, jak bardzo było wyjątkowe. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: You're the Worst w finale przysięga po swojemu
Kumulacja pożegnań w komediowej niszy zaczyna nas przerastać. Tylko od stycznia rozstaliśmy się z "Unbreakable Kimmy Schmidt", "One Day at a Time", "Catastrophe" i "Broad City". I chociaż co najmniej połowa z nich skończyła się w dobrym momencie, a finały wypadły świetnie, to mamy poczucie końca epoki. W ostatnich dniach do tego końca dołożyło się "You're the Worst", które fenomenalnie zamknęło miłosne perypetie naszej ulubionej toksycznej pary.
Po całym sezonie przygotowań weselnych Gretchen i Jimmy zgodnie z własnego ślubu uciekli. Nie obeszło się wcześniej bez kłótni, ale gdy odkryli, że właściwie żadne z nich nie chce małżeństwa, rozegrali i ten związkowy temat po swojemu. Przy naleśnikach obiecali sobie każdego dnia weryfikować decyzję o byciu razem. Dopóki im się nie odwidzi. Albo dopóki Gretchen nie rzuci się pod pociąg.
Sceny toczące się na drugim weselu Lindsay i Paula pokazują, że ten wybór się sprawdza. Trzeba też przyznać Stephenowi Falkowi, że przebłyski z przyszłości skutecznie podnosiły napięcie, bo równie dobrze można było uwierzyć, że Gretchen i Jimmy się w finale rozstaną. Ulga, że są razem, dowodzi, że twórcy podjęli słuszną decyzję.
I nawet Edgarowi po latach wybaczono, a on sam po drastycznym zrażeniu do siebie przyjaciół zacząć mógł nowe życie w Nowym Jorku. Szczęśliwe zakończenie, ale wystarczająco niekonwencjonalne i podszyte czarnym humorem, by pasować do klimatu "You're the Worst" okazało się idealne. Już tęsknimy, bo drugiej takiej love story nie będzie. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Barry i krajobraz po zbrodni
Jedna z najdziwniejszych, najbardziej niepokojących, wciągających i pokręconych komedii powróciła w świetnym stylu z 2. sezonem. "The Show Must Go On, Probably?" pokazuje krajobraz tuż po śmierci Janice (Paula Newsome). Mamy więc policyjne śledztwo, które na razie donikąd nie prowadzi, autentyczną rozpacz Gene'a Cousineau (Henry Winkler), szok jego grupki studentów i Barry'ego (Bill Hader) skrywającego mroczny sekret.
Jeśli nie będzie występu, to "po co to wszystko było?" — pyta w pewnym momencie nasz bohater zdezorientowaną Sally (Sarah Goldberg) i zarządza próbę w kostiumach, bo przecież przedstawienie musi trwać. Przecież on po to zabił Janice, żeby to jego drugie, nowe życie mogło być kontynuowane.
Hader jest znakomity w tej premierze, zwłaszcza kiedy zaczyna opowiadać jakąś wersję historii z Afganistanu. Czyli historii o tym, jak to wszystko się zaczęło. Przebija go jednak Winkler w roli totalnie rozbitego Gene'a, który nawet w takim stanie rzuca świetnymi one-linerami. A o komediową warstwę dba cudowny NoHo Hank (Anthony Carrigan), najmilszy z serialowych gangsterów, który w pewnym momencie też pokazuje Barry'emu nieco inną twarz.
