Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
31 marca 2019, 22:03
"Jane the Virgin" (Fot. CW)
W tym tygodniu trudno pobić emocjonalny monolog w "Jane the Virgin" i piękny finał "Broad City". Doceniamy także dobre powroty "Gomorry" i "On My Block", debiut pewnych nietypowych wampirów i nie tylko.
W tym tygodniu trudno pobić emocjonalny monolog w "Jane the Virgin" i piękny finał "Broad City". Doceniamy także dobre powroty "Gomorry" i "On My Block", debiut pewnych nietypowych wampirów i nie tylko.
Hit tygodnia: Broad City pięknie się żegna
Ostatnie odcinki "Broad City" to doskonale rozłożone na tygodnie etapy pożegnania. Abbi i Ilana dostały szansę, by przepracować koniec epoki, zmianę ich przyjaźni na przyjaźń na odległość. A widz dostał szansę oswojenia się z myślą, że nie będzie już oglądał kolejnych zwariowanych przygód w nieprzewidywalnych przestrzeniach Nowego Jorku.
Po szoku w odcinku "Sleep No More" i po zeszłotygodniowej wędrówce z kanapą wśród wspomnień z minionych lat finał zatytułowany po prostu "Broad City" mógł przejść do tego, co w serialu najważniejsze: do najgłębszych emocji Abbi i Ilany w kwestii przeprowadzki pierwszej z nich do Colorado. Strach przed zmianą i osamotnieniem połączono tu z przekonaniem, że najwyższy czas na spełnianie marzeń, i z nadzieją, że taka przyjaźń przetrwa wszystko.
Piękna scena na moście, w której Ilana Glazer zachwyciła aktorsko. Impreza pożegnalna, z której Ilana wyrzuciła gości, żeby jeszcze przez chwilę mieć Abbi tylko dla siebie. Słynna niebieska sukienka. A potem wyznania przy taksówce, tak pasujące do tego, co wiemy o dziewczynach po pięciu sezonach "Broad City". Już na tym etapie finał byłby hitem.
Twórcy dali nam jednak coś więcej. Nie tylko rozwiali wątpliwości, czy dziewczyny na pewno będą blisko emocjonalnie, kiedy będą daleko geograficznie. Ostatnie ujęcia to ważny wyraz przekonania, że takich Abbi i Ilan jest mnóstwo, a przyjaźń oparta na wsparciu i bezwarunkowej akceptacji nie musi okazać się czymś jednorazowym.
Dziewczyny wspólnie bawiły się nowojorskim życiem, równocześnie krok za krokiem zmierzając do odkrycia, w czym są naprawdę dobre i co chcą robić dalej. A to wszystko dzięki pomocy tej drugiej. Będziemy bardzo tęsknić, bo takiego nieskrępowanego konwenansami serialu, w którym bohaterki nie zostają sprowadzone do swoich romansowych perypetii, pewnie długo nie zobaczymy. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Jane the Virgin i ten genialny monolog
Co zrobić, kiedy twój mąż wraca z martwych? Wiele serialowych heroin stanęło przed tym problemem, ale jeszcze żadna tak pięknie nie podsumowała absurdu całej sytuacji i nie wycisnęła z niej tyle emocji, co Jane Gloriana Villaneuva. To, że premiera 5. sezonu "Jane the Virgin", w której serial musiał nam jakoś sprzedać największą telenowelową kliszę — zmartwychwstanie jednej z głównych postaci w mało wygodnym momencie — wypadła tak dobrze, zawdzięczamy w tym samym stopniu fantastycznie napisanemu scenariuszowi, co wspaniałej Ginie Rodriguez.
