"Barry", czyli terapia mordercy w pokręconej oprawie — recenzja 2. sezonu
Marta Wawrzyn
2 kwietnia 2019, 22:02
"Barry" (Fot. HBO)
Trochę mniej odjechanego czarnego humoru, trochę więcej egzystencjalnych rozważań. Tak prezentuje się "Barry" w pierwszych odcinkach 2. sezonu. Uwaga na spoilery z premiery.
Trochę mniej odjechanego czarnego humoru, trochę więcej egzystencjalnych rozważań. Tak prezentuje się "Barry" w pierwszych odcinkach 2. sezonu. Uwaga na spoilery z premiery.
Rok temu "Barry" zachwycił nas bez reszty nietypowym miksem czarnej komedii z dramatem egzystencjalnym, prezentując złożony portret podrzędnego płatnego zabójcy, który chce znów stać się człowiekiem, ale już nie za bardzo wie jak. Wykonując kolejne zlecenie w Los Angeles, przypadkiem trafia na lekcję aktorstwa i tak oto zaczyna się nowy rozdział w jego życiu. Koncept, który nie miał prawa działać, sprawdził się na ekranie pierwszorzędnie, a jego autor, Bill Hader, zgarnął kilka prestiżowych nagród, na czele z Emmy za główną rolę.
W 2. sezonie (widziałam przedpremierowo trzy pierwsze odcinki) "Barry" takim objawieniem i powiewem świeżości jak przed rokiem już nie jest, bo nie ma prawa być. Do tego, co w serialu najlepsze, zdążyliśmy się przyzwyczaić. Teraz Hader i spółka muszą znaleźć sposób, żeby przykuć nas do ekranu na nowo, już bez efektu nowości. Co w czasach powszechnego stawiania na "błyszczące nowe rzeczy" takie proste nie jest. Klucz do sukcesu stanowią dobrze napisani bohaterowie, których losy obchodzą widza. I tak się składa, że tych "Barry" ma przynajmniej kilkoro.
Barry mroczniejszy i głębszy w 2. sezonie
Jeśli widzieliście już premierę, czyli odcinek "The Show Must Go On, Probably?", wiecie, jak wygląda krajobraz tuż po śmierci Janice (Paula Newsome). Barry (Hader) — który przecież po to zabił policjantkę, żeby dalej móc prowadzić nowe życie i występować na scenie — upiera się, że przedstawienie musi trwać i zarządza próbę w kostiumach. Sally (Sarah Goldberg) nie do końca rozumie jego zachowanie, ale wciąż mu ufa. A tymczasem Gene Cousineau (Henry Winkler) jest po prostu rozbity. W samej premierze sezonu Winkler kilka razy kradnie show Haderowi, dobitnie pokazując, że egocentryczny nauczyciel aktorstwa jest człowiekiem takim jak my.
Barwne monologi pogrążonego w rozpaczy Cousineau sprawiają, że chce się śmiać i płakać naraz. Winkler po mistrzowsku odgrywa tę chodzącą tragikomedię, w jaką przemienił się jego bohater. Nieważne, jak wyszukanych słów używa Cousineau i jak bardzo wciąż robi wokół siebie zamieszanie, w tym sezonie na pierwszy plan wychodzi jego ludzka strona. Jego ból jest autentyczny, totalny. A Barry, który odebrał swojemu aktorskiemu mentorowi ukochaną osobę, patrzy na to z pierwszego rzędu.
Po takim początku mamy prawo spodziewać się mroczniejszego, głębszego i bardziej dramatycznego sezonu — i pierwsze trzy odcinki wskazują, że dokładnie ten kierunek obrał serial HBO. "Barry" to już nie tyle czarna komedia z dodatkiem egzystencjalnych rozważań, ile półgodzinny dramat w stylu "Dextera" z dodatkiem odjechanego humoru. W kolejnych odcinkach zarówno tytułowy bohater, jak i Gene, Sally, a nawet Fuches (Stephen Root) mierzą się z różnego rodzaju traumami i przechodzą, każde po swojemu, psychoterapię. A my widzimy, jak spadają kolejne maski, także te, za którymi ukrywamy się przed samymi sobą.
Dla Barry'ego początkiem terapii jest powtarzanie historii o tym, jak pierwszy raz zabił człowieka, oczywiście na wojnie. Czy wypada powiedzieć głośno, jaka to była radość, kiedy okazało się, że potrafi strzelać celnie jak nikt? Czy można komukolwiek przyznać się do tego, jak jego kolejne trafienia na wojnie były świętowane? Czy ktokolwiek zrozumie to, co było zaledwie źródłem późniejszego koszmaru?
O tym, że mówienie o traumach pomaga, przekonuje Barry'ego Sally, mająca za sobą pełne przemocy małżeństwo. Ale Barry dobrze wie, że w jego przypadku nie chodzi tylko o przełamanie bariery wstydu. On nie może — ani teraz, ani nigdy — powiedzieć pełnej prawdy o sobie, pozostaje mu tylko powtarzanie półprawd w różnych wersjach. Do końca życia. Nie będzie od tego ucieczki, bo ucieczka oznacza więzienie. Prawdziwe, nie metaforyczne.