Wszystko to razem składa się na zapowiedź mroczniejszego sezonu niż poprzedni. Barry'emu bliżej niż do postaci z komedii jest do antybohaterów. Jego zbrodnie coraz trudniej usprawiedliwiać, a jednak to robimy. Serial nie tylko nas przywiązał do swojego głównego bohatera, ale też prezentuje bardzo złożone dylematy moralne, uciekając od czerni i bieli. Barry jest jak nowy Dexter, którego lubimy, choć dobrze znamy jego ciemne sprawki. Ale widząc, jak pisany jest scenariusz, raczej nie możemy mieć nadziei na to, że ktokolwiek tu zostanie drwalem. [Marta Wawrzyn]
Hit tygodnia: Nasza planeta, czyli prawdopodobnie najważniejsza produkcja w historii Netfliksa
Netflix od zawsze miał dobrą rękę do dokumentów, ale chyba pierwszy raz udało mu się stworzyć coś, co może trafić do świadomości każdego widza. "Nasza planeta", czyli serial dokumentalny, za który odpowiadają twórcy "Planety Ziemi", to niezwykła opowieść o naszym świecie, jego bogactwie i różnorodności. To także alarm ostrzegawczy dla człowieka – jeśli nie zaczniemy działać, przedstawiony świat może zniknąć bezpowrotnie.
"Nasza planeta" niewątpliwie imponuje rozmachem. Na przestrzeni 8 odcinków podróżujemy przez cały świat – od Arktyki, przez mongolskie stepy i kalifornijskie wybrzeża, po Antarktydę. Każdy z ekosystemów ukazany jest jako odrębny świat, pełen zależności między gatunkami, które, jeśli zostaną naruszone, mogą doprowadzić do katastrofy. Twórcy serialu pokazują nam fascynujące stworzenia i przepiękne obrazy, by zaraz uświadomić nam, jak blisko jesteśmy tego, by stracić je na zawsze.
Nie można nie docenić edukacyjnej i uświadamiającej roli "Naszej planety", ale ten serial już dzięki samym obrazom jest być może najbardziej fascynującą rzeczą, jaką zobaczymy w tym roku na ekranie. Kamerom udało się uchwycić niezwykłe, często będące blisko wyginięcia gatunki oraz niezwykłe sytuacje, jak na przykład godowy taniec zamieszkujących dżunglę ptaków, całe ławice delfinów u wybrzeży Kostaryki czy kolonie pingwinów na dalekim południu. Robiących wrażenie scen jest tutaj bez liku, a zdjęcia zapierają dech w piersiach. Nie powinno to nikogo dziwić, w końcu twórcy serialu mają ogromne doświadczenie w zachwycaniu widzów.
Nie można tu nie wspomnieć także o Davidzie Attenborough – legendarnym lektorze, który i tutaj użyczył swojego charakterystycznego, idealnego dla takich produkcji głosów. Zwolennicy klimatów bardziej swojskich, mogą z kolei nacieszyć się niezastąpioną w produkcjach dokumentalnych Krystyną Czubówną. Oboje swoją obecnością dopełniają obrazu produkcji niemal idealnej – chwytającej za serce i powodującej regularne opady szczęki. Mam nadzieję, że przyszłość pokaże, że "Nasza planeta" była nie tylko efektowna, ale i efektywna i pozytywnie wpłynęła na działania ludzi względem środowiska. [Nikodem Pankowiak]
Hit tygodnia: Fleabag w końcu dopina swego
Los to prawdziwy złośliwiec. Gdy po latach spotykania fatalnych partnerów i używania seksu do odwracania uwagi od własnej emocjonalnej pustki, Fleabag w końcu trafiła na tego właściwego, on akurat musi być katolickim księdzem. Pech? Jasne, ale czy to na pewno przeszkoda nie do pokonania? Nie dla naszej bohaterki.
Nawet mimo tego, że przez większość czasu przedostatniego odcinka wydawało się, że jednak do niczego nie dojdzie. Rozdarty między rodzącym się uczuciem a obowiązkiem ksiądz próbował bowiem uciekać (niechcący doprowadzając przy tym do absolutnie fantastycznego wybuchu wściekłości w wykonaniu Olivii Colman), ale na nic jego wysiłki. Skończyło się więc tym, że on porzucił celibat, a Fleabag wystawiła mizoginistycznego, ale świetnego w łóżku prawnika. Dobrze przynajmniej, że była ubrana odpowiednio do okazji.
