Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
24 marca 2019, 22:02
"The Act" (Fot. Hulu)
Ten tydzień przyniósł znakomite "The Act", powrót "The OA" i kolejne świetne odcinki komedii. A po drugiej stronie mamy m.in. "Słodkie kłamstewka: Perfekcjonistki", coraz słabsze "This Is Us" czy nieciekawe nowości telewizji ogólnodostępnej.
Ten tydzień przyniósł znakomite "The Act", powrót "The OA" i kolejne świetne odcinki komedii. A po drugiej stronie mamy m.in. "Słodkie kłamstewka: Perfekcjonistki", coraz słabsze "This Is Us" czy nieciekawe nowości telewizji ogólnodostępnej.
Hit tygodnia: Derry Girls, Rob(b)ie i niedźwiedź polarny
Kto kochał jakiś zespół miłością tak silną, że żaden zakaz nie mógł stanąć na drodze na koncert, i kto pamięta to uczucie, że wszystkie ważne rzeczy dzieją się gdzie indziej, bo "do nas to nikt nie przyjeżdża", doceni najnowszy odcinek "Derry Girls" z Take That w centrum uwagi. Ale nawet jeśli widz nigdy nie śnił o Robbiem Williamsie i nie sądził, że Gary Barlow to genialny tekściarz, znajdzie tu masę atrakcji.
Trudno wyliczyć wszystkie cudowne gagi, jakie zafundował nam w tym tygodniu nieustająco prześmieszny irlandzki sitcom. Od jak zwykle fenomenalnej siostry Michael i akcji z pełną wódki walizką, przez spotkanie Irish Travellers i paniczną ucieczkę, szalony rajd autostopem z kobietą, która zrobiła błąd w imieniu Robbiego na wszystkich koszulkach, po zorientowanie się, że dziewczyny zapomniały o Jamesie.
W tle jak zwykle jest konflikt zbrojny, nieustająco obnaża też Lisa McGee stereotypy kryjące się pod magią słodkich lat 90. Ale bardzo trudno nie zatęsknić za nastoletnią naiwnością i tamtym szaleństwem, kiedy żaden niedźwiedź polarny nie mógł człowiekowi przeszkodzić w spojrzeniu w oczy przystojnego idola. Idola, który przecież na pewno wysyłał z ekranu miłosne sygnały skierowane wyłącznie do nas! [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: The Act, czyli szokująca historia i aktorski popis
Najlepsze scenariusze pisze samo życie – z takiego założenia musieli wyjść twórcy "The Act", nowej kryminalnej antologii, która w każdym sezonie będzie przedstawiać inną prawdziwą historię. Taką, jak opowieść o Dee Dee i Gypsy Rose Blanchard, opisaną przez Michelle Dean (współtwórczyni serialu) w artykule w serwisie BuzzFeed i ożywioną na ekranie m.in. przez znakomite występy Patricii Arquette i Joey King w rolach głównych.
Serialową matkę i córkę poznajemy w czasach, gdy przeprowadziły się do domku na przedmieściach Springfield, wiodąc spokojne, ale trudne i wzbudzające zainteresowanie życie. W końcu widok kobiety wychowującej samotnie schorowaną, poruszającą się na wózku, niesamodzielną i lekko upośledzoną córkę, musiał przyciągać uwagę. A o to przede wszystkim chodziło Dee Dee, budującej wokół siebie i Gypsy wielopiętrowe kłamstwo.
Jego konsekwencje stają się jasne już na samym początku tej opowieści, która szybko daje do zrozumienia, że nie będzie typowym kryminałem. Twórcy skupiają się raczej na jak najdokładniejszym przedstawieniu swoich bohaterek, głębokiemu wniknięciu w ich relacje i poszukiwaniu odpowiedzi nie na pytanie, co się stało, ale dlaczego. Widz jest zatem mimowolnym obserwatorem patologicznej sytuacji, podskórnie przeczuwając, dokąd ona prowadzi, a mimo tego nie mogąc oderwać wzroku od ekranu.
A to dlatego, że "The Act" przyciąga z niesamowitą mocą, fascynując zarówno często wywołującą psychiczny dyskomfort historią, jak i doskonałymi kreacjami aktorskimi. Kolejny raz oszpecająca się na potrzeby serialu Patricia Arquette i dotrzymująca jej kroku Joey King dają prawdziwy popis, wzbudzając emocje tam, gdzie niekoniecznie się ich spodziewamy. Nie liczcie zatem na spokojny seans – nawet znając zakończenie, ogląda się to jak na szpilkach. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Coraz mroczniejsze You're the Worst
Źle się dzieje u Jimmy'ego i Gretchen, a zwłaszcza u tej drugiej. Co oznacza, że Aya Cash ma co grać i gra niesamowicie. "Four Goddamn More Days" zaczyna się od kolejnej sceny z przyszłości, która sugeruje, że żadnego wesela nie będzie, każde z niedoszłych małżonków pójdzie w swoim kierunku i wróci do dawnych nawyków.
