"Baptiste" to kryminał, jaki znamy i lubimy – recenzja premiery spin-offu "The Missing"
Mateusz Piesowicz
21 lutego 2019, 22:02
"Baptiste" (Fot. BBC)
Uwielbiamy go od czasów pierwszego spotkania w "The Missing", a teraz możemy kontynuować tę znajomość w jego własnym serialu. Jak wypada detektyw Baptiste w nowym wydaniu? Spoilery!
Uwielbiamy go od czasów pierwszego spotkania w "The Missing", a teraz możemy kontynuować tę znajomość w jego własnym serialu. Jak wypada detektyw Baptiste w nowym wydaniu? Spoilery!
"Nie jestem już człowiekiem, którym byłem" – powtarza grany przez Tchéky'ego Karyo były detektyw Julien Baptiste w premierowym odcinku serialu zatytułowanego jego nazwiskiem. Może i tak jest, ale ani widzów, ani dawnych nawyków oszukać się nie da, więc nie mija wiele czasu, a bohater specjalizujący się w rozwiązywaniu skomplikowanych spraw zaginionych osób już jest z powrotem w swoim żywiole. Podobnie jak twórcy, Harry i Jack Williamsowie, którzy znów przyszykowali nam poplątaną i pełną twistów historię kryminalną.
O ile jednak główny bohater zmienił się tylko pozornie (poza faktem, że troszkę się postarzał), sam "Baptiste" może w większym stopniu różnić się od serialu-matki, już w pierwszym odcinku uciekając od łatki "The Missing" ze zmienionym szyldem. Jasne, punktów wspólnych znajdziemy między nimi sporo, począwszy od rozwiązania pamiętnego cliffhangera z 2. sezonu i wpływu, jaki tamte wydarzenia mają na tytułowego detektywa, lecz wyraźnie w oczy rzuca się inne podejście. O ile bowiem "The Missing" potrafiło często odsuwać na bok tajemnice, skupiając się na cierpieniu towarzyszącym rodzicom zaginionych dzieci, spin-off (i sequel jednocześnie) wybiera bardziej standardowe kryminalne ścieżki.
I tak, już początkowe fragmenty premiery mogą wydać się znajome fanom gatunku. Chłodne angielskie wybrzeże, samotny mężczyzna, pozorny spokój – wszystko tu aż krzyczy, że za moment coś się stanie, a sielankę przerwie jakaś makabra. Prawie jak w Skandynawii, chciałoby się powiedzieć, wiedząc zarazem, że wyjaśnień z pewnością nie doczekamy się zbyt szybko. No i proszę bardzo, kilka chwil i jedną klimatyczną czołówkę później jesteśmy już w Amsterdamie, gdzie aktualnie można spotkać Juliena Baptiste'a, statecznego męża, ojca i dziadka, który chyba jednak nie do końca odnajduje się w domowych rolach.
Okazja czyni jednak detektywa, więc poproszony o pomoc przez dawną (bliską) znajomą i aktualną szefową miejscowej policji, Baptiste waha się tylko chwilę. "Znam to spojrzenie" – stwierdza jego żona, Celia (Anastasia Hille), wiedząc, co się szykuje. Ktoś tu wpadł na trop, więc pora przestać oszukiwać samego siebie i zgrywać statecznego staruszka. W końcu jest sprawa do wyjaśnienia i bynajmniej nie pójdzie tak łatwo, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.
Tego jednak i my mogliśmy się domyślać, choćby dlatego, że znamy zarówno reguły rządzące gatunkiem, jak i zamiłowanie braci Williamsów do wielopiętrowych układanek. Punkt wyjścia zawierający zaginioną pracowniczkę amsterdamskiej dzielnicy czerwonych latarni, jej zrozpaczonego wujka (Tom Hollander) i jakoś z tym związany rumuński gang, był więc niczym innym, jak tylko jednymi z wielu fabularnych okruchów, które twórcy z upodobaniem będą przed nami rozsypywać przez kolejne pięć odcinków. Pytanie tylko, czy wyjdzie z tego satysfakcjonująca całość?
