"Cudotwórcy", czyli zmęczony Bóg i jego urzędnicy – recenzja nowego serialu komediowego
Mateusz Piesowicz
19 lutego 2019, 22:02
"Cudotwórcy" (Fot. TBS)
Świetna obsada, wyjątkowy koncept i sporo dobrych pomysłów. "Cudotwórcy" mieli wszystko, by zostać naszą nową ulubioną komedią, ale pierwszym odcinkom czegoś wyraźnie brakuje.
Świetna obsada, wyjątkowy koncept i sporo dobrych pomysłów. "Cudotwórcy" mieli wszystko, by zostać naszą nową ulubioną komedią, ale pierwszym odcinkom czegoś wyraźnie brakuje.
Gdy tylko zobaczyłem po raz pierwszy Steve'a Buscemiego w roli bardzo zniechęconego Boga i Daniela Radcliffe'a jako anioła niskiego szczebla, wiedziałem, że obok "Cudotwórców" ("Miracle Workers") na pewno nie przejdę obojętnie. A jakby mało było takiego duetu w niecodziennych rolach, to jeszcze za sterami nowego serialu TBS-u stanął Simon Rich, czyli twórca "Man Seeking Woman". Nic tylko patrzeć, jak z takiego połączenia wychodzi dosłownie nieziemska komedia. Tak przynajmniej miało być.
Po obejrzeniu dwóch pierwszych odcinków (od jutra będą dostępne w HBO GO), mój entuzjazm wobec "Cudotwórców" nieco jednak oklapł. Pytanie brzmi, na ile to kwestia wysokich (za wysokich?) oczekiwań, a na ile słabości samego serialu, który w teorii robi wszystko jak należy. Począwszy od konceptu na niebo funkcjonujące jak przerośnięty biurokratyczny moloch, a skończywszy na głównym wątku zawierającym dwójkę nieporadnych bohaterów w misji ratowania świata. Skoro więc poszczególne elementy są na swoich miejscach, to co jest nie tak?
Upraszczając sprawę, można powiedzieć, że "Cudotwórcy" to serial, w którym wykonanie nie nadąża za błyskotliwością wyjściowego pomysłu. Zmęczony Ziemią i ludzkością Bóg postanawia się pozbyć swojej największej kreacji? Powstrzymać go może tylko para aniołów, która musi wygrać z nim zakład i dokonać niemożliwego, sprawiając, że dwójka nieznajomych się w sobie zakocha? Brzmi dobrze, ale dodając do tego zestaw standardowych żartów, proste jak konstrukcję cepa charakterystyki bohaterów i fabułę poprowadzoną po linii najmniejszego oporu, niebezpiecznie zbliżamy się do banalnej historyjki, jakiej wariacje można odnaleźć w praktycznie każdym sitcomie.
"Cudotwórcy" ciągle są ponad nimi, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że i tak celują znacznie poniżej swojego potencjału. Mając okazję puścić wodze wyobraźni, twórcy za każdym razem wybierają bezpieczne rozwiązania, jakby bojąc się ryzyka płynącego z wychylenia ponad solidność. Weźmy choćby tutejsze zaświaty, który wydawały się idealnym materiałem dla kreatywnego podejścia. Będące przeciwieństwem dobrego zorganizowania i wydajności biuro otwierało multum możliwości, tutaj przybierających postać kilku wymyślnych departamentów i tłumu znudzonych swoim zajęciem urzędników.
Pewnie, miło było zobaczyć Angelę Kinsey ("The Office") pracującej w anielskiej wersji HR-u, ale takich pomysłów powinno tu być znacznie więcej. Tymczasem prawda jest taka, że choć daleko mi do zarzucania twórcom zupełnego braku wyobraźni, nie mogę powiedzieć, by cokolwiek mocniej zapadło mi w pamięć. Barwne detale, których wykorzystanie do perfekcji doprowadzono choćby w "The Good Place", tutaj wypadają momentami sztucznie, a zazwyczaj po prostu nudno, nie wzbudzając szczególnego zainteresowania. Gdy oglądasz odjechaną komedię z poczuciem, że wpadłbyś na ten sam (albo lepszy) pomysł, to coś jest niestety nie w porządku.