Grająca rolę Jane aktorka od zawsze była największym skarbem serialu, ale tym razem przeszła samą siebie. Siedmiominutowy monolog, nakręcony na jednym ujęciu, to kompletny odlot i bomba emocjonalna w jednym. "Jane the Virgin" udało się odnieść do wszystkich problemów, które wiążą się z serialowymi zmartwychwstaniami, zadbać o to, żeby nie zabrakło metakomentarza, i całe to kampowe szaleństwo połączyć z tysiącem emocji przeżywanych przez tytułową bohaterkę.
https://www.youtube.com/watch?v=H3IjONz32qQ
To było dziwne, zabawne, wzruszające i przy całej nietypowości sytuacji — szczere. Jane wyrzuciła wszystko, co jej leżało na sercu, zadała pytania, które my zadajemy, oglądając podobne pomysły na ekranie, i było w tym tyle energii i autentyczności, że trudno było nie przeżywać całej sytuacji razem z nią. Śmiać się razem z nią, razem z nią płakać, dziwić się, że pan już nie kocha swojego kota i pytać, co to wszystko u diabła znaczy dla niej, dla Rafaela i dla Mateo.
"Jane the Virgin" od początku po mistrzowsku zamieniała wyświechtane chwyty z telenowel w coś autentycznego, naturalnego i zadziwiającego lekkością i swobodą. Ale trzeba było dopiero zmartwychwstania Michaela, żebyśmy zobaczyli, ile cudownych momentów można wycisnąć ze schematu, który fanom seriali kojarzy się z największą tandetą. [Marta Wawrzyn]
Hit tygodnia: Od pogrzebu do spowiedzi – Fleabag wciąż jest wielka
Hit dla "Fleabag" to już stały element naszego cyklu, ale co zrobić, skoro Phoebe Waller-Bridge co tydzień daje nam jeszcze więcej powodów do zachwytu? Tym razem zobaczyliśmy kolejną odsłonę zmagań tytułowej bohaterki z własnymi emocjami, zwłaszcza żalem, poczuciem straty, samotnością i strachem przed codziennością – oczywiście wszystko jak zawsze w niezapomnianym wydaniu.
W tym odcinku oznaczało to udanie się do kościoła i to niekoniecznie w celu wyrwania gorącego księdza. No dobra, nie tylko w tym celu, co i tak trzeba uznać za zaskakującą informację. W końcu Fleabag przejawiająca szczere uczucia w sposób inny niż za sprawą sarkastycznego komentarza to zawsze coś wartego uwagi. A tutaj mieliśmy tego aż nadto, począwszy od niecodziennego wyznania na spotkaniu kwakrów, a skończywszy na znacznie bardziej istotnej spowiedzi.
Spowiedzi, która doszła do skutku ze względu na kilka różnych czynników (włączając retrospekcję z pogrzebu matki uzupełniającą istotne braki w wiedzy na temat bohaterki), ale w której kluczową rolę odegrał spowiednik. Grany przez fantastycznego Andrew Scotta ksiądz okazał się bowiem człowiekiem, jakiego dotąd w życiu Fleabag nie było. Przebijając się przez postawiony przez nią gruby mur, dotarł do emocji, do których bohaterka dotąd dopuszczała tylko nas i to tylko w swoich najtrudniejszych chwilach.
Jasne, były po drodze wątpliwości i próba wycofania się, ale że w końcu głęboko skrywane uczucia popłynęły (może jeszcze nie falą, ale potokiem już tak), sukces trzeba było spuentować. Ot, choćby namiętnym pocałunkiem w kościele, który najwyraźniej wkurzył kogoś na górze. A może to czysty przypadek, kto wie? W każdym razie magiczna chwila szybko minęła, a nam pozostało czekać na konsekwencje. No i odpuszczenie grzechów. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Świetny powrót On My Block
"On My Block" udowodniło już w 1. sezonie, że w łączeniu absurdalnej komedii z realistycznym dramatem o nastolatkach z marginalizowanych społeczności nie ma sobie równych. Choć szalone skoki w tonie mogły doprowadzać czasem do zawrotów głowy, mało seriali młodzieżowych potrafiło podejść do brutalnych realiów życia mniej uprzywilejowanych Amerykanów z taką szczerością, ale też i szalonym dowcipem. Tym większą radość sprawia fakt, że nowe odcinki nie odstają poziomem od zeszłorocznej premiery.