Większe konsekwencje zaistniałej sytuacji dopiero przed nami, ale kto wie, może tym razem głównej bohaterce naprawdę się poszczęści? Przełamanie czwartej ściany już nie tylko przez ironiczne komentarze, ale bezpośrednie sięgnięcie do kamery, może być ku temu istotnym znakiem. A na nim się w tym odcinku bynajmniej nie skończyło, bo Phoebe Waller-Bridge znów pokazała, że łączenie komedii z poważnym dramatem opanowała do perfekcji.
Mieliśmy zatem jeszcze choćby znajomego bankowca zamieniającego się na chwilę we właściciela kawiarni ze świnkami morskimi (i jednym chomikiem), dziwną i intensywną kłótnię z Martinem (Brett Gelman), a przede wszystkim coś na kształt szczerej rozmowy między siostrami. Rozmowy, która zaczęła się od tragedii z włosami ("Wyglądam jak ołówek!"), przeszła kilka różnych, także poruszających etapów, by skończyć się spotkaniem Klare'a (Christian Hillborg) – oczywiście zachwyconego fryzurą Claire. Lepszego momentu na zmienianie swojego życia już chyba nie będzie. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Veep wrócił w wielkiej formie
Długo musieliśmy czekać na ten powrót, ale wystarczyła dosłownie chwila, byśmy sobie przypomnieli, jak bardzo tęskniliśmy za Seliną i jej ekipą. Co więcej, na starcie finałowego sezonu "Veep" wydaje się jeszcze ostrzejszy, bezwzględny i bardziej cyniczny, niż dotąd, ale czemu tu się dziwić – trzeba przecież prześcignąć absurdalną rzeczywistość. A choć ta zawiesiła poprzeczkę naprawdę wysoko, twórcom komedii HBO udało się ją przeskoczyć.
W tym celu wykorzystali zaś wszystko, co mają najlepszego, podobnie jak Selina, która raz jeszcze stanęła do walki o prezydenturę. Czy jakby sama to ujęła, stanowisko, które jej się zwyczajnie należy. Cóż, patrząc na jej niektórych kontrkandydatów, trudno się z tym nie zgodzić. "Nowa Selina" ruszyła zatem do kampanijnej walki pełna zapału i pal licho, że ten mógł szybko ostygnąć za sprawą jej niekompetentnego sztabu. Nasza bohaterka za dużo już przeżyła, by przejmować się małymi niepowodzeniami.
Ignorując zatem wszelkie przeciwności losu oraz absurdalne wpadki swoich współpracowników (i swoje), Selina prze naprzód, nie licząc się z nikim i niczym, rzucając wyrafinowanymi obelgami i okazując mniej czy bardziej otwartą pogardę dla wyborców. Jeśli więc liczyliście, że na koniec w bohaterce zajdzie jakaś zmiana, to nic z tego – hasło po trupach do celu jest aktualne nawet bardziej niż zwykle.
A to znakomita wiadomość dla nas, bo sygnalizuje, że twórcy nie zamierzają się w niczym ograniczać. Wszechobecna głupota, kpina z absolutnie wszystkiego i rzeczywistość przerysowana do granic możliwości są tu na porządku dziennym, jeśli więc potrzebujecie cotygodniowej dawki ostrego jak brzytwa humoru, powrót "Veepa" to najlepsze, co mogło was spotkać. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Better Things i trzy kobiety w ważnym momencie
Dawno nie chwaliliśmy "Better Things" — choć to naprawdę udany sezon — a "What Is Jeopardy?" to idealna okazja. Nie tylko dlatego, że w gościnnej roli terapeuty Sam aka Małego Deezy'ego z obozu pojawia się Matthew Broderick. To odcinek, w którym coś ważnego dzieje się w życiu trzech kobiet — i zarazem trzech pokoleń kobiet noszących męskie imiona.
Phil potrąca autem Duke i z początku próbuje to ukryć, a potem sama, bez wiedzy czy tym bardziej perswazji córki, pozbywa się kluczyków do auta, przyznając, że może to już najwyższy czas. Choć matka Sam jest w stanie żartować na ten temat, widać, że perspektywa pogorszenia się stanu jej zdrowia i idącego za tym uzależnienia się od innych osób to dla niej koszmar.