Skoro więc otoczka nie jest tak udana, jak mogła być, to może w takim razie bronią się "Cudotwórcy" na poziomie fabularnym? Właściwie mógłbym powtórzyć, co już napisałem, bo dobry punkt wyjścia i w tym względzie nie przekształca się w nic specjalnego. W centrum historii wbrew pozorom nie stawia się ani postaci Buscemiego, ani Radcliffe'a, lecz graną przez Geraldine Viswanathan Elizę – jedną z niewielu pełnych energii pracowniczek niebiańskiego biura, która bardzo pragnie robić coś wartościowego. Przez to trafia do działu odpowiedzialnego za wysłuchiwanie i spełnianie ludzkich modlitw, gdzie spotyka Craiga (Radcliffe), przytłoczonego pracą, neurotycznego anioła, który dawno już porzucił ambicje większe, niż spełnianie próśb o znalezienie kluczy czy rękawiczek. Zresztą te i tak zajmują mu większość czasu.
Jak można się domyślać, ta niedopasowana para będzie musiała szybko znaleźć wspólny język, a ich współpraca z czasem nabierze rumieńców, pozytywnie wpływając na obydwoje bohaterów. Rozwiązanie to proste, ale w miarę skuteczne, głównie dzięki wykonawcom, bo Viswanathan i Radcliffe tworzą rzeczywiście sympatyczny duet, nawet jeśli nie ma w nim niczego wyjątkowego. Inna sprawa, że tej wyjątkowości bardzo brakuje w ich historii, która nie zaskakuje zupełnie niczym, od początku zaliczając po kolei punkty do bólu typowego scenariusza. Przejawy inwencji, gdy już występują, są raczej krótkie i wiele nie wnoszą.
Lepiej pod tym względem prezentuje się część serialu poświęcona Bogu we własnej osobie, gdzie pasującego jak ulał do "Cudotwórców" absurdu jest znacznie więcej, a Steve Buscemi… cóż, jest sobą i to w gruncie rzeczy wystarcza. A to przedstawi dziwaczny pomysł na swój nowy projekt, który zastąpi Ziemię; a to wkurzy się na Billa Mahera; a to po prostu przewróci zmęczonymi oczami, ciężko przy tym wzdychając. Problem w tym, że przynajmniej na razie kompletnie nic z tego nie wynika, a jakkolwiek uwielbiam Steve'a Buscemiego, gdy rzuca "Hoochie mama", popijając piwo, tak wolałbym, żeby miało to jakieś znaczenie.
Sami pomyślcie, przecież mowa o potencjalnej apokalipsie! Można by chociaż spróbować poszukać jakiegoś komentarza, dlaczego Bóg ma tak bardzo dość ludzkości albo czy ta w ogóle zasługuje na ratunek. Nie musi to być nic odkrywczego (nie każda komedia musi zgrabnie wplatać w fabułę filozofię i etykę), ale przecież można chociaż spróbować wyjścia poza oczywiste ramy. Twórcy wydają się tym jednak w ogóle nie zainteresowani, rzucając nam pustymi hasłami, każąc brać je bez mrugnięcia okiem za pewnik i przechodząc dalej.
Nie wykluczam rzecz jasna, że wszystko co najlepsze przed nami, a "Cudotwórcy" dopiero pokażą, na co ich stać. Skoro jednak całość ma mieć zaledwie siedem krótkich odcinków, to nie wiem, czy etapu rozkręcania się nie mam już za sobą. A jeśli tak, to trudno nie czuć lekkiego rozczarowania, oglądając produkcję poprawną, ale spełniającą tylko najbardziej podstawowe ze stawianych przed nią wyzwań i nawet niepróbującą czegoś ekstra. Ot, zupełnie jak Craig, całe dnie poświęcający roztapianiu płatków śniegu, gdy wokół piętrzą się tony okazji na dokonanie czegoś niezwykłego. Skoro jednak bohater może zmienić swoje podejście, to może i serial jeszcze zaskoczy?