To może być wielkie oszustwo, ale na razie sprawy zdają się zmierzać w stronę wszystkiego, tylko nie happy endu. Do ślubu zostało pięć dni, które Gretchen zamierza zaczynać od łykania pigułek Edgara i kończyć, udając, że wraca do domu po szalonym dniu w pracy. Tak naprawdę została z pracy wyrzucona po akcji z poprzedniego odcinka i upiera się, że nic Jimmy'emu nie powie. Jednocześnie kompletnie nie jest zainteresowana przygotowaniami do ślubu ani nawet kupowaniem sukni. Żyje w dziwnej iluzji i liczy na to, że na razie jakoś to będzie, a po ślubie wszystko się zmieni.
Jimmy, który też traci pracę w wyjątkowo niefajny sposób (Diablo Cody!), uważa, że ślub z Gretchen to najlepsze, co mu się może teraz przytrafić. Ona jest w zupełnie innym miejscu, co pokazuje genialnie zagrana scena w parku z Edgarem. Gretchen uważa się za chodzącą porażkę i liczy na to, że przynajmniej z Jimmym jej wyjdzie. Coś jej wyjść musi, bo inaczej…
Do końca "You're the Worst" zostały dokładnie dwa odcinki i wydaje się, że wszystko zmierza w mrocznym kierunku. Depresja Gretchen w magiczny sposób nie zniknęła, Jimmy zaczyna się bać, że nie da rady pociągnąć tego sam, a w dodatku żadne z nich nie ma w tym momencie pracy i praktycznie nikogo w swoim życiu z wyjątkiem Edgara i Lindsay. Bardzo trudno sobie wyobrazić teraz cokolwiek, co by przypominało happy end. Jeszcze trudniej nie siedzieć jak na szpilkach, czekając na zakończenie. [Marta Wawrzyn]
Hit tygodnia: The OA wróciło i znów jest jedyne w swoim rodzaju
Czy produkcja, która ma co najmniej tyle samo wad, co zalet, na pewno zasługuje na miano hitu? Tak, jeśli nazywa się "The OA" i nie przypomina niczego innego w telewizji. Albo inaczej – przypomina różne rzeczy, ale tylko Brit Marling i Zal Batmanglij mogliby wpaść na to, by połączyć je w tak szaloną całość.
Twórcy jednego z najbardziej niezwykłych seriali, jakie widzieliśmy, tym razem musieli się wyjątkowo postarać, by nas zaskoczyć. W końcu 1. sezon przygotował już widzów na to, by spodziewać się niespodziewanego. I może dlatego początek nowej odsłony "The OA" wygląda dość spokojnie, prezentując nieco bardziej przyziemne oblicze serialu.
Oglądając alternatywną rzeczywistość z dobrze znanymi bohaterami, OA/Prairie/Ninę w nowej odsłonie i detektywistyczną historię z niejakim Karimem Washingtonem (Kingsley Ben-Adir) w roli głównej, łapałem się wręcz na myśleniu, że może jednak przesadzam z tą oryginalnością. Ma "The OA" swoje dziwactwa, ale ostatecznie zmierza pokrętną drogą do całkiem jasnego celu, czyż nie? Do czasu.
Bo gdy już netfliksowemu serialowi puściły hamulce, to racjonalne myślenie można było odstawić na bok. I tak nie miałoby ono szans w starciu z twórczą wyobraźnią, która zafundowała nam istny surrealistyczny rollercoaster. Od Starej Nocy, poprzez dom rodem z horroru, aż do przewrotnego finału, wszystko tu było absurdalne, wyjątkowe i na swój sposób bardzo pasujące do całości. Dalekiej od doskonałości i często mające za nic logikę, ale tak pociągającej, że nie sposób jej nie docenić. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Broad City – wspomnienia i zgoda na zmiany
Trudno uwierzyć, że najsensowniejszym zakończeniem czterosezonowej opowieści o wielkiej przyjaźni może być wystawienie jej na próbę odległości, ale "Broad City" udowadnia, że to naprawdę dobre wyjście. Po emocjonalnej reakcji Ilany na plany Abbi w poprzednim odcinku w tym tygodniu przyszedł czas na złożenie hołdu dotychczasowym wspólnym przygodom i pogodzenie się z tym, co czeka dziewczyny w przyszłości.
