Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
17 marca 2019, 22:02
Za nami interesujący i pełen skrajności tydzień — dawno tak chętnie nie rozdawaliśmy zarówno hitów, jak i kitów. Na naszej liście m.in. "Sprawa idealna", "Fleabag", "Amerykańscy bogowie" i "Shameless".
Za nami interesujący i pełen skrajności tydzień — dawno tak chętnie nie rozdawaliśmy zarówno hitów, jak i kitów. Na naszej liście m.in. "Sprawa idealna", "Fleabag", "Amerykańscy bogowie" i "Shameless".
Hit tygodnia: Fleabag i nagła kościelna gorliwość
Po świetnym otwarciu sezonu rodzinną tragikomedią w restauracji "Fleabag" nie obniża lotów. W tym tygodniu zgłębialiśmy fascynację bohaterki pewnym uroczym księdzem (cudowny Andrew Scott). Fascynację, która zaowocowała prześmiesznym zaangażowaniem Fleabag nie tylko w mszę, ale także w wolontariat na rzecz kościoła.
Chociaż niesforna bohaterka zmieniła swoje życie, zrezygnowała z szaleństw i odniosła biznesowy sukces, uporządkowana forma, w którą zresztą nikt nie chce szczególnie uwierzyć, skrywa masę problemów. Marzenie o zakazanym romansie z księdzem to tylko jedna sprawa, bo jak pokazuje koszmarna sesja terapeutyczna (tu fantastyczna rola znanej z "Killing Eve" Fiony Shaw), Flebag wciąż widzi się jako "dziewczynę bez przyjaciół i z pustym sercem".
Być może receptą okaże się naprawienie relacji z siostrą, chociaż Claire nie jest gotowa na wyjawienie Martinowi prawdy o poronieniu. Woli znaleźć Flebag prawnika i podziękować za pomoc niż odejść od okropnego męża, którego nawet jego własny syn próbuje sabotować. Jest jednak szansa, że siostry zbliży kolejna wspólna trauma: pozowanie macosze do portretu, na którym Flebag najwyraźniej ma siedzieć… tyłem.
Trudnych relacji z innymi bohaterka ma pod dostatkiem. Nie możemy się doczekać, jak Phoebe Waller-Bridge rozwinie te wszystkie zagmatwane wątki i emocje. Grunt to jak najwięcej kuszącego księdza, fenomenalnej jak zawsze Olivii Colman i świadomego burzenia przez Fleabag "czwartej ściany". Oczywiście, ma rację, że jesteśmy i cały czas patrzymy. Z zachwytem! [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: The Good Fight rewelacyjnie zaczyna sezon
Skandal w kancelarii, kolejna odsłona walki z Trumpem, nowa Maia, a na dodatek wpadająca w ucho piosenka o NDA. Zestaw to co najmniej dziwny, ale akurat do "The Good Fight" pasujący jak ulał, co zobaczyliśmy w premierowym odcinku 3. sezonu – jednym z najlepszych w całym serialu.
Produkcja państwa Kingów wróciła bowiem w doskonałej formie, już na początku udowadniając, że jej twórcom z coraz większością lekkością wychodzi łączenie totalnego absurdu z powagą. W końcu gdzie indziej dałoby się pogodzić wyjątkowy trudny i emocjonalny wątek #MeToo z Trumpami (tym razem w liczbie mnogiej), tak by całość nie wyglądała na sklecony na kolanie zbiór szalonych pomysłów?
Tutaj nie tylko udało się zestawić w teorii niemożliwe do pogodzenia tematy, ale jeszcze zrobiono to w emocjonalny sposób, choć stąpano po bardzo kruchym lodzie. Zamiatanie pod dywan skandalu z udziałem współzałożyciela kancelarii mogło wszak przerodzić się w pokaz hipokryzji, czego jednak uniknięto, przedstawiając gorzką i daleką od ideału, ale nie można mieć wątpliwości, że znacznie bliższą prawdzie rzeczywistość.