Po szokującym cliffhangerze z finału 1. serii, mogło się wydawać, że 2. sezon silniej zaakcentuje bardziej realistyczny wymiar historii nastolatków, dla których śmierć rówieśnika jest po prostu smutną codziennością. I chociaż serial nie lekceważy psychicznych problemów zmagającego się z traumą Ruby'ego (Jason Genao) czy próbującego uwolnić się od potyczek gangów Cesara (Diego Tinoco), "On My Block" nadal nie rezygnuje z czysto komediowych czy wręcz kreskówkowych wątków. Takich, jak choćby przewijający się przez cały sezon problem, co zrobić z fortuną, którą Jamal (Brett Gray) odnalazł po wycieńczających poszukiwaniach w 1. sezonie, który dla scenarzystów jest tutaj idealnym polem do komediowych popisów.
Sercem serialu pozostaje jednak niezmiennie czwórka nastolatków, którzy zmuszeni są dojrzewać trochę szybciej niż rówieśnicy. 2. sezon "On My Block" zyskuje dodatkowo na większej roli Jasmine (Jessica Marie Garcia), która daje się poznać jako coś więcej niż tylko (przezabawna) karykatura. Serial Netfliksa znalazł dla siebie niszę, której inne młodzieżowe produkcje nie chcą lub nie odważają się zagospodarować.
I chociaż dzielnica Freeridge zdecydowanie nie jest najlepszym miejscem do życia, to obyśmy mieli jeszcze okazję wrócić do niej w kolejnych sezonach. [Michał Paszkowski]
Hit tygodnia: Gomorra rozpoczyna nowy rozdział
W przypadku "Gomorry" hit należy się nie tylko twórcom serialu za to, że wciąż mają świeże pomysły, ale i HBO GO, które wreszcie pokazuje nowe odcinki zaraz po światowej premierze. Lepiej późno niż wcale.
W podwójnym otwarciu 4. sezonu najpierw oglądamy bezpośrednie skutki śmierci Ciro di Marzio — koniec wojny, układ zawarty przez Gennaro, przyznanie nowej roli Patrizii etc. Zapoznajemy się bliżej z wujkiem Genny'ego, miłośnikiem ptaszków, który nie ma problemu z podniesieniem ręki na burmistrza. A potem widzimy, jak rok po zawarciu rozejmu Genny zamienia skórzaną kurtkę na marynarkę i buduje legalny biznes — lotnisko pod Neapolem.
Oczywiste jest, że syn Pietra Sevastano prędzej czy później będzie musiał wrócić do starych metod, co też się dzieje, i to nie tylko na polu biznesowym. W szkole swojego syna Gennaro też poczyna sobie jak mafiozo, organizując dzieciakowi urodziny, których długo nie zapomną i dzieci, i nauczycielka.
To już zupełnie inna "Gomorra" niż ta, którą pamiętamy z pierwszych sezonów. Przede wszystkim wypada zadać sobie pytanie, czy serial istnieje bez Marco D'Amore i jego Ciro. Łatwo było o nim zapomnieć na jeden czy dwa odcinki, kiedy to budowano fabularne podwaliny pod zupełnie nową sytuację. Ale czy nowa rola Gennaro, ambicje Enzo, rządy Patrizii i wujek ornitolog wystarczą, żeby zapełnić sporą dziurę w serialu? To się okaże w kolejnych odcinkach, a na razie wypada zapiąć pasy, bo "Gomorra" znów jest z nami. [Marta Wawrzyn]
Hit tygodnia: What We Do in the Shadows, czyli ciężkie życie wampirów
Przerażające istoty czające się w mrokach nocy na niczego nieświadome ofiary, by wyssać z nich krew – takie wampiry znamy aż za dobrze, więc ucieszy was wiadomość, że w nowym serialu FX ich nie uświadczycie. Poznacie za to Nandora (Kayvan Novak), Laszlo (Matt Berry) i Nadję (Natasia Demetriou), którzy wprawdzie są krwiożerczymi monstrami, ale przy okazji wiodą w miarę standardowy żywot na Staten Island, łącząc nieśmiertelność i niezbyt nachalne próby podboju świata z nużącą codziennością.