Barry — antybohater w komediowym świecie
Podobnie jak "Dexter", "Breaking Bad" czy "Rodzina Soprano", "Barry" na przestrzeni 1. sezonu zdołał zbudować taką więź emocjonalną z widzem, że właściwie jesteśmy po stronie głównego bohatera. Przeżywamy jego koszmar razem z nim, współczujemy mu i tylko gdzieś tam z tyłu głowy mamy informację, że przecież jego mordercza działalność nie ograniczała się do zabijania na wojnie, a potem zabijania "tych złych". On zastrzelił najpierw kumpla, który mógł go wsypać, a potem także Janice. Gdyby to nie był serial, życzylibyśmy mu, żeby poszedł za kratki i nigdy zza nich nie wyszedł.
Ale ponieważ to jest serial, ten facet stał się naszym dobrym znajomym, który dzieli się z nami swoimi rozterkami. Przejmujemy się więc jego losem, usprawiedliwiamy jego czyny i po cichu życzymy, żeby mu się upiekło. Oczywiście nie do końca tak myślimy, nie zawsze i nie całkiem serio, ale jednak. Bill Hader wciągnął nas w grę, w której kibicujemy antybohaterowi, nieważne, jak potworne rzeczy popełnia. I choć trzy odcinki to niewielki wycinek całości, prawdopodobnie nie będzie błędem założenie, że stawki jeszcze wzrosną, a nasza relacja z Barrym będzie wystawiona na liczne próby, ale pewnie nigdy nie zostanie zerwana.
Depresyjny zabójca z PTSD po wojnie w Afganistanie został skonstruowany zgodnie z prawidłami obowiązującymi w najlepszych serialach antybohaterskich. Trudno zobaczyć w nim uosobienie zła, co tylko częściowo jest zasługą twarzy Billa Hadera. To wyśmienicie napisana postać, i to wcale nie komediowa. Komediowość, przerysowanie świata, w którym on egzystuje, czyni serial tak świeżym i niezwykłym. On sam jest jednak duchowym spadkobiercą Tony'ego Soprano i jego następców.
Barry sezon 2 to wciąż absurdalna komedia
Ale bez tej drugiej, lżejszej składowej — pokręconej komedii z tysiącem dziwnych pomysłów na minutę — "Barry'ego" też by nie było i twórcy dobrze to wiedzą. Choć w pierwszych trzech odcinkach kładą nacisk na mierzenie się bohaterów z traumami, nie zapominają też o mafii czeczeńskiej i boliwijskiej oraz tkwiącym pośrodku NoHo Hanku (Anthony Carrigan), najsympatyczniejszym gangsterze, jakiego kiedykolwiek oglądaliśmy w telewizji. Jego komediowa cudowność jest nieskończona, podobnie jak jego optymizm i grzeczność. I to właśnie jemu zawdzięczamy najzabawniejsze, najbardziej absurdalne momenty w 2. sezonie.
Ale nawet w jego przypadku Hader nie mógł się oprzeć pragnieniu pogłębiania postaci i dodawania mroczniejszych nut. W "The Show Must Go On, Probably?" widzimy więc, jak NoHo Hank poważnieje, po tym jak Barry go lekceważy. I mówi wprost, że nie życzy sobie takiego traktowania. To niegrzeczne, a w jego świecie grzeczność to podstawa. Radosny socjopata, który wysyła gify z koteczkami w ramach dopingu do morderstwa, na moment przywdział inną maskę i, podobnie jak wszyscy w tym sezonie, z komediowej postaci przedzierzgnął się w człowieka.
Nie lekceważcie NoHo Hanka jako poważnego gangstera, ale też nie zapominajcie, że to jemu serial zawdzięcza najbardziej Tarantinowskie momenty. Kiedy brutalna przemoc spotyka się z przegiętą pod każdym względem komedią, on zawsze jest na miejscu. Tak było w poprzednim sezonie i w tym to się nie zmieniło.
Rok temu oceniałam przed premierą cały sezon i trochę szkoda, że w tym roku krytycy nie dostali takiej możliwości (kolejne odcinki prawdopodobnie nie były jeszcze gotowe). Bardzo bym chciała napisać, że "Barry" wrócił i jest jeszcze mocniejszy niż poprzednio, ale nie mogę. Mogę co najwyżej pochwalić znakomity początek, który sprawia, że jeszcze bardziej przywiązujemy się do tej grupki oryginałów żyjących w świecie takim jak nasz, tylko z zabijaniem na śniadanie.
W dzisiejszych czasach seriale mające więcej niż dwa, trzy sezony przestają być regułą. To efekt zmian, które zachodzą w telewizji, serialowego przesytu i tego, że widzowie, zasypywani "nowymi, błyszczącymi rzeczami", coraz szybciej się nudzą. Ale to też efekt tego, że choć twórcom nie brakuje świetnych, niekonwencjonalnych pomysłów, to coraz trudniej o bohaterów, którzy byliby w stanie dorównać tym najbardziej kultowym. "Barry" takie postacie ma, a sposób, w jaki nadaje im kolejnych wymiarów w 2. sezonie, sugeruje, że oni są po to, aby zostać na dłużej.
Czego życzę HBO, Billowi Haderowi i nam wszystkim. Bo "Barry" to perełka — jeden z niewielu seriali, które swobodnie łączą komedię z dramatem, przeskakują pomiędzy tysiącem różnych tonów i odnajdują się w każdej możliwej konwencji, łącząc odjechaną sensacyjną historię z autentycznym życiem, pytaniami, które zadajemy sobie czasem wszyscy, i jeszcze kulisami teatru. To coś, co nie miało prawa się udać, a jednak jest z nami już drugi rok i pokazuje, że ma coraz większe ambicje.