Oczywiście przy wszystkich wzruszeniach i rozmowie o niezdrowym uzależnieniu od siebie nawzajem bohaterki zafundowały nam też dużo komediowych scen. Wędrówka przez Nowy Jork z budzącą wspomnienia kanapą okazała się pretekstem do przywołania wielu wyjątkowych momentów z poprzednich sezonów.
Abbi i Ilana znów udowodniły, że razem mogą wszystko, nawet jeśli Craiglist wciąż wystawia je na próby. Koncert zorganizowany na własnych zasadach, wyniesienie kanapy znacznie skuteczniejsze niż jej wnoszenie w innym nowojorskim sitcomie i szczere rozmowy o przyjaźni. Oglądało się to świetnie i z poczuciem, że przyszłość będzie inna, ale to nie znaczy, że gorsza.
Wspólne lata zapewniły Abbi i Ilanie wiarę w siebie i motywację, by spełnić marzenia. I tylko ten biedny Bevers na końcu… Czasem nie zdajemy sobie sprawy, kto będzie tęsknił z nami najbardziej. Rozumiemy go, bo chociaż czujemy, że to dobry moment, by zakończyć "Broad City", to jednak z myślą, że za tydzień już finał, trudno się oswoić. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: Kristin Scott Thomas kradnie show Fleabag
Mógłbym zachwycać się jak zwykle cudownie absurdalną komedią pomyłek, która sprawiła, że nagrodą dla najlepszej kobiety w biznesie okazała się pewna dobrze znana figurka. Mógłbym przerabiać jeszcze jedną odsłonę skomplikowanych siostrzanych (nie przyjacielskich!) relacji, pośmiać się z duetu Claire (Sian Clifford) i Klare (Christian Hillborg) albo zachwycać się szczerą rozmową Fleabag z naszym ulubionym księdzem.
Mógłbym, bo wszystko to stało na najwyższym poziomie, ale nie da się ukryć, że najnowszy odcinek 2. sezonu "Fleabag" należał tylko do jednej osoby. Kristin Scott Thomas pojawiła się w roli niejakiej Belindy, zgarniając nie tylko nieistotną nagrodę, ale przede wszystkim fascynację głównej bohaterki i nasze uwielbienie. A wystarczył do tego jeden porywający monolog, pokazujący, co się dzieje, gdy błyskotliwy scenariusz spotyka się ze stworzoną do niego aktorką.
W mniej zdolnych rękach przemowa na temat trudów bycia kobietą mogła łatwo zamienić się w autoparodię – tutaj nie ma o niej mowy, bo każde wypowiadane przez Kristin Scott Thomas słowo brzmi w stu procentach autentycznie, robiąc zresztą wrażenie nie tylko na nas. A że Fleabag źle to wszystko odczytała, to już inna sprawa.
Ktoś więc powie, że teoretycznie nasza bohaterka dostała dwa kosze w jeden wieczór i będzie miał rację. Ja skłaniałbym się jednak ku innej opcji, stwierdzając, że dawno nie widzieliśmy jej w tak prawdziwej relacji z samą sobą. Sarkastyczne żarty, choć nie ustawały nawet na moment, zeszły zatem na drugi plan, zastąpione przez odrobinę szczerości, gdy Fleabag próbowała coś zrobić z zaskakującą informacją, że ludzie są wszystkim, co mamy.
Nie zawsze wprawdzie dają nam to, czego od nich oczekujemy, ale czy to znaczy, że trzeba od razu uciekać? Może nie, bo nuż ktoś okaże się rozumieć nas lepiej, niż moglibyśmy przypuszczać? Ot, choćby zauważając krótkie wycieczki za "czwartą ścianę"? Nie wiem, jak Fleabag, ale mi tego rodzaju oświadczenie "zostańmy przyjaciółmi" całkiem się podoba. [Mateusz Piesowicz]
Kit tygodnia: To, co This Is Us zrobiło z Randallem
3. sezon "This Is Us" nie jest udany, choć miewa przebłyski. Oglądam go trochę z przyzwyczajenia, trochę dlatego, że sztuczki Dana Fogelmana wciąż bardziej mnie cieszą niż irytują, a głównie ze względu na bohaterów, których zwyczajnie lubię. Do tych najulubieńszych długo należeli Randall (Sterling K. Brown) i Beth (Susan Kelechi Watson) — jedno z tych serialowych małżeństw, których po prostu nie należy rozdzielać. Coś jak trener Taylor i Tami z "Friday Night Lights".