Brzmi absurdalnie i dokładnie takim jest, bo "What We Do in the Shadows", czyli serialowa wersja filmu "Co robimy w ukryciu", to jedna z najbardziej niedorzecznych komedii, jakie widzieliśmy. Zrealizowana w formie mockumentu historia o wampirach przedstawia ich mniej mainstreamową odsłonę, oferując rzut oka na życie wspomnianej trójki, a także marzącego o zostaniu krwiopijcą Guillerma (Harvey Guillen) i niejakiego Colina Robinsona (Mark Proksch) – w pewnym sensie najbardziej przerażającego z nich wszystkich.
Co to dokładnie znaczy, powinniście zdecydowanie zobaczyć sami, zwłaszcza jeśli macie już dość powielających wciąż te same schematy współczesnych komedii. Jasne, "What We Do in the Shadows" bierze wiele motywów z filmu, ale dokłada do nich sporo nowych pomysłów, tworząc mieszankę czarnego humoru, surrealizmu i czystej groteski, która przynajmniej kilka razy sprawi, że wybuchniecie głośnym śmiechem z bardzo nieoczywistego powodu.
Ma też barwny zestaw karykaturalnych, lecz dających się lubić postaci, świetnie przemyślane gagi, jednego naprawdę strasznego wampira i mnóstwo zaskakujących drobnostek, jakich nie spotkacie nigdzie indziej. Lepszej okazji, by przekonać się do ekranowych krwiopijców, już pewnie nie będzie. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Wesele i pogrzeb w Derry Girls
Zawsze podkreślamy, że w "Derry Girls" nie ma słabszych ogniw. Nie tylko pakująca się w kłopoty nastoletnia paczka, ale i rodzice czy nauczyciele stanowią przecudne źródła komizmu w naszym ukochanym północnoirlandzkim sitcomie. Dlatego tak cieszy, że w "The Curse" udało się doskonale połączyć dwa plany – ten związany z Erin i jej przyjaciółmi i ten dorosły, tym razem niezwiązany tak ściśle z poczynaniami dzieciaków.
Najpierw dostaliśmy przecudne sceny weselne, w tym najwyraźniej kultowy w tamtej części świata taniec "wioślarski", a potem przekomiczną stypę. Rzekoma klątwa rzucona przez Mary, docinki na ten temat ze strony całej rodziny i w ogóle zachowanie matek tak dobitnie pokazujące, że niedaleko pada jabłko od jabłoni – starsze pokolenie przebiło w tym odcinku pomysły młodzieży.
W nastoletnim wątku natomiast zgrany sitcomowy motyw przypadkowego zjedzenia ciasta z marihuaną nabrał nowego życia, gdy dziadek Joe nagle zaczął być miły dla Gerry'ego, a winowajcy desperacko próbowali uniemożliwić gościom zjedzenie narkotyków.
Dużo świetnej zabawy zapewnionej przez różne pokolenia mieszkańców Derry, masa czarnego humoru i powrót wujka Colma w szczytowej formie nudziarstwa. A jeśli dorzucić do tego naszą ulubioną siostrę Michael, powstaje mieszanka nawet ze stypy robiąca komediową perełkę. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Trudne prawdy w You're the Worst
Lepiej spędzić życie z kimś, kto akceptuje cię ze wszystkimi słabościami i wszystko ci w końcu wybacza, czy może jednak z kimś, kto cały czas rzuca ci wyzwania, zmuszając cię, żebyś starał się być najlepszą wersją siebie? Taki dylemat pojawił się na chwilę przed ślubem naszego ulubionego duetu niegrzecznych dzieciaków z "You're the Worst" i wszystko wskazuje na to, że to się nie skończy dobrze.