Trudno rzecz jasna zgadywać po zaledwie jednej godzinie, zwłaszcza że jej zdecydowaną większość spędziliśmy na śledzeniu niezbyt porywającej zmyłki, ale już końcówka daje duże nadzieje, że był to tylko stan przejściowy. Historia zaginionej Natalie Rose (w tej roli Anna Próchniak, którą możecie kojarzyć choćby z "Miasta 44") w jednej chwili zmieniła się wszak nie do poznania, obiecując znacznie więcej, niż bieganinę z punktu A do punktu B po przestępczym i erotycznym podziemiu Amsterdamu. Ta wprawdzie miała swój urok, szczególnie gdy odwiedzaliśmy co bardziej nietypowe zakątki stolicy Holandii, ale bądźmy szczerzy – za łatwo to wszystko szło.
W dalszej kolejności spodziewam się zatem skomplikowania intrygi, najlepiej z niejakim Edwardem Strattonem w roli głównej, bo Tom Hollander to zbyt dobry aktor, bym kupił jego średnio przekonujące wcielenie zatroskanego wujaszka. Oślizgły typ z makabrycznymi rekwizytami w piwnicy? Tak, to brzmi znacznie lepiej. Dodajmy do tego kryminalistów kręcących się wokół rodziny Baptiste'a, celę pełną dziewczyn przeznaczonych do handlu, polskie wątki i coś zakopanego w polu żółtych tulipanów, a otrzymamy mieszankę, która każe z niecierpliwością wyglądać kolejnego odcinka.
Patrzeć można na to wszystko w dwojaki sposób. Z jednej strony, jako zwykłemu kryminałowi absolutnie niczego "Baptiste'owi" nie brakuje. No, może odrobiny napięcia, które jednak wynagradza z nawiązką końcówka. Poza tym jest standardowo, a wręcz klasycznie, w duchu zagadkowych historii, jakie powoli odchodzą już do lamusa, bo twórcy telewizyjni prześcigają się w nadawaniu im nowoczesnego sznytu. Julien Baptiste pełni tu zatem w pewnym stopniu dobrze znaną funkcję starego detektywa, udowadniającego że może nieco zardzewiał, ale ciągle jest lepszy od całej reszty.
Ma to swój niezaprzeczalny urok, zwłaszcza ze względu na Tchéky'ego Karyo, który z niepozornej roli wyciąga o wiele więcej, niż można by zakładać (czyli dokładnie tak samo jak w "The Missing", gdzie ukradkiem kradł show pozostałym), ale jest też druga strona medalu. Jego własnemu serialowi brakuje bowiem czegoś ekstra, co wyniosłoby kryminalną fabułę ponad gatunkowe schematy. Bliższy związek emocjonalny z bohaterami? Bardziej osobista historia? Towarzyszący jej jakiś charakterystyczny rys? Wszystko to rzecz jasna może się zaraz pojawić, ba, jestem wręcz przekonany, że jeszcze będziemy "Baptiste'a" oglądać z wypiekami na twarzy, jednak jego start wygląda pod tym względem dość podstawowo.
Inna sprawa, że wcale nie musi to być powodem do narzekań. Bracia Williamsowie nieraz już udowadniali, że na swojej robocie znają się jak mało kto, potrafiąc skutecznie przykuć do ekranu, a obecność naszego ulubionego francuskiego detektywa pozwala przypuszczać, że efekt końcowy jakimś sposobem jednak utkwi nam w pamięci. Ot, choćby takimi drobiazgami, jak filmy z Ritą Hayworth prowadzące do zaskakującego odkrycia na temat tajemniczego rumuńskiego gangstera. Panie Baptiste, tęskniliśmy!