A że przy okazji dostaliśmy jeszcze choćby aktorski popis Audry McDonald, a także Christine Baranski toczącą zajadłe dyskusje z siniakiem na plecach Gary'ego Cole'a, to można sobie tylko życzyć, by kolejne odcinki utrzymały podobny poziom. Do piosenek w sumie też moglibyśmy się przyzwyczaić. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Wielki test przyjaźni w Broad City
"Broad City" to wielki nowojorski chaos, w którym jest tylko jedna stała: przyjaźń Abbi i Ilany oraz związane z nią wspólne odkrywanie zakątków miasta i pokonywanie przeszkód, które przynosi dorosła (no, mniej więcej dorosła) codzienność. "Sleep No More" ten jeden pewnik wystawa na próbę, gdy Abbi musi powiedzieć przyjaciółce o planowej przeprowadzce do Kolorado.
Serial nie byłby sobą, gdyby nie zaproponował dla tych dramatycznych scen adekwatnie dramatycznej scenerii. Przedstawienie z udziałem widzów, "Sleep No More", chociaż faktycznie przerażające, służy pokazaniu, że żadne zaproponowane tam sceny nie mogą równać się z tragedią, którą przeżywa Ilana, słysząc o wyjeździe Abbi. Ilana Glazer i Abbi Jacobson pokazują w tym odcinku, że są nie tylko aktorkami komediowymi. Histeria i rzucanie przedmiotami przez bardziej ekstrawertyczną z przyjaciółek oraz ciche, tłumione poczucie winy drugiej robią z tego odcinka coś wyjątkowego.
Przyjaźń oczywiście zwycięża, a szczera rozmowa o konieczności dużej zmiany w życiu, o potrzebie wsparcia w trudnych decyzjach i o tym, że ta relacja na pewno przetrwa także na dystans, naprawdę wzrusza. Znaleziono tu miejsce i na żarty (choćby psy nowej współlokatorki czy bardzo nietypowy sposób poprawienia Ilanie humoru przez Abbi), ale nie podważają one faktu, że chodzi o bardzo trudny moment i prawdziwy przełom.
"Sleep No More" mogłoby być finałem serialu. Bohaterki pogodzone, chociaż smutne idą w nowych kierunkach, wierząc, że ich przyjaźń wytrzyma wszystko. Skoro jednak ekipa "Broad City" uważa, że zostało jeszcze coś ciekawego do dodania, to czekamy na ostatnie dwa odcinki. Z coraz większą świadomością, że nawet jeśli ten i poprzedni sezon nie trzymają równego poziomu, to będziemy za dziewczynami bardzo tęsknić. Prawie tak jak one za sobą nawzajem. [Kamila Czaja]
Hit tygodnia: John Mulaney, nie ten Holmes i szczęśliwe zakończenie Na wylocie
Z jednej strony jest nam bardzo przykro, że HBO ni stąd, ni zowąd skasowało jedną z naszych ulubionych komedii. Z drugiej, jeśli już musiano skończyć, to wybrano sobie do tego świetny moment, bo "Na wylocie" nie tylko osiągnęło najwyższą formę w swojej krótkiej historii, ale jeszcze zafundowało nam idealny, choć nieplanowany, finał.
"Mulaney", jak sam tytuł wskazuje, miał w zanadrzu prawdziwą gwiazdę i bynajmniej nie chodziło o Pete'a. Ba, ten został we wszystko wplątany z zupełnego przypadku i choć rozsądek mógłby podpowiadać, że coś jest nie tak w fakcie, że cudowne dziecko komedii wybrało sobie akurat naszego bohatera jako support, wcale mu się nie dziwimy, że nie zadawał pytań. W końcu dostał swoją wielką szansę – trzeba było to wziąć i wykorzystać, jak tylko się dało.
Nawet jeśli ostatecznie miało się okazać, że los znów okrutnie sobie z niego zakpił, bo John Mulaney chciał Bena Holmesa, nie Pete'a, którego potem bezceremonialnie lekceważył. Biedny Pete. Chociaż, może jednak nie? Może tym razem wyjątkowy pech głównego bohatera miał mu przynieść coś dobrego?
