"GCB" (1×01): Świętoszki to nie nowe desperatki
Marta Wawrzyn
7 marca 2012, 22:02
Serial, którego ABC nie odważyło się puścić pod tytułem "Good Christian Bitches", miał być godnym następcą kończących się "Desperate Housewives". Niestety, na razie nie wydaje się on zbyt interesującą propozycją, nawet dla typowo kobiecej publiczności.
Serial, którego ABC nie odważyło się puścić pod tytułem "Good Christian Bitches", miał być godnym następcą kończących się "Desperate Housewives". Niestety, na razie nie wydaje się on zbyt interesującą propozycją, nawet dla typowo kobiecej publiczności.
Wiedzieliście, że Jezus nienawidzi przegranych? Albo że Bóg jest w stanie przemówić przez Christiana Diora? Jeśli nie, to być może powinniście zainteresować się światem, w którym takie rzeczy są na porządku dziennym. Światem "GCB", kobiet z Dallas, które całe dnie spędzają na plotkach, a co niedziela obowiązkowo idą do kościoła, bynajmniej nie po to, żeby być bliżej Boga.
Serial zaczyna się od powrotu po latach do rodzinnego Dallas Amandy (Leslie Bibb), dawnego postrachu koleżanek ze szkoły. Amanda się zmieniła, ale jej dawne szkolne ofiary też. Wypiękniały, są bogate, mają świetnych mężów i niczego się nie boją. Przynajmniej na pozór. Nową przywódczynią "gangu" została Carlene Cockburn (Kristin Chenoweth), niegdyś brzydula, dziś królowa nie tyle piękności co operacji plastycznych. Carlene nie tylko wyładniała, ale też opanowała do perfekcji sztukę przetrwania w świecie pełnym plotek, zdrady i hipokryzji.
I to właściwie tyle. Fabuły na razie w "GCB" nie ma i obawiam się, że już nie będzie. Przez 42 minuty pilota nie wydarzyło się właściwie nic wartego uwagi. Pełen intryg świat kobiet z Dallas przypomniał mi trochę pierwsze odcinki "Plotkary", ale były one jednak lepiej napisane i miały więcej klimatu niż premierowy odcinek nowego serialu ABC. Bohaterki "GCB" zostały przedstawione dość powierzchownie i niestety, poza przerysowaną, ale w miarę dobrze zagraną Carlene na razie nie widać tu nikogo ciekawego.
Główna bohaterka, Amanda, to jakieś nieporozumienie. Przede wszystkim Leslie Bibb wygląda jak córka, a nie koleżanka ze szkoły pozostałych kobiet z serialu. Patrząc na nią, trudno uwierzyć, że ma kilkunastoletnie dzieci i była w tej samej klasie co Carlene i reszta. Na dodatek jest znacznie wyższa od Christian Bitches, co daje – być może zamierzony, nie wiem – efekt Guliwera spoglądającego na gromadkę liliputów.
Co jeszcze denerwuje mnie w "GCB"? Muzyka. Rozumiem, że chcieli pokazać, jak plastikowy jest to świat, ale czy naprawdę musi ciągle dudnić koszmarne dicho na zmianę z country? Po 10 minutach uszy bolą. Denerwuje mnie też nadmiar plastiku. Nie byłam nigdy w Dallas, ale byłam na Południu. I myślę, że gdybym była redneck woman, poczułabym się dziwnie, oglądając to wszystko. Nawet wiedząc, że to tylko satyra. O ile bowiem w "Suburgatory" to gigantyczne przerysowanie do granic kuriozum działa, o tyle tutaj nie bardzo. Prawdopodobnie to kwestia różnego humoru, zastosowanego w obu serialach.
Żarty w "GCB", owszem, zdarzają się śmieszne, z naciskiem na "zdarzają się". Mama Amandy, do której Bóg przemawia przez Diora, specyficzne modlitwy w kościele, Carlene cytująca dość zaskakujące fragmenty Biblii w niespodziewanych momentach. To wszystko niewątpliwie bawi, choć ciągle przewija się myśl, że mogłoby być trochę bardziej zaskakujące. Więcej tu niestety prostackiego walenia z grubej rury, niż subtelnych, inteligentnych złośliwostek jak w "Suburgatory". Ja już Wam naprawdę wierzę, że Dallas równa się hipokryzja, plastik, głupota i w ogóle horror, ale czy moglibyście nie mówić mi tego wprost? Proszę?
I wcale nie chodzi o to, żeby nie iść na całość. Kto ma się obrazić, i tak się obrazi. Wbrew temu, co mówią gwiazdy i twórcy serialu, chrześcijaństwo jest tu wyśmiane już przez samą sugestię, że osoby wierzące to hipokryci, którzy nie chcą przyznać, iż w ich mieście jest więcej klubów ze striptizem niż kościołów. Tę konwencję trzeba zaakceptować, jeśli chcemy oglądać serial.
Zabrakło tu prawdziwej, nieudawanej świeżości. Choć cały ten świat przedstawiany jest jako zupełna nowość, w rzeczywistości jest to zbiór klisz. Ani kobiece catfights, ani geje żyjący w kłamstwie na Południu, ani kiczowato odziane panie, spędzające całe dnie na plotkach, nie są niczym nowym. Czy można to było połączyć w coś zgrabnego? Zapewne. Ale producentom "GCB" wyraźnie nie starczyło na scenarzystów.
Wyszedł serial o niczym, który ogląda się niezwykle ciężko. Ale powiedzmy sobie szczerze, gdyby odcinek "Suburgatory" trwał 42 minuty, prawdopodobnie też nie byłoby to porywające dzieło. Ponieważ w "GCB" w zasadzie nie ma fabuły (plotki i podkradanie sobie mężów to nie fabuła), jest za to momentami całkiem fajny humor, byłby to dobry materiał na 20-minutowe odcinki komedii w stylu "Suburgatory" właśnie.
Niestety, ktoś postanowił nam wmówić, że to nowe "Gotowe na wszystko", serial, który, przynajmniej na początku, był znakomicie napisany, a każdy jego odcinek trzymał w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. I ja, publiczność dawnych "desperatek", tego po prostu nie kupuję. Zdaje się, że nie tylko ja – pilot "GCB" zadebiutował ze słabą oglądalnością, gorszą niż nieszczęsne "Aniołki Charliego" i tylko trochę lepszą niż "The River" (choć już nie we współczynniku 18-49).
"GCB" – pilot
OCENA: 3/5