A w "This Is Us" sprawy najwyraźniej zmierzają w kierunku rozwodu, bo oboje z małżonków okopali się na swoich pozycjach, Randall zachowuje się po prostu okropnie, a Beth nie rozumie — i ma prawo nie rozumieć — czemu to akurat ona ma rezygnować z wszystkiego, żeby on mógł robić karierę polityczną. Oboje przeszli kryzysy związane z pracą, oboje w pewnym momencie powiedzieli "dość" i udali się na poszukiwania samych siebie, na czym zaczęła cierpieć rodzina, dopiero co przecież powiększona o Deję. I rozumiem, ludzie w średnim wieku też gubią się i potem odnajdują.
Ale to, co scenarzyści zafundowali Randallowi, od początku jest czystym absurdem. Najpierw kuriozalna kampania wyborcza do rady miasta w Filadelfii, mieście, w którym Randall nawet nie mieszka, potem kompletnie niezasłużona wygrana i na koniec przyjęcie stanowiska, mimo wyraźnego i dobrze uargumentowanego sprzeciwu Beth. A teraz dojeżdżanie do pracy codziennie po dwie godziny w jedną stronę i wściekanie się na żonę, że postanowiła uczyć w szkole tańca.
Randall zachowuje się paskudnie, a szczytem wszystkiego był telefon, który wykonał w najnowszym odcinku do żony. "Beth, dorośnij do cholery" — co to w ogóle ma być!? Jeśli ktoś tu zachowuje się niedojrzale, to tym kimś jest on. To jego praca w Filadelfii, a nie to, że ona czasem ma wieczory zajęte przez szkołę tańca, może doprowadzić do rozbicia tej fantastycznej rodziny.
Gdyby rozpad małżeństwa Pearsonów nastąpił naturalnie, nie miałabym pretensji. Ale oni są bliscy rozstania, bo scenarzyści zafundowali im ścieżkę pełną absurdalnych decyzji życiowych, przy okazji psując postać Randalla, który był jednym z najmocniejszych punktów "This Is Us". Obejrzę ten sezon do końca, ale potem już mogę nie mieć powodu, żeby do serialu wracać. [Marta Wawrzyn]
Kit tygodnia: Słodkie kłamstewka: Perfekcjonistki – to samo, tylko dużo nudniej
Skoro już się brać za spin-off młodzieżowego hitu, jakim były "Słodkie kłamstewka", to wydawałoby się, że właśnie tak. Czyli wyciągnąć z oryginału dwie wyraziste postacie, Alison i Monę, przenieść je w jakieś intrygujące miejsce, a do tego dorzucić masę tajemnic z udziałem nowych bohaterów.
Tyle że w "Perfekcjonistkach" zabrakło tego, co najważniejsze. I naprawdę nie mówię o logice czy głębi, bo na to w siedmiosezonowej opowieści o Rosewood też nie stawiano. Zabrakło energii i charyzmy, która w przypadku "Słodkich kłamstewek" wciągała nawet w najbardziej absurdalną fabułę i najdziwniejsze romanse. Tym razem dostaliśmy niemrawą trójkę studentów prześladowanym przez bogatego chłopaka, jakiś inwigilacyjny spisek w tle oraz próby przekonania nas, że jak Alison włoży okulary, to z automatu może wykładać na prestiżowym uniwersytecie.
Wątki starszych bohaterek twórcy próbują na siłę łączyć ze studenckimi, a efekt niespójności nie dziwi, skoro próbowali połączyć dwie osobne serie powieściowe. Jest banalnie, za to na bogato. Ładni ludzie skaczą do basenu, spacerują po wielkich ogrodach podczas wystawnych przyjęć, dyskutują o kryminałach, siedzą w sali wykładowej niczym z science fiction. A od czasu do czasu ktoś ginie lub finguje własną śmierć. Dzień jak co dzień w świecie I. Marlene King i Sary Shepard. Tylko nudniejszy niż dawniej.
Szkoda marnującej się tu Kelly Rutherford ("Plotkara"), która w roli matki Nolana trochę przynajmniej intryguje. Z młodych chwilami wybija się Eli Brown jako Dylan. Poza tym jednak trudno rozróżnić bohaterów w niewyraźnej masie ambitnych dzieciaków z bogatych rodzin. W "Słodkich kłamstewkach" dziewczyny przynajmniej miały jakieś charaktery.