Jak Pete wychodził na scenę w roli ostatniej deski ratunku, z nerwów aż nie mogłem na to patrzeć, ale słowo po słowie robiło się coraz lepiej i gdy Mulaney rzucił z niedowierzaniem "Nie byłeś zły!", można było obwieścić triumf. Tak! Pete Holmes w końcu to zrobił! Wykonał wielki krok w swojej karierze, niczego nie spartaczył, a późniejszy występ w Comedy Cellar był już tylko wisienką na torcie. No dobra, z siadaniem przy stoliku dla komików to jeszcze bez przesady, ale wszystko przed nim.
I choć trochę szkoda, że tego nie zobaczymy, trudno o lepsze zakończenie. A może chcielibyście jeszcze happy end z Ali? Proszę bardzo, jak już szczęśliwie kończyć, to na całego! Kto jak kto, ale Pete Holmes sobie na to zasłużył i naprawdę dobrze widzieć go w takim miejscu. [Mateusz Piesowicz]
Hit tygodnia: Aidy Bryant z SNL błyszczy w Shrill
"Shrill" na pierwszy rzut oka wydaje się kolejnym półgodzinnym komediodramatem, jaki już niejeden raz widzieliśmy. Oto młoda kobieta nie spełnia się kompletnie w swojej pracy, jej życie miłosne pozostawia wiele do życzenia, a przy choć odrobinie pewności siebie udałoby się jej spełnić wszystkie marzenia o karierze. Ale patrzeć na nowy serial Hulu tylko w ten sposób to też zignorować jego największą zaletę — to, jak w bardzo osobisty i realistyczny sposób patrzy na życie kobiety dużych rozmiarów w dzisiejszym świecie.
Serial stworzony na podstawie zbioru esejów "Shrill: Notes from a Loud Woman" Lindy West w bezpośredni i mocny sposób pokazuje, jak wszechobecna i kompletnie ignorowana w społeczeństwie potrafi być dyskryminacja wobec kobiet, które nie odpowiadają tradycyjnym standardom piękna. Jednocześnie "Shrill" to napisana z niuansem i wyczuciem opowieść o samoakceptacji, która jak serial bardzo dobrze rozumie, nie jest tylko nagłą zmianą, ale potrafi być całkiem powolnym procesem.
Ale powód, dla którego "Shrill" szczególnie warto zobaczyć to przede wszystkim jego główna gwiazda, czyli Aidy Bryant, która po latach grania w "Saturday Night Live" w końcu ma okazję zaprezentować się w pierwszoplanowej roli. Bryant, która stworzyła serial razem z Lindy West i Alexandrią Rushfield, daje się poznać w bardziej dramatycznym materiale, jednocześnie nie tracąc swojego idealnego komediowego wyczucia. Zaledwie sześcioodcinkowy 1. sezon "Shrill" jest udanym wstępem do historii, która redefiniuje to, co jest "piękne" i "normalne". A teraz poprosimy kolejną serię. [Michał Paszkowski]
Hit tygodnia: Star Trek: Discovery przedstawia i żegna Airiam
Gdybyście przed tym odcinkiem zapytali nas o Airiam (Hannah Cheesman), to moglibyśmy powiedzieć pewnie tylko tyle, że to humanoidalna członkini załogi Discovery, będąca jakiegoś rodzaju cyborgiem. Po obejrzeniu "Project Daedalus" sytuacja zmieniła się jednak o 180 stopni, a my dostaliśmy lekcję, jak w ciągu niecałej godziny skutecznie przedstawić bohaterkę, sprawić, że się do niej przywiążemy i na koniec złamać nam serca.
Jakim cudem udało się twórcom (na czele z reżyserującym odcinek Jonathanem Frakesem) opowiedzieć tak poruszającą historię, skutecznie wpleść ją w główną fabułę i nigdzie się przy tym nie pogubić, pozostanie ich tajemnicą. Dla nas istotny jest fakt, że dostaliśmy kapitalny odcinek, w którego kulminacyjnym momencie nie można było spokojnie usiedzieć przed ekranem. I wcale nie zdziwilibyśmy się, gdyby polało się przy tym trochę łez.
