"The Good Place" znów się resetuje i porusza jak nigdy. Recenzja finału 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
26 stycznia 2019, 20:02
"The Good Place" (Fot. NBC)
Ile resetów można przeprowadzić, nim staną się nudne? "The Good Place" udowodniło, że mnóstwo, co nie znaczy, że serial opiera się tylko na nich. Finał 3. sezonu tylko to potwierdza. Spoilery.
Ile resetów można przeprowadzić, nim staną się nudne? "The Good Place" udowodniło, że mnóstwo, co nie znaczy, że serial opiera się tylko na nich. Finał 3. sezonu tylko to potwierdza. Spoilery.
W finale 1. sezonu mieliśmy twist z Dobrym Miejscem okazującym się swoim przeciwieństwem. Rok i wiele kolejnych początków później czwórka śmiertelników wróciła na Ziemię, by zacząć wszystko od nowa. Jak można się było spodziewać, nie trwało to zbyt długo i po serii wycieczek w mniej lub bardziej zaskakujące miejsca (zwykle bardziej), znaleźliśmy się wraz z nimi ponownie w punkcie wyjścia. Oczywiście odpowiednio zmodyfikowanym, ale jednak znajomym, co każe zadać pytanie: czy "The Good Place" stało się właśnie przewidywalne w swojej nieprzewidywalności?
Z jednej strony, patrząc na "Pandemonium", można odpowiedzieć twierdząco. W ostatnim odcinku 3. sezonu znalazło się wszak sporo elementów, które w podobnej formie już tu widzieliśmy. Był więc nowy eksperyment mający udowodnić wadliwość systemu przyznawania punktów; dobrze znana, ale nieco inna okolica; a do tego ktoś musiał mieć wymazaną pamięć. Takie stare sztuczki? I to w finale? Ktoś tu się chyba nie postarał, żeby nas odpowiednio zaskoczyć!
Jasne, możecie tak myśleć i w jakimś stopniu będziecie mieć rację. Ale jest jeszcze druga strona medalu, która każe mi patrzeć na to wszystko w inny sposób. Mike'owi Schurowi i reszcie bynajmniej nie brakuje pomysłów – cały sezon był tego najlepszym dowodem – ich historia znajduje się już po prostu na takim etapie, gdy nie musi opierać się na szokujących twistach i scenariuszowych fajerwerkach. A przynajmniej nie w największym stopniu.
Aby zrobić na nas piorunujące wrażenie, "The Good Place" nie potrzebuje już w efektowny sposób wywracać wszystkiego do góry nogami. No dobrze, i tak to robi. Ale sęk w tym, że teraz na szczycie góry pokręconych zawrotów akcji nie znalazł się największy z nich. Wręcz przeciwnie, w kulminacyjnym momencie, gdy powinniśmy się spodziewać dosłownie wszystkiego, dostaliśmy wyważoną rozmowę o (bez)sensie życia, wszechświata i całej reszty, doprawioną "Rajem utraconym" Johna Miltona.
Pośród kolorowego szaleństwa, jakiego byliśmy dotąd świadkami, finałowa scena odcinka wydaje się wręcz oazą spokoju, co jednak w najmniejszym stopniu nie odbiera jej znaczenia. Wręcz przeciwnie, dzięki stonowaniu akcji w najlepszy sposób przypomniano nam, że "The Good Place" to coś znacznie więcej niż komediowa jazda bez trzymanki przez najbardziej wymyślne zakamarki zaświatów. To opowieść o grupie ludzi, którzy nie tylko jakimś cudem odnaleźli się w tym chaosie, ale jeszcze zdołali sprawić, że naprawdę uwierzyliśmy w ich emocje i przeżywaliśmy je wraz z nimi.
A to właśnie dzięki nim historia zwykłej dziewczyny z Arizony i filozofa moralnego, który dla większej sprawy musi zapomnieć o swoich uczuciach, robi tak ogromne wrażenie. Powiecie, że to przecież tylko przystanek, bo ta dwójka ostatecznie musi skończyć razem, a obecne status quo pewnie nie potrwa długo (jak powiedział ktoś znacznie mądrzejszy ode mnie: "Jeremy Bearimy, baby") i w stu procentach się z tym zgodzę. Ale to nie zmienia faktu, że oglądając, jak rozpadał się perfekcyjny związek Eleanor i Chidiego, czułem się, jakbym dostawał kopniaka w brzuch.
