"Amerykańscy bogowie" zabierają nas na karuzelę i wcale nie jest super — recenzja premiery 2. sezonu
Marta Wawrzyn
11 marca 2019, 22:02
"Amerykańscy bogowie" (Fot. Starz)
Spotkanie w Domu na Skale, na które czytelnicy Neila Gaimana czekali od dawna, już za nami. "Amerykańscy bogowie" zaczynają 2. sezon mocnym akcentem, ale tylko teoretycznie. Spoilery!
Spotkanie w Domu na Skale, na które czytelnicy Neila Gaimana czekali od dawna, już za nami. "Amerykańscy bogowie" zaczynają 2. sezon mocnym akcentem, ale tylko teoretycznie. Spoilery!
Należę prawdopodobnie do mniejszości, bo w "Amerykańskich bogach" zakochałam się nie dzięki książce, a serialowi. Kiedy prawie dwa lata debiutowała produkcja Bryana Fullera i Michaela Greena, książki zwyczajnie jeszcze nie czytałam. To dwaj doświadczeni twórcy telewizyjni przekonali mnie do historii nietypowej walki o dusze Amerykanów swoją przesadzoną pod każdym względem, cudowną, teatralną, plastyczną wizją. Powieść Neila Gaimana przeczytałam po 1. sezonie i efekt jest taki, że moje oczekiwania wobec 2. sezonu tylko wzrosły. A wypadało je obniżyć.
Amerykańscy bogowie — Dom na Skale w 2. sezonie
Nie chodzi nawet o to, że otwierający nową serię odcinek "House on the Rock" jest tragicznie zły. Nie jest. Jest po prostu nijaki. Jeden z najbardziej charakterystycznych, dających największe pole do popisu momentów całej tej niezwykłej sagi został zmarnowany. I to nie jest wina tytułowego Domu na Skale, który zaprezentował się w pełnej kiczowatej krasie, grając samego siebie. To wina twórców serialu, którzy tego amerykańskiego szaleństwa, tej kolekcji fascynujących, barwnych niedorzeczności nie byli w stanie zamienić w zapadające w pamięć obrazy.
Oglądając surrealistyczną przejażdżkę Największą Karuzelą Świata, myślałam tylko o tym, o ile więcej mógłby z niej wycisnąć Fuller, gdyby jeszcze był w ekipie serialu. "Amerykańscy bogowie" bez jego nieokiełznanej wyobraźni tracą połowę swojego uroku. Bo owszem, dialogi napisane przez Gaimana wciąż brzmią przepysznie, a postacie wykreowane przez Iana McShane'a (pan Wednesday), Orlando Jonesa (pan Nancy) czy Yetide Badaki (Bilquis) nadal potrafią zawładnąć ekranem. To się nie zmieniło. Ale jeśli dodać do tego tonę irytującej ekspozycji i średniej jakości efekty specjalne, jak z dawnych serii "Doktora Who", coś wyraźnie nie gra.
Bryan Fuller i Michael Green opuścili ekipę "Amerykańskich bogów" jesienią 2017 roku, sfrustrowani kłótniami o pieniądze. Budżet serialu ma wynosić ok. 10 mln dolarów na odcinek (!) i telewizja Starz nie chciała wydawać jeszcze więcej. Co nietrudno zrozumieć, biorąc pod uwagę, że to nie jest produkcja dla masowej widowni, jak "Gra o tron". Zaczęła się łapanka na showrunnera, stanowisko przyjął Jesse Alexander, który współpracował z Fullerem przy "Hannibalu" i "Herosach".
Jesienią 2018 okazało się, że znów coś poszło nie tak. Budżet i tak został przekroczony, a obsada — w której już nie ma Kristin Chenoweth i Gillian Anderson — nieoficjalnie miała wyrażać niezadowolenie z kierunku, w którym zmierzał serial. Showrunnerem w praktyce został sam Gaiman, który zrobił wiele, by serial uratować i wypromować 2. sezon na różnego rodzaju konwentach i festiwalach, ale raczej nie będzie dalej sam prowadzić produkcji.
Amerykańscy bogowie bez Fullera i bez magii
Nie zdziwię się, jeśli Starz da sobie spokój z dalszą kontynuacją po chłodnym przyjęciu 2. sezonu. A to w tym momencie wydaje się nieuniknione, bo zaczynamy od dużego rozczarowania. Spotkanie w Domu na Skale i przejażdżka karuzelą wypadły w najlepszym razie przeciętnie, płasko i średnio klimatycznie. Niby rozbuchane monologi i świetnie wypadający w rolach krasomówców aktorzy byli na swoim miejscu, scenografia też się zgadzała, a jednak nie było czym się ekscytować.