Przy takim natężeniu emocji na drugi plan schodzi praktycznie wszystko inne, włącznie ze sztuczną inteligencją zwaną Kontrolą, która stoi za całym zamieszaniem, i z którą nasi bohaterowie na pewno będą jeszcze mieli kłopoty. Ale to za chwilę, na razie pozwólcie nam skupić się na Airiam – bohaterce o pięknej i tragicznej historii, której obecności dotąd prawie nie zauważaliśmy, ale za którą już bardzo tęsknimy i żałujemy, że nie mogliśmy poznać jej lepiej. To się nazywa potęga telewizji. [Mateusz Piesowicz]
Kit tygodnia: Amerykańscy bogowie bez Fullera
Przez ostatnie półtora roku byliśmy świadkami ogromnego zamieszania za kulisami "Amerykańskich bogów" i nie mogliśmy nie zadawać sobie pytania, czy odejście Bryana Fullera coś w serialu zmieni. To prawda, że do części publiczności jego barokowy styl nie trafił — podobnie jak zmiany poczynione w historii Neila Gaimana — ale jednego nie dało się mu odmówić. Jego "Amerykańscy bogowie" byli jacyś, przede wszystkim pod względem wizualnym.
Premiera 2. sezonu, która zabiera nas do Domu na Skale i na szaloną przejażdżkę karuzelą, z pewnością nie jest najgorszą rzeczą, jaką ostatnio widziałam. Ale jest sporym rozczarowaniem — kiedy opisy w książce są barwniejsze niż to, co widzę na ekranie, serial naprawdę ma problem. I nawet dobrzy wykonawcy, na czele z Ianem McShane'em (pan Wednesday) i Orlando Jonesem (pan Nancy), nie wystarczają.
"House on the Rock" zawodzi przede wszystkim od strony wizualnej, bo kiedy coś, co miało być definiującym momentem — mam na myśli spotkanie w tytułowym domu — trudno się ogląda ze względu na toporne CGI, to naprawdę jest źle. Patrząc na bogów z ognistymi oczami, miałam wrażenie, że cofnęłam się o dobrą dekadę. Ale zawiodły też dialogi, w których było zaskakująco dużo tłumaczenia, kto, z kim i po co. Patetyczna przemowa Cienia (Ricky Whittle) tym bardziej nie poprawiła wrażenia. Widać, że ekipa za sterami się zmieniła, a wraz z nią podejście do widzów.
I choć życzę nowej ekipie jak najlepiej, nie podoba mi się taki start sezonu. Serial, który wzbudzał różnego rodzaju kontrowersje, właśnie zrobił się śmiertelnie nudny i zachowawczy. Nawet pod względem doboru muzyki, która też stała się oczywista ("I Cast a Lonesome Shadow", serio?). "Amerykańscy bogowie" stracili sporo swojego uroku i obawiam się, że dalej będzie tylko gorzej. [Marta Wawrzyn]
Kit tygodnia: This Is Us, czyli jak nie robić odcinka butelkowego
Doceniliśmy kilka odcinków 3. serii "This Is Us". Podobały nam się źródła skłonności Jacka do ratowania wszystkich ("Vietnam"), przeżywaliśmy początki miłości Rebeki i Jacka ("Sometimes") i cieszyliśmy, gdy Beth dostała swoje pięć minut ("Our Little Island Girl"). Ale poza tym najnowszy sezon opowieści o Pearsonach wywołuje w nas głównie znudzenie i/lub frustrację, a "The Waiting Room" stanowi zebranie wszystkiego, co w serialu Dana Fogelmana najsłabsze.
Dobrze zrobiony odcinek butelkowy (czyli w uproszczeniu taki, w którym akcja toczy się najczęściej na małej przestrzeni, budżet ograniczono, a bohaterowie głównie rozmawiają) może przejść do historii telewizji. Moje ulubione przykłady pochodzą wprawdzie głównie z sitcomów, ale skoro przy szpitalach jesteśmy, to przyznaję, że nie będąc wielką fanką "Ostrego dyżuru", wciąż pamiętam, jak Luka Kovač recytował "Hamleta" w "Secrets and Lies". Tymczasem z rozgrywającego się w szpitalnej poczekalni odcinka "This Is Us" prawdopodobnie nie zapamiętam nic poza własną irytacją przed ekranem.