Duke przeżywa innego rodzaju przerażenie po tym samym wypadku — skądś pojawiła się krew i ona nie rozumie, co się stało. Okazuje się, że jej ciało wybrało interesujący moment, by jej powiedzieć, że już nie jest dziewczynką. Potencjalne zagrożenie zdrowia po wypadku okazuje się czymś zupełnie innym, a reakcja Frankie i później reakcja Sam na wieść o tym, co się stało z jej ostatnim tamponem, to świetne sceny, w duchu girl power i bardzo w stylu "Better Things".
Jest wreszcie Sam, zmagająca się ze snami erotycznymi z byłym mężem w roli głównej. Rozwiązanie problemu Xandera okazuje się równie nietypowe jak wszystko w serialu Pameli Adlon — Sam zgadza się po raz ostatni odegrać jakąś ich dawną wspólną grę, tylko po to, żeby wyrzucić go ze swojej głowy raz na zawsze. Sądząc po zdecydowaniu, z jakim na końcu tej sekwencji lądują w koszu jej czarne botki, Sam dostała to, po co przyszła. Więcej Xandera nie będzie.
Wszystkie trzy historie są nie tylko do bólu prawdziwe i bardzo emocjonalne, ale też opowiedziane w fajny, innowacyjny sposób. I wszystkie spaja tytułowe jeopardy, czyli zagrożenie bądź niebezpieczeństwo, które w przypadku każdej z pań ma nieco inny wymiar. [Marta Wawrzyn]
Hit tygodnia: Ruchome piaski, czyli zmagania z wyjątkowo trudnym tematem
Jeśli serial zaczyna się od mocnej sceny prezentującej skutki szkolnej strzelaniny, to dalej może iść w dwóch kierunkach. Albo będzie tanią, żerującą na sensacji tabloidową historią, albo poruszającą opowieścią próbującą w odpowiedni sposób zmierzyć się ze skutkami koszmarnej tragedii. Twórcy "Ruchomych piasków" – pierwszej produkcji Netfliksa ze Szwecji – wybrali tę drugą ścieżkę i choć do perfekcji sporo zabrakło, warto te starania docenić.
Tym bardziej że serial będący ekranizacją nagradzanej powieści autorstwa Malin Persson Giolito, mierzy się z trudnym tematem w naprawdę wciągający sposób, budując sprawną, nierozciągniętą niepotrzebnie narrację. Wychodząc od wspomnianej strzelaniny, podążamy śladami głównej bohaterki, Mai Norberg (Hanna Ardéhn), nastolatki, która została oskarżona o zabójstwo swoich kolegów. Dwutorowo poprowadzona fabuła skupia się na przygotowaniach dziewczyny do procesu, jednocześnie w serii retrospekcji prezentując poprzedzające masakrę wydarzenia. Wszystko prowadzi zaś do odpowiedzi na pytanie nie tyle, co się stało, ale dlaczego w ogóle do tego doszło.
Można "Ruchomym piaskom" sporo zarzucić, poczynając od nie zawsze przekonującej charakterystyki bohaterów (zwłaszcza drugoplanowych), a kończąc na spłyconych (kwestia imigrancka) albo zupełnie porzuconych (rodziny ofiar) wątkach. Serial nadrabia jednak w innych miejscach, poświęcając większość uwagi Mai i jej skomplikowanemu związkowi z Sebastianem (Felix Sandman), co często zbliża historię do nieco ambitniejszego dramatu o nastolatkach. Wiszące nad wszystkim widmo tragedii nadaje jednak całości innego wymiaru, pozwalając przymknąć oko na schematy i niedociągnięcia.
