"Outlander" kończy sezon pełen przygód i zmierza w kierunku rewolucji — recenzja finału 4. serii
Marta Wawrzyn
29 stycznia 2019, 20:03
"Outlander" (Fot. Starz)
Nieco chaotyczny, ale wypchany emocjami i prowadzący w kilku ciekawych kierunkach fabularnych — taki był 4. sezon "Outlandera". Podsumowujemy ze spoilerami z finału.
Nieco chaotyczny, ale wypchany emocjami i prowadzący w kilku ciekawych kierunkach fabularnych — taki był 4. sezon "Outlandera". Podsumowujemy ze spoilerami z finału.
Jako że nie czytałam książek Diany Gabaldon z serii "Obca", każdy kolejny sezon serialu "Outlander" czymś mnie zaskakuje, jednocześnie przypominając mi, jak bardzo kiedyś uwielbiałam typowo przygodowe historie. Ten sezon, oparty na "Jesiennych werblach", miał w sobie coś z powieści Alfreda Szklarskiego czy Karola Maya, którymi zaczytywałam się w szkole. A do tego oczywiście romanse, dramaty, podróże w czasie i odważne sceny erotyczne już nie jednej, a dwóch par.
Najlepszą niespodzianką okazali się dla mnie Brianna (Sophie Skelton) i Roger (Richard Rankin) — to, jak dobrze wypadli w roli głównych bohaterów kilku odcinków i jak angażujące pod względem emocjonalnym okazały się ich perypetie. Choć zdarzało mi się mieć pewne wątpliwości co do tego, czy facet tak konserwatywny jak Roger aby na pewno jest najlepszym materiałem na miłość życia dla wyzwolonej, śmiałej, temperamentnej córki Jamiego (Sam Heughan) i Claire (Caitriona Balfe), udzieliło mi się jej finałowe wyczekiwanie na jego powrót. Razem z nią przeżyłam zawód, kiedy jej rodzice przyjechali sami do River Run, i cieszyłam się jak szalona, kiedy okazało się to jednak (choć cliffhanger też miałby swój urok).
To fantastyczna para, która ma w sobie mnóstwo ognia, a słowa Rogera z końcówki odcinka — "Zabierz mnie do mojego syna" — świadczą o jego przemianie. Szkocki historyk z XX wieku został sponiewierany w XVIII-wiecznej Ameryce, by dojrzeć i udowodnić sobie i nam — a także Bree — że koniec końców przede wszystkim jest przyzwoitym człowiekiem. Ale nawet nie znając ciągu dalszego z książek, możemy chyba założyć, że to nie będzie takie tradycyjne, spokojne, szczęśliwe małżeństwo. Oboje potrafią być porywczymi ludźmi, co sprawia, że ich związek zawsze będzie mieć w sobie nutkę nieprzewidywalności.
A że nieprzewidywalny bywa także Jamie, który nie zawsze od razu rozumie, o co w ogóle chodzi młodym ludziom wychowanym w XX wieku w okresie szybkich przemian społecznych, iskry pewnie jeszcze nieraz będą latać w powietrzu. Choć niekoniecznie już w ruch pójdą pięści — okazja do zbicia Jamiego na kwaśne jabłko była tylko jedna i Roger wykorzystał ją najlepiej jak mógł w jednej z najzabawniejszych scen sezonu.
Sam wynik starcia z rdzennymi Amerykanami bardzo mnie nie zdziwił. Wiadomo było, że Roger zostanie odzyskany, mogliśmy tylko spekulować, jaka będzie cena. Tego, że w zamian za wykupienie ukochanego Brianny młody Ian (John Bell) — tytułowy "Man of Worth", choć oczywiście można odnieść to określenie także do innych serialowych mężczyzn i ich decyzji w tym odcinku — zostanie praktycznie członkiem plemienia Mohawków, zdecydowanie nie przewidziałam. Tym bardziej nie przewidziałam, że będzie to coś, od czego Ian cały dosłownie rozpromienieje. Niemniej jednak jego szeroki uśmiech ma sens i będzie jedną z najfajniejszych rzeczy, jakie zapamiętam z tego finału.
