"Doom Patrol" to naprawdę niezwykli superbohaterowie — recenzja premiery serialu DC Universe
Mateusz Piesowicz
17 lutego 2019, 20:03
"Doom Patrol" (Fot. DC Universe)
Czy potrzebujemy kolejnych telewizyjnych superbohaterów? Z pewnością nie, ale skoro już musimy ich dostawać, to niech prezentują się tak jak ekipa "Doom Patrol". Drobne spoilery!
Czy potrzebujemy kolejnych telewizyjnych superbohaterów? Z pewnością nie, ale skoro już musimy ich dostawać, to niech prezentują się tak jak ekipa "Doom Patrol". Drobne spoilery!
"Krytycy, co oni wiedzą? Znienawidzą ten serial!" – pada z ust narratora w pierwszym odcinku "Doom Patrol" od platformy DC Universe i pewnie gdybym go nie oglądał, w pełni bym się z tymi słowami zgodził. Tak, wiem, nie świadczy to najlepiej o moim podejściu, ale sami przyznacie, że spin-off serialu, o którym miałem raczej kiepskie zdanie, miał prawo nie stać wysoko na mojej liście oczekiwań. Zwłaszcza że mowa o kolejnej superbohaterskiej produkcji, wśród których o oryginalność trudno dziś nawet wtedy, gdy mają ją wpisaną w swoje DNA.
"Doom Patrol" z pewnością do takich produkcji się zalicza, bo opowiada o grupie obdarzonych supermocami wyrzutków dowodzonych przez geniusza na wózku inwalidzkim. I nie, wcale nie jest kopią "X-Men", ponieważ w oryginale powstało kilka miesięcy wcześniej, narażając nawet marvelowskich twórców na oskarżenia o plagiat. Ale zostawmy komiksowe spory, które pewnie nigdy nie doczekają się wyjaśnienia i skupmy na ekranizacji, mającej potencjał, by zamiast utonąć w telewizyjnym krajobrazie, wyraźnie zaznaczyć w nim swoją obecność.
A to wszystko dzięki podejściu twórcy, Jeremy'ego Carvera ("Supernatural"), doskonale rozumiejącego zarówno materiał źródłowy, jak i co z nim zrobić, by wyróżnić się w tłumie zamaskowanych (lub nie) postaci z potrzebą ratowania świata (lub bez). Najkrócej rzecz ujmując, przyświecająca mu zasada musiała brzmieć "dziwnie albo wcale", co bez wątpienia jest niezłym punktem wyjścia, ale w żadnym przypadku nie gwarantuje automatycznego sukcesu. Jakbyście nie wierzyli, to doskonały przykład mamy pod ręką.
Daleki jestem jeszcze wprawdzie od ogłaszania wszem i wobec, że "Doom Patrol" będzie dokładnie tym, czym chcieliśmy, żeby było "The Umbrella Academy", ale nie da się ukryć, że serial DC wydaje się kroczyć właściwą ścieżką. Tutaj oznacza to drogę prowadzącą przez połączenie kompletnego absurdu i świadomej głupkowatości z nutą autentycznych emocji, przerysowanego dramatu i zrozumienia odjechanej konwencji. Kluczowe jest oczywiście to ostatnie, bo dzięki niemu serial może się pochwalić ogromnym dystansem do siebie, przypominającym miejscami podejście twórców "Deadpoola", ale nieprzekraczającym (jeszcze?) granicy, za którą ciągłe mruganie do widza staje się irytujące.
No dobrze, ale co to oznacza w praktyce? Jeśli oglądaliście "Titans", to macie już pewne pojęcie, z kim mamy tu do czynienia – jeśli nie, to się nie przejmujcie, bo wiedza z tamtego serialu nie jest tu do niczego potrzebna. Premierowy odcinek "Doom Patrol" wszystko nam bowiem wykłada jak na tacy, serwując prostą, ale zajmującą ekspozycję i gładko przeskakując od lat 40. w Paragwaju do współczesności z jeszcze kilkoma przystankami po drodze. W tym czasie poznajemy tytułową ekipę, dowiadując się, jak każdy z bohaterów uzyskał swoje moce i, co tutaj istotniejsze, dlaczego było to dla nich w znacznie większym stopniu przekleństwem niż błogosławieństwem.