A co najistotniejsze, efekt końcowy i emocje, jakie wywołuje serial, udowadniają, że było warto. Twórcy i młodzi wykonawcy potrafią bowiem wiarygodnie ożywić stereotypy, stawiając po drodze trudne pytania i niekoniecznie dając na nie jasne odpowiedzi – a to nawet więcej, niż się spodziewałem. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Derry Girls i bal nad bale
"Derry Girls" po raz kolejny nas zachwyciło, rozbawiło i wzruszyło. To już cotygodniowa tradycja i nie wiem, jak damy sobie radę, kiedy za parę dni sezon 2. północnoirlandzkiego sitcomu się skończy. Tym razem z paczką wpadających w kłopoty nastolatków wylądowaliśmy na fantastycznym szkolnym balu w stylu retro. Wszystko zorganizowano bardzo pięknie, więc wiadomo, że musiało się to skończyć sceną rodem z "Carrie".
A po drodze typowe młodzieżowe problemy, tyle że jak to w "Derry Girls" przybierające absurdalne kształty. Wszyscy walczą o prestiż wynikający z przyjaźni z Azjatką, nawet jeśli przeprowadziła się tylko z innego hrabstwa. Orla na tańce zaprasza mężczyznę, którego lubi najbardziej – swojego dziadka. Michelle nie może się zdecydować i przyprowadza dwóch partnerów. A Erin przymusza do pójścia na bal obiekt swoich westchnień, więc zostaje wystawiona.
I tu mamy pierwszy z momentów, kiedy "Derry Girls" w odcinku "The Prom" bardzo wzrusza. James, zamiast bawić się na konwencji fanów "Doctora Who", pełen entuzjazmu i nadziei zjawia się po Erin. Sceny między nimi i jego czułe: "To nieistotne" w kwestii fanowskiej imprezy, na którą tak się wcześniej cieszył, w parę sekund sprawiają, że widz odkrywa, że do tyle zalet sitcomu nagle doszła jeszcze możliwość kibicowania jakiejś parze.
Ale to nie koniec emocji. Kiedy w strugach soku pomidorowego dzieciaki przepychają się na scenie, a w tle leci cudowne "Zombie" The Cranberries", w domu rodzice odkrywają, że kiedy nie działał telewizor, przegapili jedno z najważniejszych wydarzeń w dziejach kraju – ogłoszenie przez IRA zawieszenia broni. Znów światy codziennych zabaw i przepychanek idealnie łączą się z wielką historią, na śmiesznie i na poważnie równocześnie. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Wampiry z What We Do in the Shadows podbijają świat
No dobrze, nie świat, tylko Staten Island i nie podbijają, a zaczynają podbój. Ale poza tym wszystko się zgadza, bo Nandor, Laszlo i Nadja przy małej pomocy ze strony Guillerma i Colina Robinsona naprawdę wcielili w życie zalecenia przerażającego Barona Afanasa, szykując niczego nieświadomym śmiertelnikom piekło na ziemi. Tak jakby.
Choć patrząc na efekt końcowy, trzeba przyznać, że poszło im całkiem nieźle. A na pewno lepiej, niż mogliśmy początkowo zakładać, widząc, że totalna dominacja miała się rozpocząć od udziału w wyjątkowo nudnej sesji rady miejskiej. Miejscu pełnym banału i rozpaczy, w którym jak ryba w wodzie czuł się wampir energetyczny, ale zwykli krwiopijcy mieli spore problemy z wyłożeniem swoich potwornych zamiarów. No ale przecież nikt ich nie uprzedził, że to sesja w sprawie zarządzania strefowego – wolne wnioski można składać na otwartym posiedzeniu za dwa miesiące.
Nic to jednak dla naszych niestrudzonych bohaterów, którzy po jednej porażce wcielili w życie plan B, zabierając się za przewodniczącą Lazarro i niejakiego Douga Petersona. Skończyło się na stercie martwych szopów na progu domu tej pierwszej i awanturze w radzie miejskiej wywołanej przez drugiego, czyli chyba się udało? Powiedzmy, że tak i pierwszy krok został wykonany. Tyle mi wystarcza, by nie móc doczekać się kolejnych, bo "What We Do in the Shadows" pokazało, że jego twórcom nie brak kapitalnych pomysłów, a absurd i wampiry to naprawdę świetne połączenie. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Brockmire powraca — i to na trzeźwo
W poprzednim sezonie zachwycaliśmy się sportową komedią mniej niż w 1. serii, ale odcinek "Clubhouse Cancer" daje nadzieję, że to znów będzie dla nas obowiązkowy serial. Wiele się zmieniło. Jim stara się zachować trzeźwość, komentuje mecze i mieszka w nowym miejscu, a Floryda i mało odporni na pomysły Brockmire'a współpracownicy zapewniają sporo świeżego materiału.