Tego zaś nie potrafi sprawić nawet najdoskonalszy scenariusz, w którym nie sposób przewidzieć, co kryje się za rogiem. Tu w grę muszą wejść autentyczne emocje, od jakich w "The Good Place" się roi i o czym po raz kolejny mogliśmy się przekonać, oglądając zestaw wspomnień zafundowanych naszym bohaterom przez Michaela (Ted Danson). Nie sposób oczywiście nie docenić znakomitych występów Kristen Bell i Williama Jacksona Harpera, a swoje zrobiła też dobrana do tego sentymentalna muzyka, ale rany, powiedzcie, że się nie wzruszyliście! Albo chociaż przyznajcie, że dziewczyna w tym filmie była niezła (facet w sumie też).
Przed popadnięciem w absolutny zachwyt nad tą sceną i okrutnym sposobem, w jaki twórcy grają naszymi uczuciami, wzbrania mnie tylko jedna rzecz. Irytujący głosik z tyłu głowy, ostrzegający że stąd już tylko krok do zrobienia z "The Good Place" historii zanadto skupiającej się na romansie dwójki bohaterów. Bo choć trzeba twórcom oddać, że jak dotąd relację Eleanor i Chidiego prowadzono bardzo zgrabnie, nigdy nie pozwalając jej wyjść zbyt mocno na pierwszy plan, w tym momencie pojawiło się ryzyko, że proporcje zostaną zaburzone. Czy słuszne?
Na odpowiedź musimy rzecz jasna poczekać, ale wątpię, byśmy mieli szczególne powody do obaw. Schur i reszta pokazali przecież, że świetnie wiedzą, co robią, mając świadomość, że nawet najlepsze sztuczki nie będą działać wiecznie. A skoro wiedzieli, kiedy należy odpuścić z twistami, aby nie przedobrzyć, to dlaczego z romansem miałoby być inaczej? Ba, już scena rozmowy Eleanor z Janet (D'Arcy Carden) powinna być dla nas oczywistą wskazówką, podkreślając wagę przyjaźni i wzajemnego wspierania się szóstki (technicznie rzecz biorąc to na ten moment piątki) bohaterów.
Pomijając jednak tę drobną wątpliwość, trudno mi temu finałowi cokolwiek zarzucić. Nie, nie był najlepszym odcinkiem sezonu i pewnie nie będziemy go pamiętać tak dobrze jak poprzedników, ale poza ugruntowaniem przekonania o emocjonalnym wymiarze całej historii, miał przecież wszystko, za co uwielbiamy "The Good Place". I jeszcze więcej, bo zakładam, że informacja o tajemnym romansie Drake'a z Ruth Bader Ginsburg to nie jest coś, czego się spodziewaliście.
Prędzej dało się przewidzieć, że to Eleanor wcieli się w rolę architekta, gdy Michaela dopadnie strach przed zaliczeniem wtopy wszechczasów. To zaś okazało się dobrym pomysłem na nadanie znanej sytuacji nowej dynamiki, a zarazem było na swój sposób naturalnym krokiem w rozwoju głównej bohaterki. Od egoistki do głównej nadziei całej ludzkości w trzy sezony? Postęp znaczący, więc tym bardziej trzeba docenić, jak gładko i w naturalny sposób udało się go przeprowadzić.
Nie wiem, czy równie łatwo pójdzie z nowymi mieszkańcami, z których na razie spotkaliśmy tylko dwójkę, a znając zamiłowanie twórców do obracania wszystkiego o 180 stopni, trudno powiedzieć, czy powinniśmy się do nich przywiązywać. Na razie więc ograniczę się do tego, że bardzo ucieszyło mnie znalezienie sposobu na ponowne umieszczenie tu Simone (Kirby Howell-Baptiste), której wątek urwał się zdecydowanie przedwcześnie, a nieco mniej poznanie niejakiego Johna (Brandon Scott Jones). Ale że to "The Good Place", nie będę z góry przekreślał szans internetowego prześladowcy Tahani na poprawę. Widać jednak, że nasi bohaterowie będą mieli nad czym pracować.
Czy zajmie im to nieco dłużej niż zwykle, czy po kilku odcinkach znów czeka nas jakiegoś rodzaju reset, to się dopiero okaże. Istotne żeby twórcy nie tracili z oczu głównej historii. Zarówno tej o czwórce śmiertelników, demonie i Janet ratujących ludzkość przed wiecznym potępieniem, jak i tej znacznie skromniejszej, o szóstce przyjaciół, których więź przetrwała już niejeden reset. Jestem przekonany, że i z tym sobie poradzi.
Wszystkie sezony "The Good Place" można znaleźć w Netfliksie.