"Fleabag" wróciła w brawurowym stylu – recenzja premiery 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
7 marca 2019, 22:02
"Fleabag" (Fot. BBC)
Długo kazała nam czekać Phoebe Waller-Bridge na kontynuację "Fleabag", ale już pierwszy odcinek 2. sezonu wystarczył, byśmy jej wybaczyli tę opieszałość. I to z nawiązką. Spoilery!
Długo kazała nam czekać Phoebe Waller-Bridge na kontynuację "Fleabag", ale już pierwszy odcinek 2. sezonu wystarczył, byśmy jej wybaczyli tę opieszałość. I to z nawiązką. Spoilery!
Dokładnie 371 dni, 19 godzin i 26 minut w świecie Fleabag i prawie trzy razy tyle w rzeczywistości – tak wiele czasu minęło, odkąd pożegnaliśmy tytułową bohaterkę komediodramatu BBC w 1. sezonie, patrząc wcześniej, jak jej świat rozsypuje się na małe kawałeczki. Sporo, ale oglądając premierowy odcinek nowej odsłony serialu, można odnieść wrażenie, że wiele się nie zmieniło. Towarzystwo prawie to samo, atmosfera na rodzinnej kolacji napięta, a wszystko kończy się piekielną awanturą. Norma, czyż nie? No, może poza seksownym księdzem.
Znając "Fleabag" i Phoebe Waller-Bridge, nie mamy jednak prawa być niczym szczególnie zdziwieni, włącznie z faktem, że "to historia miłosna", jak oznajmia bohaterka chwilę po wytarciu zakrwawionej twarzy. Czy wiodącymi postaciami w tej historii będą Fleabag i wspomniany ksiądz, to jeszcze kwestia do ustalenia, lecz już wiemy, że coś jest na rzeczy. W końcu nie po to zatrudnia się fantastycznego Andrew Scotta jako gorącego duchownego, żeby nie mieć wobec niego większych planów.
Fleabag sezon 2 — Phoebe Waller-Bridge w formie
Ale zostawmy na chwilę przeklinającego księdza i wróćmy do Fleabag. Naszą bohaterkę zastaliśmy wszak w wyjątkowo niekomfortowym położeniu, co w jej sytuacji oznaczało kolację w otoczeniu najbliższych – ojca (Bill Paterson) mającego właśnie poślubić matkę chrzestną (w tej roli świeżo upieczona laureatka Oscara Olivia Colman) oraz Claire (Sian Clifford), która wciąż nie wybaczyła siostrze, że ta próbowała pocałować jej okropnego męża (choć było na odwrót). Nie trzeba nikomu tłumaczyć, że atmosfera była daleka od luźnej, a w powietrzu czuć było wzajemne pretensje i zbliżającą się wielkimi krokami kłótnię.
Nic więc dziwnego, że już na samym początku pomyślałem, iż trudno o lepszy punkt wyjścia do nowego sezonu – a wtedy nie wiedziałem jeszcze, że zaraz obejrzę odcinek, który przejdzie wszelkie oczekiwania. Genialnie napisane (oczywiście przez samą Phoebe Waller-Bridge) i równie dobrze zagrane (przez wszystkich) pół godziny szybko przypomniało mi, dlaczego przed niemal trzema laty zakochałem się w tym serialu od pierwszego wejrzenia.
Nie bawiąc się w ceregiele, twórcy od razu wrzucili nas w kocioł błyskotliwych i ostrych jak brzytwa żartów oraz znaczących spojrzeń Fleabag prosto w kamerę, sprawiając, że nie dało się oderwać wzroku od ekranu. A potem przyszła oczywiście gorzka refleksja, raz jeszcze uświadamiająca, że za karykaturami kryją się tu zaskakująco prawdziwe postaci. Uderzająca tym mocniej, że znów łatwo ją było przeoczyć, zaśmiewając się głośno z kolejnych celnych komentarzy głównej bohaterki i reszty. Ale że tutaj nic nie ginie, w końcu wyłonił się spod nich znajomy obraz kompletnie zniszczonych ludzi, którzy nieźli są tylko w zachowywaniu pozorów.