Wystarczy zresztą zobaczyć, jakich aktorów zwerbował niszowy sitcom. Gabby, która ma z Jimem komentować mecze, gra wprawdzie stosunkowo mało znana Tawny Newsome, ale za to w roli wpływowego Matta, którego ten duet zastąpił, widzimy J. K. Simmonsa ("Odpowiednik"). Jako sponsorka Jima w AA pojawia się niezrównana Martha Plimpton ("The Good Wife", "Rising Hope"), a jako nowy producent – charakterystyczny Richard King ("Spin City", "Gotham", "Red Oaks" i wiele innych).
Walki Brockmire'a o odnalezienie się w nieznanym otoczeniu i panujących wokół układach to tylko część atrakcji w premierowym odcinku 3. serii. Oglądamy też walkę z Jima z bezsennością oraz jego odkrycie, że trzeźwość to jeszcze za mało, powinien pracować nad byciem lepszym człowiekiem. Stąd zainteresowanie chorą sąsiadką oraz decyzja o przygarnięciu pięknego żółwia. Niby drobiazgi, ale dla naszego cynicznego i aspołecznego bohatera – przełomy.
Być może to efekt świeżości, a z czasem będziemy mniej optymistycznie nastawieni do tego sezonu, ale póki co "Clubhouse Cancer" oglądało się tak dobrze, że nawet nie było kiedy zatęsknić za Jules (Amanda Peet) czy Charlesem (Tyrel Jackson Williams). A to naprawdę dużo mówi o jakości najnowszego odcinka. [Kamila Czaja]
Kit tygodnia: Nowa Strefa mroku, czyli marny cień oryginału
Przykra sprawa, bo po zwiastunach byłam przekonana, że Jordan Peele da radę i zaserwuje nam dobrze zrobioną nowoczesną wariację na temat "Strefy mroku". Oscarowy twórca poszedł jednak inną drogą, odtwarzając najważniejsze elementy oryginału — jak tekst w czołówce, narracja, podsumowanie wygłaszane na koniec — i tworząc historie skonstruowane dokładnie tak jak te oryginalne. Efekt? Po dwóch odcinkach mam wrażenie, że to niezamierzona parodia "Strefy mroku", a nie serial dla współczesnego widza utrzymany w duchu tego kultowego, z lat 60.
Z dwóch pierwszych odcinków naprawdę fatalnie wypada "The Comedian", który wlecze się przez prawie godzinę, zmierzając w kierunku, który od pierwszej chwili jest oczywisty. W historii komika, który podpisuje coś w stylu cyrografu z diabłem, żeby tylko publika śmiała się z jego żartów, i bardzo szybko zaczyna tego żałować, przede wszystkim nie ma życia. To nieciekawa, papierowa postać, która istnieje tylko po to, żeby przekazać pewną tezę — niby tak jak bohaterowie odcinków Roda Serlinga, ale jednak nie do końca.
Choć aktorstwo zmieniło się od lat 60. i zmieniły się też scenariusze, w 25-minutowych czarno-białych przypowieściach znajdziecie więcej ikry, niż w tym, co nam serwuje Jordan Peele. Przekazywane przez niego lekcje są banalne, historie w obu przypadkach niespecjalnie wciągające, postacie oderwane od rzeczywistości, a od dialogów bolą uszy. "Nightmare at 30,000 Feet" — czyli nowoczesna wersja kultowego "Nightmare at 20,000 Feet" — wypada trochę lepiej niż "The Comedian" i ma parę fajnych nawiązań do oryginału, w tym pluszowego gremlina, ale wciąż, to nie jest dobra telewizja.