W teorii nie ma tu nic, czego już byśmy gdzieś nie widzieli. W praktyce poszczególne historie skonstruowano i opowiedziano w tak pomysłowy sposób, że w ogóle się tej powtarzalności nie odczuwa. Ograne motywy wzięto w nawias, nie zamieniając jednak w stuprocentową karykaturę, ale obdarzając zaskakująco dużą dawką życia, a nawet emocjami odnajdywanymi tam, gdzie się ich wcale nie spodziewamy.
Przede wszystkim tyczy się to poruszającej historii byłego kierowcy wyścigowego, Cliffa Steele'a, którego mózg upchnięto w mechanicznym ciele Robotmana (fizycznie grany przez Rileya Shanahana, ale z głosem Brendana Frasera pojawiającego się w retrospekcjach) po strasznym wypadku samochodowym, ale i na innych nie ma potrzeby szczególnie narzekać. Choć trzeba przyznać, że zarówno była gwiazda filmowa Rita Farr (April Bowlby), jak i skryty pod bandażami Larry Trainor (Matt Bomer i Matthew Zuk) wypadają ze swoimi historiami na tym tle nieco słabiej. Za to niewątpliwy potencjał drzemie w niejakiej Crazy Jane (Diane Guerrero), czyli dziewczynie posiadającej 64 różne osobowości, każdą z własnymi supermocami. To się dopiero nazywa twórcze wyzwanie!
Grupę oryginałów uzupełnić ma jeszcze Cyborg (Joivan Wade), a wszystkim przewodzi wzbudzający ambiwalentne odczucia i z pewnością niebędący "profesorem Xavierem bis" Niles Caulder (Timothy Dalton, który zastąpił grającego tę rolę w "Titans" Bruna Bichira). Dorzućmy jeszcze obowiązkowego arcywroga w osobie tajemniczego Erica Mordena (Alan Tudyk), a będziemy mieli prawie standardowy superbohaterski zestaw w komplecie. Ach, wspominałem, że to właśnie Morden jest tryskającym sarkazmem narratorem tej opowieści? No właśnie, między innymi dlatego jest "prawie" standardowo.
Na tym jednak odstępstwa od normy się nie kończą, bo twórcy dbają, byśmy za bardzo nie zbliżali się do nudnych schematów. Jasne, czasem uniknąć się ich nie da, zwłaszcza gdy trzeba pchnąć akcję naprzód (ekipa wychodzi "na miasto" wbrew ostrzeżeniom szefa, pakuje się w kłopoty, sprowadza sobie na głowę jeszcze większe, itd.), ale na każdy banał przypada tu kilka innych pomysłów, które go równoważą. W efekcie mamy godzinę tak wypakowaną atrakcjami, że jej słabsze momenty po prostu giną w tłumie.
A ogląda się to jeszcze lepiej dzięki temu, że całą czwórkę naszych niezwykłych życiowych przegrywów daje się z miejsca polubić – choć nie jest wcale oczywistym, czemu w głównej mierze powinniśmy ten fakt zawdzięczać. Czy są tak świetnie napisani? Bez przesady, obdzierając ich z otoczki, otrzymamy całkiem standardowe postaci. O wyjątkowości tej ekipy stanowi raczej specyficzna tonacja całego serialu, balansująca gdzieś na granicy parodii i nieprzystającej do niej powagi gęsto podlanych czystą frajdą.
Spójrzcie tylko na Robotmana. Skrzyżowanie potwora Frankensteina z Iron Manem ze złomowiska obdarzone osobowością pogrążonego w depresji narcyza muszącego na nowo odnaleźć sens swojej egzystencji. Przecież to brzmi jak gotowy przepis na porażkę, a mowa tylko o najbardziej jaskrawym przykładzie! "Doom Patrol" potrafi sobie znanym sposobem zamienić te przeciwności w największe atuty, stawiając się tym samym po stronie swoich bohaterów – skazanych na życie na marginesie, ale bardzo ludzkich odmieńców.
Brać tego na serio przez większość czasu absolutnie nie sposób, lecz dobrze się bawić, łykając bez mrugnięcia okiem całą gamę odlotowych pomysłów, już jak najbardziej można. Nie oczekujcie wyrafinowania czy broń Boże elegancji na miarę "Legionu", zamiast tego szykując się raczej na telewizyjny odpowiednik gumy do żucia doprawiony nutą niespodziewanie prawdziwych emocji. Nie wiem, jak długo to szaleństwo będzie działać (niepokoi mnie trochę długość sezonu, który ma mieć aż 15 odcinków), jednak nie da się ukryć, że już dostałem znacznie więcej, niż mogłem się spodziewać.