Z "Amerykańskich bogów" uszło całe życie, cała magia. Miałam wrażenie wielkiej pustki, a do tego ciągle mi coś tłumaczono po raz enty. Fuller miał większe zaufanie do widzów, wrzucając nas w sam środek swoich hipnotycznych wizji i licząc, że jakoś się nie pogubimy w odjechanej symbolice. Jego następca woli niekończące się objaśnienia wprost. Efekt jest nieznośny.
Zamiast zatracić się w tym bądź co bądź definiującym momencie, bawiłam się w wyszukiwanie różnic między książką i serialem, głównie po to, żeby nie zasnąć. Jest ich coraz więcej — do pewnego stopnia zmienił się nawet skład ekipy obecnej na spotkaniu — i niekoniecznie są one szkodliwe same w sobie. Ot, widać, że serial rozpoznał potencjał swoich znakomitych wykonawców i zarazem postaci, które w książce pełnią mniej istotne role. Te roszady to fajna, ożywcza sprawa, zwłaszcza że nie szkodzą głównemu wątkowi.
A tym jest — nie zapomnicie o tym nawet na sekundę, bo ciągle ktoś to musi powtórzyć — wojna między starymi a nowymi bogami o Amerykę. W "House on the Rock" widzimy, jak obie strony się zbroją, każda na swój sposób. Podczas gdy Pan Wednesday i jego ekipa wygłaszają w zamierzeniu inspirujące mowy, pan World (Crispin Glover) i Technochłopiec (Bruce Langley) dosłownie ruszają do akcji. Gillian Anderson odeszła, ma pojawić się nowa Media, którą bardzo łopatologicznie zapowiedziano. Jeszcze bardziej absurdalnie wytłumaczono brak Ostary błyskotliwie zagranej przez Chenoweth — ponoć obraziła się na pana Wednesdaya z powodu przejechanych króliczków. O, bogowie…
Znajdziecie w tym bałaganie sceny lepsze i słabsze, ale dla mnie największym rozczarowaniem okazało się to, co miało stanowić wisienkę na torcie — spotkanie w głowie Wednesdaya, podczas którego miał on przekonać starych bogów do udziału w wojnie. Im dłużej przemawiali, tym mniej przekonująco wypadali, a całości towarzyszyły koszmarne efekty specjalne z ognistymi oczami w roli głównej. Miałam wrażenie, że oglądam serial science fiction z lat 90. Zero kreatywności, zero polotu, a na deser jeszcze cały potok patetycznych banałów z ust Cienia (Ricky Whittle), który mówcą nie jest i być nie powinien. A już na pewno nie takim, który dostarcza ostatecznego argumentu w istotnej kwestii: iść na wojnę czy dalej siedzieć w kąciku.
Sprawy nieco się ożywiły, kiedy nasza ekipa przeniosła się do knajpy w motelu America, zaczęły się luźniejsze rozmowy, jedna pani pocałowała drugą, a z drugiej strony pan World i jego ekipa z Black Briar (pamiętacie Bourne'a?) ruszyli do ataku. Strzelanina była odjechana jak należy — wymownie podpisane kule latały w slow motion, ktoś w malowniczy sposób stracił pół twarzy, komuś odfrunęło jedzenie z talerza — a i emocji nie zabrakło, bo w boju padła Zoria Wieczernaja (Cloris Leachman), Czernobog (Peter Stormare) się wściekł, a i Szalony Sweeney (Pablo Schreiber) po raz pierwszy od początku odcinka wyglądał na obudzonego.
Amerykańscy bogowie sezon 2 — czy oglądać dalej?
Jeszcze trochę okropnego CGI, "Everybody Walkin' This Land" Paula Cauthena i można iść do domu. Tylko ilu z nas do "Amerykańskich bogów" powróci? Ja w tym momencie uczynię to głównie z zawodowego obowiązku i z ciekawości, czym jeszcze serial będzie różnić się od książki.
Zdaję sobie sprawę z tego, że barokowy styl Bryana Fullera nie do wszystkich trafiła. Wielu czytelników Gaimana miało z nim problem, wielu widzów wykruszyło się w trakcie. Serialowi "Amerykańscy bogowie" nigdy nie byli idealni. Ale w 1. sezonie mieli w sobie magnetyzm, szaleństwo, mieli coś, co ich odróżniało od każdego z pozostałych 500 seriali w telewizji. Teraz to twór bez życia, który nie rozpadł się już w pierwszym odcinku tylko dzięki fantastycznej ekipie aktorów.
Jak długo Ian McShane, Orlando Jones, Emily Browning i reszta ekipy będą w stanie przekonywać nas swoimi występami, żebyśmy nie opuścili tego tonącego okrętu? No cóż, zapewne nie w nieskończoność. Jeśli powstanie 3. sezon, będę zdziwiona.