Żyjemy w czasach serialowego postmodernizmu. Wszystko już było, w tym wielu duchowych następców "Strefy mroku". W latach 90. straszyło nas "Z Archiwum X", teraz mamy "Black Mirror", w którym Charlie Brooker zrzuca na nasze biedne głowy kolejne koszmary. Serling miał swój styl, w którym mniej było szokowania, a więcej dosłownego stawiania diagnoz społecznych. W połączeniu z jego charyzmą jako narratora i głową pełną najdziwniejszych pomysłów, 60 lat temu to się sprawdzało.
Bez "Strefy mroku" nie byłoby wielu współczesnych seriali. Ale nawet znając je wszystkie, warto dać się zaprosić do piątego wymiaru w wersji Serlinga, bo wciąż odnajdziecie tam wiele zadziwiających rzeczy. Jordan Peele myślał, że tworząc kopię 1:1, będzie w stanie powtórzyć sukces oryginału. Niestety, przy tak słabych scenariuszach wygląda to jak parodia, a nie godna kontynuacja kultowej produkcji. [Marta Wawrzyn]
Kit tygodnia: Sabrina coraz bardziej nieoglądalna
Po pierwszych pięciu odcinkach jeszcze broniłam się przed przyznaniem tego, ale im dalej w las, tym jest gorzej. Wygląda na to, że "Chilling Adventures of Sabrina" dotknęła klątwa 2. sezonu "Riverdale" i nic już jej nie pomoże. To, co miało być mroczniejszym i seksowniejszym sezonem, to tak naprawdę jeden wielki chaos fabularny z większym dodatkiem gore, seksu i totalnych bzdur.
Gdyby mi ktoś kazał streścić główny wątek, z coraz bardziej diabelską Sabriną, machinacjami panny Wardwell i tym, co wyprawia ojciec Blackwood w Akademii, pewnie bym nie dała rady. To ciąg wydarzeń głupich i głupszych, tak że w pewnym momencie przestałam już zastanawiać się, co z czego wynika i próbowałam skupiać się na postaciach, które lubię, i tych momentach, kiedy w "Sabrinie" pojawiają się kwestie społeczne, jak nierówność płci.
Ale niestety i te wypadają coraz słabiej, bo Roberto Aguirre-Sacasa serwuje je bardzo ciężką ręką. Kolejne sytuacje, w których Sabrina wykrzykuje feministyczne hasła, zaczęły mnie już irytować, bo ileż tej niesprawiedliwości może jeszcze być w czarodziejskim świecie? I czemu serial wciąż pokazuje "walki kociaków" w różnych odmianach, skoro chce być po stronie kobiet? Wygrywa właściwie tylko historia Theo (Lachlan Watson), bo to jest coś, przez co ludzie rzeczywiście przechodzą.
Wszystkie inne postacie, włącznie z tytułową bohaterką, rozwijane są źle, niekonsekwentnie. Kiernan Shipka robi, co może, żeby ratować Sabrinę i jakoś ją uczłowieczać, ale to trudne przy tak chaotycznym scenariuszu. Ciotka Zelda właściwie ma w tym sezonie nową osobowość (i nie chodzi mi tylko o to, że w pewnym momencie Blackwood zamienia ją w żonę ze Stepford — "dawna" Zelda w ogóle nie znalazłaby się w takiej sytuacji). Hilda nie ma za wiele do roboty. A już to, co zrobiono z Harveyem i Roz… Rozumiem, że to serial młodzieżowy i prędzej czy później każdy musi z każdym, ale wypadałoby dać temu jakieś podstawy i dobierać pary tak, aby była między nimi chemia.
2. sezon "Chilling Adventures of Sabrina" to napisany na kolanie chaos. Godzinne odcinki ciągną się w nieskończoność, a głupot jest tak dużo, że nie jestem w stanie dalej usprawiedliwiać twórców, mówiąc, że to tylko guilty pleasure. Może i tak, ale dla mnie to żadna przyjemność, sprawdzać co chwila, ile jeszcze zostało do końca. [Marta Wawrzyn]