Zamknięcie bohaterów w jednym pomieszczeniu i pozbawienie odcinka innych planów czasowych zamiast zainteresować podkreśliło wszystkie problemy, jakie ma ten serial. O ile jeszcze w 2. sezonie udało się zafundować Pearsonom ciekawą terapię w "The Fifth Wheel", tak tu twórcy poszli w same schematy. Alkoholizm Kevina to zbiór tego, co widzieliśmy w słabych popkulturowych przekazach na ten temat, a konflikt Beth i Randalla o kariery i brak pieniędzy na opiekę nad dziećmi wypada nieprzekonująco. A chwilami śmiesznie, jeśli wziąć pod uwagę, że najwyraźniej dzieci z kimś zostały, gdy ich rodzice za spore zapewne pieniądze polecieli do Los Angeles.
Absurdy i banały fabularne jeszcze dałoby się znieść, bo i nieraz je w "This Is Us" znosimy, ale tylko pod warunkiem sympatii dla postaci. Jednak w tym sezonie nawet Randalla udało się widzom obrzydzić. A że nie było w tym odcinku Jacka, a Rebecca po kliku całkiem dobrych scenach dostała okropnie patetyczny monolog, to najlepiej wypadły postacie najgorzej traktowane: Miguel i Madison.
Łatwo było zapomnieć, co zresztą Rebecca sama wypomniała rodzinie, że chodziło w tym wszystkim o trudny poród Kate. Może z wątku wcześniaka uda się coś ciekawego wyciągnąć, ale po "The Waiting Room" trudno uwierzyć w scenarzystów "This Is Us". A jeszcze trudniej uwierzyć, że ktoś mógłby zabiegać o przynależność do klanu złożonego z tak okropnych ludzi. [Kamila Czaja]
Kit tygodnia: Shameless spławia Fionę w finale 9. sezonu
Tak, wiemy, że decyzja Emmy Rossum o odejściu z "Shameless" zaskoczyła wszystkich, włącznie z twórcami. Wiemy, że ci nie mieli czasu, by odpowiednio się do tego przygotować i musieli lepić na ostatnią chwilę. Mimo tego trudno nam wybaczyć, że oglądając finałowy odcinek 9. sezonu, można było odnieść wrażenie, że serial rozstaje się co najwyżej z dość istotną drugoplanową postacią, a nie bohaterką, która dźwigała tę historię na swoich barkach od samego początku.
Błyskawiczny sposób, w jaki rozstano się z Fioną, próbowano oczywiście wytłumaczyć faktem jej uświadomienia sobie, że rodzeństwo już jej nie potrzebuje i najwyższa pora wyrwać się z South Side. Mniejsza z tym, że ledwie dwa odcinki wcześniej dziewczyna była na dnie bez perspektyw na szybkie odbicie się od niego. Sto tysięcy potrafi zdziałać cuda!
Jasne, ogólny zarys tego pomysłu ma sens, tak samo jak miał go już wcześniej, bo przecież odcięcie się najstarszej Gallagherówny od reszty to nic nowego. Problem w tym, że tutaj wygląda na tak okrutnie wymuszone, sztuczne i nieprzygotowane, że nie potrafi w żaden sposób poruszyć. A przez to odcinek, który powinniśmy zapamiętać na zawsze, i przy którym powinniśmy z trudem opanowywać emocje, spływa po nas jak woda po kaczce. Ot, wsiadła w samolot i poleciała w ciepłe kraje. Szerokiej drogi Fiono, zadzwoń, jak wylądujesz!
Nie, nie, nie, czegoś takiego się nie robi i proszę nie oczekiwać, że kupię to bez mrugnięcia okiem. Szybka rozmowa z Ianem, pożegnanie z Frankiem (to akurat wypadło nieźle), wyjście po angielsku i to wszystko? A reszta godzi się z tym, imprezując jakby nigdy nic? Czy ktoś tu sobie z nas kpi? [Mateusz Piesowicz]
Kit tygodnia: Bluthowie cieniem dawnych siebie
Gdyby oceniać drugą część 5. serii "Arrested Development" w oderwaniu od poprzednich sezonów, można by stwierdzić, że mamy do czynienia z dziwaczną komedią z potencjałem na coś oryginalnego. Jeśli jednak pamięta się, czym sitcom Hurwitza był w poprzedniej dekadzie, to trudno się zdobyć na wyrozumiałość wobec prawdopodobnie ostatnich opowieści o klanie Bluthów.
