"One Day at a Time", czyli mądry śmiech po raz trzeci – recenzja nowego sezonu sitcomu Netfliksa
Kamila Czaja
10 lutego 2019, 15:22
"One Day at a Time" wróciło z 3. sezonem. Urocze, mądre i pozytywne jak zawsze, chociaż w tym roku często wzruszamy się losami innych bohaterów niż poprzednio.
"One Day at a Time" wróciło z 3. sezonem. Urocze, mądre i pozytywne jak zawsze, chociaż w tym roku często wzruszamy się losami innych bohaterów niż poprzednio.
Z przyjemnością donoszę, że jeśli w ogóle "One Day at a Time" zaliczyło jakikolwiek spadek jakości, to bardzo niewielki. A może w ogóle trudno mówić tu o pogorszeniu? Po prostu rozłożono akcenty nieco inaczej i nie jest to znak braku pomysłów, ale właśnie odwagi, by rozwijać ten cudowny kubańsko-amerykański świat w różne strony, bez powielania tego, co już widzieliśmy w poprzednich latach.
W efekcie 3. seria okazuje się zdecydowanie mniej polityczna niż poprzednia. Spokojnie, Alvarezowie nie pogodzili się nagle z ksenofobią, homofobią i Trumpem. Walka z jawnymi i podskórnymi przejawami dyskryminacji trwa, a złośliwe aluzje do polityki pojawiają się kilkakrotnie, mniej mamy tego jednak w głównych wątkach fabularnych, które w tym roku skupiają się bardziej na prywatnych przeżyciach bohaterów.
Oczywiście obie sfery, jak to w "One Day at a Time", mogę się dobrze łączyć. Stąd choćby odcinek "Outside" poświęcony #MeToo, zapewniający garść empatii i wiedzy ludziom pogubionym wśród nowych kryteriów akceptowalnych zachowań i ściśle powiązany z doświadczeniami kobiet w rodzinie Alvarezów. Będzie też coś o gentryfikacji, narkotykach i mediach społecznościowych. Poza tym jednak serial stawia w 3. sezonie z jednej strony na komizm i pozytywny rodzinny przekaz, z drugiej na pogłębienie portretów postaci.
Nacisk na rozwój bohaterów prowadzi także tu do przesunięcia środka ciężkości. Penelope (Justina Machado), chociaż nadal spaja wiele wątków, częściej ustępuje miejsca innym członkom rodziny, o których wiedzieliśmy dotychczas mniej. Owszem, w życiu tej wojennej weteranki dzieje się sporo na gruncie kariery, uczuć, zmagań z depresją i zaburzeniami na tle lękowym oraz oceniania siebie jako matki, córki i siostry. Pojawia się nowy adorator, Mateo (Alex Quijano, "Fresh Off the Boat"), zbliżają się pielęgniarskie egzaminy, dzieci dorastają.
Kłopotom Penelope poświęcono choćby odcinek "Anxiety", który może nie dorównuje zeszłorocznemu "Hello, Penelope", bo i trudno mu dorównać, ale jest doskonałym portretem walki z atakami paniki i cenną lekcją, jak o takich sprawach rozmawiać nie tylko w grupie wsparcia, ale także z najbliższymi. W ogóle 3. seria przynosi wiele pięknych rozmów Penelope z członkami rodziny, a na dodatek te sceny są zawsze wypracowane poważną refleksją bohaterki nad własnymi ograniczeniami i sposobami ich przełamania.
Mniej miejsca ma w tym sezonie także Lydia (Rita Moreno), która po dramatycznych przejściach z 2. sezonu wróciła bardziej do roli komediowej, każdą miną czy ripostą wywołując uśmiech. Na szczęście jednak twórcy "One Day at a Time" nie zapomnieli, że udar uświadomił i samej Lydii, i jej najbliższym, że nie będzie żyła wiecznie. Stąd obok potraktowanych z humorem wątków związanych z listą rzeczy do zrobienia przed śmiercią pojawia się także spora dawka troski ze strony rodziny, która nie jest jeszcze gotowa na odejście babci i matki, ale już wie, że musi się na to przygotowywać.