Wiele (gorzkiego) uroku miała także niezwykła historią Otter Tooth, który tym się różni od moich ulubionych bohaterów z dzieciństwa, że podróżował w czasie i wiedział, jaka przyszłość czeka rdzennych mieszkańców Ameryki. Serial zgrabnie wyjaśnił krążące wśród Mohawków przepowiednie, jak i srebrną plombę w zębie czaszki znalezionej na początku sezonu przez Claire, raz jeszcze dodając twist do historii, którą w jakiejś formie już znamy.
Czadu dali Jocasta (Maria Doyle Kennedy) i Murtagh (Duncan Lacroix), kolejna temperamentna para w "Outlanderze". Przy tym, co wyprawiali zarówno oni, jak i Brianna z Rogerem, dramatyczny pocałunek Jamiego i Claire — kiedy myśleli, że znowu zostaną rozłączeni — wypadł tak sobie. Ten sezon udowodnił, że "Outlander" ma więcej seksownych par niż tylko ta, od której wszystko się zaczęło.
Czy mógł to być spójniejszy zarówno finał, jak i cały sezon? Pewnie tak. Skakanie po różnych wątkach i miejscówkach — tu River Run, tam Brianna z Rogerem, tu znów problemy rdzennych Amerykanów i budowa nowego domu Fraserów — bywało irytujące. Zmieszczono w tym sezonie naprawdę dużo nie do końca pasujących do siebie historii, często spychano Claire i Jamiego na drugi plan, a potencjał nowych postaci nie został w stu procentach wykorzystany (mówię zarówno o Jocaście, jak i Stephenie Bonnecie). Starych zresztą też — ot, choćby Marsali z Fergusem pojawiali się tylko wtedy, kiedy było zadanie do wykonania.
Ale dano nam w zamian wystarczająco dużo, bym przymknęła oko na panujący w serialu chaos. Zapowiadany powrót do Fraser's Ridge, małżeństwo Bree i Rogera, jak również zbliżanie się amerykańskiej rewolucji i niepewność co do dalszych losów Stephena Bonneta — chyba słusznie zakładam, że pirat wcale nie musiał zginąć w wybuchu w więzieniu? — pozwala mi optymistycznie patrzeć w przyszłość. 3. sezon "Outlandera" podobał mi się tak sobie, zwłaszcza w części dziejącej się na Karaibach. W 4. sezonie serial znów sporo w moich oczach zyskał, z jednej strony opowiadając wciągające historie przygodowe, a z drugiej dostarczając emocji, jakich nie było od czasów, kiedy Claire postanowiła wrócić do Jamiego.
Biorąc pod uwagę, jak długa i wielowątkowa jest seria Diany Gabaldon, nie spodziewam się, że "Outlander" zawsze będzie równy. To nie jest możliwe — wszystkie tak skomplikowane sagi, włącznie z "Grą o tron", mają swoje lepsze i gorsze momenty. Nie spodziewam się też, że to będzie serial, który w stu procentach spełni nadzieje co do zawartych w nim trudnych kwestii społecznych. Zapowiedzi twórców, że w 4. sezonie odniosą się do tego, co Ameryka zrobiła swoim rdzennym mieszkańcom, moim zdaniem zostały spełnione tylko częściowo. Ale pamiętajmy, że to — tylko i aż — produkcja typu guilty pleasure.
Tej ostatniej w 4. sezonie zdecydowanie nie brakowało. "Outlander" wciągał jak za najlepszych czasów, zapierał dech w piersi pięknymi widokami, oferował tonę emocji i przedstawił kolejnych wyrazistych bohaterów, na czele z ciotką Jocastą. Nie zapomniał też o mocniejszym cliffhangerze, bo nie dość że wróciła kwestia tego, po której stronie staną Fraserowie w czasie amerykańskiej rewolucji, to jeszcze cała sprawa zrobiła się dla nich osobista. W końcu oczekujący lojalności gubernator kazał Jamiemu ścigać i zabić własnego ojca chrzestnego.
Szykujcie się więc na kolejne emocje i kolejną wojnę w "Outlanderze", którego 5. sezon oparty będzie na książce "Ognisty krzyż". A na razie przed nami Droughtlander, czyli bardzo, bardzo długi okres oczekiwania na kolejne odcinki.
"Outlander" jest dostępny w serwisie Netflix.