Nie ma bowiem nic przyjemnego w patrzeniu, jak produkcja, która kiedyś wyprzedziła serialową epokę do tego stopnia, że widzowie nie byli na to jeszcze w pełni gotowi, teraz jest już anachroniczna, powtarza te same chwyty bez brania pod uwagę, że sitcomy przez lata bardzo się zmieniły. Oglądamy więc całkiem sporo słabych żartów, próbujemy spośród niepotrzebnych scen wyłowić fabułę i męczymy się razem z aktorami, którzy sprawiają wrażenie, że też mają dość.
Te zarzuty dotyczyły także wcześniejszych odcinków tego sezonu, a częściowo też serii 4. Tamten powrót po latach poprzez trudności ze zgraniem terminów członków obsady wymusił jednak na twórcach kreatywność w spajaniu osobno kręconych wątków. Tymczasem w 5. sezonie do dyspozycji są prawie wszyscy najważniejsi bohaterowie, a i tak nie udaje się tego wykorzystać.
Chyba ostatnie już odcinki (bo po skandalach za kulisami oraz słabym przyjęciu nowej serii Netflix raczej przestanie wreszcie męczyć "Arrested Development") mają kilka zalet. Udały się wątki z lat 80., zdarzają się świetne żarty, chociaż to głównie te, które przypominają świetlaną przeszłość serialu i cieszą na zasadzie tęsknoty za tym, co kiedyś było dobre. Nieźle wypada drugi plan, bardziej zaangażowany w próby wykrzesania z serialu życia niż pierwsza linia frontu.
Rozważania, który Bluth jest tym najgorszym, przestały nam już sprawiać przyjemność, bo za dużo tu powtórzeń, a za mało pomysłów. Ostatnie odcinki są nieco lepsze, ale najlepszym dowodem na to, jak spadała jakość "Arrested Development" niech będzie fakt, że za każdym razem, gdy odkrywałam, że odcinek ma chociaż odrobinę więcej niż dwadzieścia pięć minut, czułam się oszukana. Dlatego lojalnie ostrzegam, że finał ma minut czterdzieści siedem. [Kamila Czaja]
Kit tygodnia: Turn Up Charlie, czyli nie taki zabawny Idris Elba
Nie da się zaprzeczyć, że Idris Elba jest na topie i robi wszystko, by jak najlepiej ten czas spożytkować. Patrząc jednak na niektóre z jego decyzji, trudno je w jakikolwiek rozsądny sposób wytłumaczyć. Jak się pewnie domyślacie, stworzenie (wspólnie z Garym Reichem) i zagranie głównej roli w netfliksowej komedii "Turn Up Charlie" należy właśnie do tej kategorii.
Elba wciela się tutaj w tytułowego bohatera, podrzędnego DJ-a, który przed laty wylansował jeden przebój, a teraz próbuje bezskutecznie wrócić na szczyt. Robiąc to, chwyta się przeróżnych zajęć, wśród których znajdzie się też praca w roli niańki jedenastoletniej Gabby (Frankie Hervey), mocno dającej w kość córki przyjaciół Charliego – popularnego aktora Davida (JJ Feild) i odnoszącej sukcesy DJ-ki Sary (Piper Perabo). Pomysł głupi, ale jak na sitcomowe standardy raczej w normie.
Znacznie gorzej z wykonaniem, bo "Turn Up Charlie" zawodzi w każdym aspekcie, zarówno jako banalna komedyjka, jak i wtedy, gdy próbuje udawać coś poważniejszego. Humor ogranicza się zatem do często żenujących i kompletnie nieśmiesznych dowcipów, emocji nie ma w tym za grosz, a i z sensem bywa bardzo różnie.
Po seansie nie zostaje więc w głowie zupełnie nic, może poza widokiem Idrisa Elby w kolorowych podkoszulkach, który mocno kontrastuje z jego dotychczasowym ekranowym emploi. Jeśli o to chodziło, to pogratulować. Tylko po co było robić z tego serial? [Mateusz Piesowicz]