Lekkie wycofanie się kluczowych w poprzednich seriach postaci daje miejsce na to, by błyszczeli ci, którzy dotąd często nie mogli pokazać głębi. Alex (Marcel Ruiz) ma szansę pod wpływem rad rodziny, ale i dzięki samodzielnej pracy nad sobą, wyrosnąć na człowieka, na którego inni mogą liczyć. Z kolei Elena (Isabella Gomez) częściej w tej serii jest kimś więcej niż głosem na rzecz tolerancji albo nerdem wyśmiewanym przez rodzinę. Zwłaszcza odcinek "The First Time" naprawdę porusza i każe dostrzec wielowymiarowość tej postaci.
"The First Time" i "Anxiety" zaliczają się do do najlepszych odcinków w sezonie, a nawet serialu jako całości, ale 3. seria ma też "Drinking and Driving" – odcinek, w którym wyraźnie widać, że ten rok w "One Day at a Time" stworzył jeszcze jedną gwiazdę. Schneider (Todd Grinnell) przeszedł długą drogę od typowego sitcomowego przerywnika z 1. sezonu przez wspierającego przyjaciela rodziny w serii 2. do człowieka, któremu chce się kibicować w uroczym romansie z Avery (India de Beaufort, prywatnie żona Grinnella), w konflikcie z ojcem (Alan Ruck) i zmaganiach z uzależnieniem. Nigdy bym nie pomyślała, że będę oglądać wątki Schneidera z takim zaangażowaniem.
W mniejszym stopniu, ale też wartym dostrzeżenia, szansę na rozwój dostaje Leslie (Stephen Tobolowsky). Poza tym mamy fantastyczny trzeci plam, bo w tej serii twórcy zaszaleli ze znanymi nazwiskami. Przy czym większość z nich wykorzystano już w mocno farsowej premierze sezonu, "The Funeral", gdzie w rolach kuzynek Penelope pojawiają się znane z "Brooklyn 9-9" Stephanie Beatriz i Melissa Fumero, a siostrę Lydii gra sama Gloria Estefan.
Bywa nowa seria naprawdę zabawna, dowcip się scenarzystom nie stępił, a z każdym rokiem aktorzy jeszcze lepiej potrafią te dialogi naturalnie przekazać. Do tego świetne aluzje (między innymi do "Forresta Gumpa" czy "Battlestar Galactica"). Ale przede wszystkim, przy całej dowcipności, wciąż jest "One Day at a Time" niesamowicie ciepłą opowieścią o rodzinie, która potrafi poradzić sobie ze wszystkim dzięki wzajemnej miłości. To serial o wsparciu, do którego czasem trzeba dojrzeć – niezależnie od wieku. Serial o tym, że nawet kiedy relacje między ludźmi są trudne, to da się o tym porozmawiać. Co ważne, w nowym sezonie ta zasada rozciągnięta zostaje na Elenę i Aleksa.
"One Day at a Time" nadal korzysta z formuły tradycyjnego sitcomu, więc znajdziemy tu czasem pomysły, które już nieraz widzieliśmy. A to nauka jazdy, a to przypadkowe zażycie narkotyków, a to uderzające podobieństwo nowej partnerki do poprzedniej. Serial Glorii Calderon Kellett i Mike'a Royce'a potrafi jednak zaskoczyć tym, jak ograne motywy rozwija i czemu mają one służyć.
To wciąż mądry, ciepły serial, który ogląda się błyskawicznie. Tym razem po prostu poznajemy także punkt widzenia postaci wcześniej mniej widocznych i skomplikowanych, a fabuła jest chyba nawet bardziej pretekstowa niż dotąd. Nie ma tu już wielkiego zaskoczenia jakością i emocjami, bo zdążyliśmy się w poprzednich sezonach do wysokiego poziomu przyzwyczaić. Za to wchodzi się w ten serial z poczuciem spotkania dobrze już znanych przyjaciół, za którymi się tęskniło. Oby Netflix, który sporo takich niszowych przyjaciół nam już zabrał (chociaż tyle, że zostawił nam "Przyjaciół"), akurat przy "One Day at a Time" miał dość empatii, by pozwolić na następne spotkania.
"One Day at a Time" dostępne jest na Netfliksie.