"Słodkie kłamstewka: Perfekcjonistki", czyli uniwersytet potworny — recenzja spin-offu młodzieżowego hitu
Kamila Czaja
23 marca 2019, 13:03
"Słodkie kłamstewka: Perfekcjonistki" (Fot. Freeform)
Jeśli ktoś bardzo tęskni za Rosewood, "Słodkie kłamstewka: Perfekcjonistki" mogą być ratunkiem. Pozostali widzowie raczej się wynudzą. Niewielkie spoilery.
Jeśli ktoś bardzo tęskni za Rosewood, "Słodkie kłamstewka: Perfekcjonistki" mogą być ratunkiem. Pozostali widzowie raczej się wynudzą. Niewielkie spoilery.
Tęskniliście za "Słodkimi kłamstewkami"? Ja przyznaję, że nieszczególnie. Ale że widziałam ponad cztery sezony tego popularnego serialu I. Marlene King, to właśnie mnie przypadł "przywilej" sprawdzenia, czym uroczono nas w przypadku spin-offu zatytułowanego "Słodkie kłamstewka: Perfekcjonistki". Nie mogliśmy przecież zignorować potencjalnego hitu. Zwłaszcza że jeśli ktoś lubił przygody dziewczyn z koszmarnego miasteczka Rosewood i wytrwał do końca ostatniego sezonu, to miał pełne prawo spodziewać się czegoś co najmniej równie wciągającego.
"Słodkie kłamstewka" przy całych swoich absurdalnych zwrotach akcji, masie morderstw, romansów (w tym zakazanych) były uzależniające – stąd na przykład u mnie ponad cztery sezony, chociaż nawet w 2010 roku średnio nadawałam się na target licealnej opowieści z całym tabunem dziwnych tajemnic w tle. A jednak się oglądało, nawet jeśli z irytacją, że "A" to ciągle jednak nie "A". I nawet gdy kombinatoryka w zakresie nastoletnich związków sprawiała, że zaczęły się wyczerpywać możliwe warianty par.
Może ja się zestarzałam, ale "Perfekcjonistki" to jednak już nie to samo co oryginał. Czy raczej: to to samo w kwestii wad, ale przy braku zalet "Słodkich kłamstewek". Jest odrobinę lepiej niż w pierwszym spin-offie, koszmarnym "Ravenswood", bo przynajmniej nie ma tu nieudolnej magii, ale poza tym strasznie się na pilocie nowej produkcji I. Marlene King wynudziłam.
Słodkie kłamstewka: Perfekcjonistki, czyli słaba składanka
A powinno być nieźle. Ze "Słodkich kłamstewek" zaczerpnięto wszak dwie ciekawe postacie: Alison (Sasha Pieterse) i Monę (Janel Parrish). Problem w tym, że przez to trzeba było unieważnić lub co najmniej zawiesić szczęście tej pierwszej w związku z Emily, a drugiej osłabić mocną pointę z oryginału. W obu przypadkach wyjaśnienie tego, czemu dziewczyny trafiły na Uniwersytet Beacon Heights, wypada słabo. Podobnie jak doklejenie znanych widzowi postaci do nowych historii. Za to ile zaliczyłam paskudnego ubawu, gdy doczytywałam na Wikipedii, co działo się w Alison i Moną w sezonach, których nie widziałam… Jeśli ktoś się nie orientuje, z jakim typem seriali ma tu do czynienia, to polecam zwłaszcza streszczenie wątku ciąży Ali.
Mamy do czynienia ze "składanką". Alison i Mona zostały dopisane do świata z innego cyklu książek Sary Shepard (po polsku pod tytułem "Perfekcyjne" ukazał się pierwszy tom). Alison ma wykładać na uniwersytecie i być "mentorką" dla młodych ludzi, by w jakimś sensie odkupić własne okropne zachowanie w przeszłości. Mona natomiast zajmuje się rekrutacją, bo uniwersytet należy do zatrudniającej bohaterkę wpływowej rodziny Hotchkissów.
Równocześnie jednak twórcy snują opowieść o kilkorgu studentach tej hipernowoczesnej i wymagającej uczelni. Ava (Sofia Carson) zamieszana jest w rodzinny skandal. Caitlin (Sydeny Park, "The Walking Dead) ma dwie matki, z których jedna jest ważnym politykiem. Dylan (Eli Brown) to ambitny wiolonczelista. Cała trójka wykorzystywana jest przez Nolana Hotchkissa (Chris Mason, "Broadchurch"), który próbuje udawać idealnego syna przed Claire (Kelly Rutherford, "Plotkara"). Zwłaszcza że rok wcześniej siostra Nolana, Taylor (Hayley Erin), popełniła samobójstwo? Ale czy aby na pewno?