Naprawdę przykro było słuchać tego, co mówi matka Gretchen, a potem Edgar, i widzieć, jak reagują przyszli/niedoszli państwo młodzi, do tej pory żyjący w przeświadczeniu, że przynajmniej jedno im w życiu wyszło — mają siebie. Mają też coś, czego żadne z nich wcześniej nie dostało — pełną, bezwarunkową akceptację i bezpieczeństwo. Wydawałoby się, że to świetna sprawa.
Ostatnie sceny wyraźnie pokazują, że nie i że czas zaakceptować trudną prawdę o ich związku. Gretchen wie, że ktoś powinien był posprzątać to cholerne szkło, w które wdepnęła. Jimmy może wyrzucić ze swojego życia Edgara, ale nie wyrzuci z głowy jego słów: "Zniszczycie się nawzajem". Serial, który od początku świetnie orientował się w zawiłościach współczesnych relacji pomiędzy trzydziestolatkami, zmierza ku katastrofie i trudno już w tym galimatiasie zorientować się, kto tu ma rację i czy happy end wciąż byłby właściwym rozwiązaniem.
Na pewno mocno wybrzmiały słowa Gretchen, która wyrzuciła matce wszystko, co czuje, i przyznała, że wciąż zdarza jej się myśleć o samobójstwie. Co się z nią stanie bez Jimmy'ego? Dokąd zmierza "You're the Worst"? I czemu Richard z "Doliny Krzemowej" nie dostał szansy, żeby wygłosić jedno ze swoich przemówień? [Marta Wawrzyn]
Kit tygodnia: Utopiony potencjał Abby's
Jeśli po pierwszych zapowiedziach "Abby's" tak jak my liczyliście na coś fajnego, to z przykrością donosimy, że nie było na co liczyć. Wprawdzie już zwiastun nie przekonywał, ale to, jak słaby okazał się pilot serialu Josha Malmutha ("New Girl"), i jest bardzo przykrym zaskoczeniem. Trzeba naprawdę dużo "wysiłku", żeby zepsuć produkcję, mając do dyspozycji taką obsadę.
Natalie Morales ("Parks and Recreation", "Trophy Wife") gra weterankę wojenną, która na podwórku wynajmowanego domu założyła nielegalny bar przyciągający szukających wytchnienia ludzi z całej okolicy. Są tu więc stały bywalec, Fred (Neil Flynn, "Scrubs", "The Middle"), zmęczona matka, Beth (Jessica Chaffin), James (Leonard Ouzts), czyli unikający konfrontacji barowy bramkarz, i barmanka Rosie (Kimia Behpoornia).
Sielankę zakłóca pojawienie się nowego właściciela domu. Bill (Nelson Franklin, "Veep", "Black-ish") nie życzy sobie baru na podwórku, więc wszyscy spróbują przekonać intruza, że Abby's jest im absolutnie niezbędne do życia.
Żeby taki klasyczny sitcom ze śmiechem publiczności miał dziś rację bytu, coś musi wyjątkowo dobrze zadziałać (owszem, wciąż rozpaczamy po skasowaniu "One Day at a Time"). Gdyby "Abby's" miało ciekawych bohaterów, dobrą chemię między nimi, udane dialogi, to może coś by z tego było. Ale póki co wydaje się, że cały "pomysł" to posadzenie marnujących się tu aktorów przy barze, dodanie zgranych gagów i nadzieja, że jakoś to będzie. Nie jest.
Szkoda, bo taka obsada oraz Michael Schur ("Parks and Recreation", "The Good Place") wśród producentów to materiał na ciepłą, pomysłową, zabawną komedię. A tak, chociaż bar wygląda na przytulny, zupełnie nie ma się ochoty spędzić w nim nawet kolejnych dwudziestu minut. [Kamila Czaja]