Przynajmniej do czasu, ponieważ "małe poronienie" to akurat jedna z tych sytuacji, gdy nawet komuś takiemu jak Claire trudno utrzymać kamienną twarz. Co bynajmniej nie znaczy, że nie próbowała i gdyby nie reakcja siostry, to kto wie, czy by się jej nie udało. Na szczęście nie mieliśmy okazji się o tym przekonać, w zamian dostając kompletną farsę, która jakimś sposobem wypadła jednak w stu procentach wiarygodnie. Tak, łącznie z bijatyką Fleabag z Martinem (Brett Gelman), której przypadkową ofiarą była pewna nadgorliwa kelnerka. W tym towarzystwie nawet wulgarny ksiądz z rodzicami alkoholikami i bratem pedofilem (dostrzegacie ironię?) nie wyróżnia się już jakoś szczególnie, prawda? Chyba że weźmiemy jeszcze pod uwagę, że jego matka była początkowo lesbi…
Fleabag — komedia inna niż wszystkie
Uff, sporo tego jak na niespełna trzydzieści minut, a chyba nikt nie ma wątpliwości, że to dopiero początek i prawdziwy rollercoaster śmiechu przetykanego gorzkimi łzami wciąż przed nami. Sam nie wiem, czy bardziej jestem tym faktem podekscytowany, czy może jednak nieco się boję stanu emocjonalnego, w jakim tym razem pozostawi nas "Fleabag". Serial Phoebe Waller-Bridge potrafi bowiem jak żaden inny pod przykrywką dowcipu dotrzeć do uczuć skrywanych tak głęboko, że czasem nie mamy nawet świadomości ich istnienia.
Mieliśmy tego przykład poprzednio, więc schemat już znamy – wywlekając na wierzch największe ludzkie słabości, bezlitośnie się je tutaj obśmiewa, jednocześnie czyniąc z ostrego humoru gruby pancerz mający chronić bohaterkę przed rzeczywistością. Pytanie brzmi, czy po przepracowaniu (przynajmniej częściowym) traumy z poprzedniego sezonu, nadeszła już pora by ruszyć do przodu? Może teraz Fleabag naprawdę jest gotowa, by poskładać swoje (i nie tylko swoje) życie w całość? A może to tylko kolejna okrutna gra, w jaką wciąga nas twórczyni, by zadać bolesny cios, gdy nie będziemy się go spodziewać?
Odpowiedzieć na te pytania na razie nie sposób, zwłaszcza że wiarę w lepszą przyszłość dla bohaterki możemy pokładać póki co głównie w pewnym księdzu, o którym za wiele nie wiemy. Fundament nie wygląda zatem na szczególnie solidny (i to chyba niekoniecznie ze względu na celibat), a już na pewno nie na taki, który byłby w stanie uporać się z tkwiącymi w bohaterce i jej rzeczywistości pokładami depresji. Ale kto wie, może w tym sezonie zostaniemy zaskoczeni w inny sposób?
Nie ukrywam, że trzymam za to kciuki, nie martwiąc się absolutnie, że "Fleabag" mogłoby przez jakąkolwiek zmianę nastroju stracić pazur. Zbyt pieczołowicie przygotowywana to fabuła, by przeistoczyć się w banalną opowiastkę, a sama tytułowa bohaterka jest przecież tak odległa od schematycznych ekranowych postaci, jak to tylko możliwe. Tym bliższa staje się przez to nam, czyniąc z widzów swoich jedynych prawdziwych powierników, którym może zdradzać własne sekrety i prawdziwe myśli, jakich nie ma odwagi wyjawić na zewnątrz. Wypada jej kibicować, by ten stan rzeczy się wreszcie zmienił – nawet jeśli ostatecznie to my mielibyśmy na tym najbardziej ucierpieć.