Młodzi bohaterowie nie potrafią uwolnić się od prześladowcy, a Alison próbuje im pomóc, zwłaszcza że sama zaczyna podejrzewać, że za jej stypendium na Uniwersytecie Beacon Heights kryje się coś więcej. Tyle że w efekcie mamy sceny między studentami, a potem nagle nagabującą ich bez grama subtelności Alison. Ali pojawia się studentom za plecami w dziwnych miejscach, by wypytywać ich o ich związki, przyjaźnie i sprawy rodzinne, więc wypada bardziej jak stalkerka albo przesłuchująca ich policjantka niż jak nauczycielka, która dopiero przyjechała na campus.
W chociaż odrobinę wiarygodnym ukazywaniu relacji między postaciami nie pomaga fakt, że aktorka grająca Alison jest młodsza od części swoich studentów, których rzekomo ma ratować z opresji, wykorzystując życiowe doświadczanie. Jako wykładowczyni wypada zupełnie nieprzekonująco, choćby nie wiem ile jeszcze razy włożyła okulary.
Słodkie kłamstewka: Perfekcjonistki to studia z science fiction
Wieść, że serial będzie się dział na uniwersytecie, brzmiała zachęcająco o tyle, że odpadły przynajmniej cisnące się przy oglądaniu "Słodkich kłamstewek" pytania o rodzicielską nieudolność. Niestety, to też okazuje się stanowić minus "Perfekcjonistek", bo w oryginalnym serialu przynajmniej mieliśmy dobrych aktorów i ciekawsze często niż licealiści postacie jako matki i ojców głównych bohaterów. Tu honoru broni Rutherford, która już w pilocie jest aktorsko parę klas ciekawsza od młodszych koleżanek i kolegów. Nie żeby to był wielki komplement.
Póki co młodzi aktorzy, może poza Brownem, grają bardzo sztywno, więc z dwojga złego wolałam już oglądać sceny Alison i Mony, które przynajmniej wiedzą, kogo grają. Ale też nie do końca, bo Mona na razie nie ma za dużo do roboty, a Ali wciśnięto w mentorski gorset, który leży na niej fatalnie.
Każdy, kto widział "Słodkie kłamstewka", jest w stanie rozpoznać fabularne chwyty. Morderstwa, romanse, większa intryga z technologią w tle (póki co trochę jak Orwell dla ubogich). Przepych w mieszkaniach, kąpiele w basenie, tajemnica na tajemnicy. Tylko co z tego, skoro całość nie wciąga? Końcówka w założeniu miała pewnie sprawić, że widz postanowi przez kolejne odcinki śledzić sprawę. Ale ja po czterdziestu minutach miałam dość. Nie kusi mnie taki kryminał. Już wolałam, kiedy wszyscy siedzieli na Sali wykładowej i rozmawiali o "I nie było już nikogo" Agathy Christie. Zwłaszcza że warunki studiowania są jak z kosmosu i tylko pozazdrościć niektórych sprzętów.
Słodkie kłamstewka: Perfekcjonistki – nowocześnie i nudno
Czy coś mi się podobało? Muzyka, kilka technologicznych gadżetów, Mona, jeśli już wpuszczono ją na ekran, i Rutherford, bo mam słabość do tej aktorki od mojej dość krótkiej przygody z "Plotkarą" i przygnębiająco długiej przygody z oryginalnym "Melrose Place". Na plus zaliczyłabym jeszcze to, że nowoczesne są nie tylko technologie, ale i związki. Nawet bardziej niż w "Słodkich kłamstewkach" każda orientacja seksualna traktowana jest tu tak samo, a wszystkie pary funkcjonują fabularnie na takich samych zasadach. Czyli po równo fatalnych, bo to jednak serial o kłamstwach. Tyle że cała ta drama nie wynika z tego, czy ktoś akurat ma dziewczynę czy chłopaka.
Nic nie nadrobi jednak nudy bijącej z ekranu. Dialogi są banalne, o czym pewnie widz ma zapomnieć, wpatrzony w ładnych, często roznegliżowanych ludzi, piękne otoczenie i dwie znajome postacie, za którymi pewnie niejeden fan "Słodkich kłamstewek" tęsknił.
I może tym, którzy bardzo tęsknili, wystarczą takie odgrzewanie znajomych pomysłów, nawet z mniejszą charyzmą bohaterów i bez tego czegoś, co kiedyś nie pozwalało się oderwać od ekranu. Każdy czasem potrzebuje guilty pleasure i przyznaję, że przed oglądaniem pilota bałam się głównie tego, że wyjdzie całkiem nieźle, przez co wpadnę w taki sam wieloletni ciąg, jak prawie dekadę temu przy losach Spencer, Hannah, Arii i Emily . Ale już widzę, że to mi zupełnie nie grozi.