Tymczasem w "Perfekcjonistkach" jeśli już coś się uda i wciągnie widza choćby genialnym coverem, to oczywiście okazuje się, że aktor źle trzyma wiolonczelę. Po zobaczeniu niecałych dwóch minut, czyli najlepszej części pilota, można sobie odpuścić. [Kamila Czaja]
Kit tygodnia: The Fix, czyli sprawa O.J.-a po raz enty
1. sezon "American Crime Story" o sprawie O.J.-a Simpsona był nie tylko prawdziwą serialową petardą, ale też odczarował postać prokurator Marcii Clark, niegdyś znienawidzonej przez większość Ameryki. Jedni mieli problem z tym, że była oskarżycielką w procesie celebryty, którego kochali i uważali za symbol, drudzy z tym, że przegrała. Po emisji serialu Ryana Murphy'ego to się zmieniło. Dawna prokurator, która teraz zajmuje się pisaniem kryminałów, wróciła w glorii chwały.
I skutecznie sprzedała swoją historię raz jeszcze, tym razem telewizji ABC, która zrobiła z tego coś pomiędzy banalnym melodramatem a nudną kalką "American Crime Story". Mamy więc prokurator Mayę Travis (Robin Tunney), która walczy w bliźniaczo podobnej sprawie co Clark i też ją przegrywa. Następnie zaszywa się na blisko dekadę w Oregonie, by powrócić, kiedy pojawia się kolejne morderstwo, w które zdaje się być zamieszany celebryta bliźniaczo podobny do O.J.-a.
Powiedzieć, że cała historia jest nieświeża, to nic nie powiedzieć. Widzieliśmy już dokładnie to samo, tylko w dużo lepszym wydaniu. Tutaj to powtórzono, sprowadzając każdy możliwy element do najniższego wspólnego mianownika, włącznie z postacią Mayi, która jest mdłą wersją Marcii Clark. Najmocniejszym punktem "The Fix" jest Adewale Akinnuoye-Agbaje jako Sevvy Johnson, czyli tutejszy O.J., który gra swoje, nikogo nie kopiując. Ale to za mało, żeby uratować tę katastrofę. [Marta Wawrzyn]
Kit tygodnia: The Village, czyli budynek pełen wysilonych wzruszeń
Po sukcesie "This Is Us" kwestią czasu byli naśladowcy. Jesienią dostaliśmy słabe "A Million Little Things", a wiosną przekonaliśmy się, że można naśladować jeszcze gorzej. NBC dało nam "The Village" Mike'a Danielsa. Zamiast jednej rodziny lub grupy przyjaciół mamy tu relacje sąsiedzkie, bohaterami serialu są bowiem mieszkańcy jednego budynku na Brooklynie. A jeśli ktoś jak ja liczył, że taki punkt wyjścia zapowiada masę ciekawych opowieści o różnych ludziach oraz cotygodniową dawkę szczerych wzruszeń, to się paskudnie przeliczył.
Opowieści nie są ciekawe, a wzruszenia nie są szczere. Jeżeli nawet komuś sporym wysiłkiem uda się nadążyć za całym tłumem wprowadzonych w pilocie postaci, ich powiązaniami z innymi oraz łzawymi biografiami, to odkryje prawdopodobnie, że nie było się po co wysilać. "The Village" to po prostu z premedytacją skrojona pod najprostsze emocje lista wszystkich nieszczęść tego świata. W jednym odcinku był rak, nastoletnia ciąża, dom opieki społecznej, aresztowanie imigrantki i jej porzucony synek, a obrazu dopełniał niepełnosprawny weteran z niepełnosprawnym psem.
Twórcy zapomnieli, że co za dużo, to niezdrowo. A żeby widz przejął się losem bohaterów, to powinien najpierw ich chociaż trochę poznać i polubić. Przy pogoni za upchnięciem wszystkich w pilotowe czterdzieści minut nie ma na to szans. Na ekranie zmieniają się kolejne twarze, toczą się kolejne dramaty, patos płynie strumieniami (salutowanie, wzniosłe monologi), a potem jest najbardziej przewidywalny zwrot akcji, jaki mogło nam "The Village" zaserwować.
Szkoda obiecującego pomysłu z pokazaniem różnych losów przez pryzmat jednego budynku, szkoda zasłużonych członków obsady (Dominic Chianese, Lorraine Toussaint). Ale nie ma sensu się z "The Village" męczyć, bo emocjonalne manipulacje łączą się tu z absolutną nijakością. "This Is Us" ostatnio obniżyło loty, ale i tak jedyną zasługą nowego serialu NBC wydaje się podkreślenie, że tamta opowieść się jakimś cudem, przynajmniej na parę lat, udała. Zresztą jeśli porównywać pilotowe odcinki, to niebo a ziemia. [Kamila Czaja]