"Szkoła zabójców", czyli młodzi, gniewni i płytcy. Recenzja premiery serialu SyFy
Mateusz Piesowicz
20 stycznia 2019, 18:32
"Szkoła zabójców" (Fot. SyFy)
Ekranizacja komiksu o dzieciakach szkolących się na morderców to dość ryzykowny pomysł, który wymaga porządnego przemyślenia. W "Szkole zabójców" niestety wyraźnie go zabrakło. Spoilery.
Ekranizacja komiksu o dzieciakach szkolących się na morderców to dość ryzykowny pomysł, który wymaga porządnego przemyślenia. W "Szkole zabójców" niestety wyraźnie go zabrakło. Spoilery.
Trzeba wczuć się w konwencję – powtarzałem sobie raz za razem, oglądając premierowy odcinek "Szkoły zabójców" ("Deadly Class"). Bez odpowiedniego podejścia mój kontakt z serialem autorstwa Ricka Remendera (twórca komiksowego oryginału) i Milesa Oriona Feldsotta zakończyłby się bowiem bardzo szybko i nie należałby do najprzyjemniejszych. Nie żeby z właściwym nastawieniem był on znacznie łatwiejszy, ale przynajmniej udało mi się wytrzymać niespełna godzinę bez zadawania pytań.
Dzięki temu nie przejmowałem się zbytnio faktem, że historia Marcusa Lopeza (nijaki Benjamin Wadsworth) – osieroconego nastolatka, który trafia do tytułowej szkoły – nie ma ani specjalnego sensu, ani logiki. Ich brak można było spokojnie założyć jeszcze przed seansem i tak też zrobiłem, oczekując po prostu w miarę bezbolesnej i może nieco ekscentrycznej rozrywki. To drugie jeszcze w pewnym stopniu udało się spełnić, ale z pierwszym jest już spory problem.
A to dlatego, że "Szkoła zabójców" nie ma do zaoferowania praktycznie niczego poza swoim wyjściowym konceptem. Ten jest zaś swego rodzaju mroczną wariacją na temat "Harry'ego Pottera", w której młodocianych czarodziejów zastępują patologiczni nastolatkowie, zamiast do Hogwartu uczęszczający na zajęcia dla morderców. Urocze, prawda? A już na pewno na tyle pokręcone, że powinniśmy wymagać od twórców dokładnego przedstawienia serialowego świata, choćby był on czystą groteskę.
Ba, gdyby tak było, pewnie nie miałbym żadnych powodów, by na produkcję telewizji SyFy narzekać. Problem w tym, że poza paroma krótkimi momentami, "Szkoła zabójców" żadnych wyjaśnień nie oferuje. Ot, jest sobie kierowany przez mistrza Lina (dobry, ale niewykorzystany Benedict Wong) tajemny ośrodek zwany Siedzibą Królów, w którym tajników zabijania uczą się dzieci najgroźniejszych przestępców świata. Na porządku dziennym są więc zajęcia z trucizn czy walki wręcz, a jedyną ściśle przestrzeganą regułą (tak jakby) jest zakaz mordowania kolegów z klasy. I to wszystko, dobrej zabawy!
No dobrze, jest coś jeszcze, bo jak już pisałem, mamy głównego bohatera. Marcus stracił rodziców przed laty, wychowywał się w koszmarnym ośrodku dla chłopców, po czym uciekł z niego oskarżony o kilka morderstw i starał się przeżyć na ulicy, pielęgnując w sobie złość na Ronalda Reagana, którego oskarża o swoje problemy (tak, serio). Wówczas odnalazł go mistrz Lin, umieszczając w Siedzibie Królów, do której reguł Marcus dość szybko się zaadaptował. Nic w tym dziwnego, bo w gruncie rzeczy to szkoła średnia jak każda inna, co skutkuje tym, że oglądamy kolejną teen dramę tylko w bardziej ekstremalnym wydaniu.
Przez to z kolei dostajemy cały szereg zgranych klisz. Są dobrane według schematycznego wzorca grupki? Pewnie, że są. Stereotypowe do bólu postaci? No jasne. Nastoletnie romanse i konflikty żywcem przeniesione z dowolnego serialu o podobnej tematyce? Oczywiście. Wszystko rzecz jasna podkoloryzowane wedle odpowiednich wzorców, więc Latynosi równa się kartele, bogate białe dzieciaki to naziści, Azjaci robią za Yakuzę, a czarni za gangsterów. Zmiksujcie sobie klisze szkolne z więziennymi, wyjdzie "Szkoła zabójców".
Pół biedy jeszcze, gdyby ten kompletny brak oryginalności dotyczył tylko wprowadzenia. Znacznie gorzej, że dalej wcale nie jest lepiej, bo w zestawie z oklepanymi postaciami otrzymujemy takie same wątki. Po przybyciu do szkoły Marcus od razu trafia więc do grupki outsiderów, a w oko wpadają mu dwie dziewczyny, z których jedna, Saya (Lana Condor), nie jest nim zainteresowana, a druga, Maria (Maria Gabriela de Faria), jest aż za bardzo, przez co nasz bohater błyskawicznie idzie na noże z jej chłopakiem. Nie zgadniecie, ten jest akurat największym zabijaką w szkole! Kto by przypuszczał?
Jeśli zatem spodziewaliście się po tym serialu czegoś naprawdę oryginalnego, lepiej odłóżcie te oczekiwania na półkę, bo zwyczajnie się rozczarujecie. Owszem, "Szkoła zabójców" zgrabnie porusza się po utartych szlakach, ale chyba nie tego należało się po niej spodziewać. Znacznie bardziej liczyłem na wspomnianą na początku konwencję, mając nadzieję znaleźć w niej coś wyjątkowego. Zawiodłem się zatem dość mocno, odkrywając, że jedyne, co mają w zanadrzu twórcy, to szczypta czarnego humoru (i trochę całkiem prostackiego) oraz pomysły w stylu: "a na zadanie domowe znajdźcie kogoś zasługującego na śmierć i go zabijcie".
Jasne, to ostatnie brzmi już całkiem oryginalnie, ale w tym miejscu pojawia się inny kłopot. Idąc tak mocno po bandzie, "Szkoła zabójców" ma obowiązek odpowiednio to wszystko obudować. Albo decydując się na pełne szaleństwo i fundując nam surrealistyczny odlot, albo wręcz przeciwnie, mocno trzymając się ziemi, ale mając dla tego wiarygodne wytłumaczenie. Tymczasem twórcy zatrzymują się gdzieś w pół drogi, niby opowiadając tę historię zupełnie na serio (są nawet rozmowy o wyborach i konsekwencjach), a jednocześnie często podkreślając jej abstrakcyjny i komiksowy charakter.
Efektem jest serial kompletnie pusty w środku i mający poważny problem z samookreśleniem. Czy to balansująca na granicy moralności opowieść o w sumie porządnym chłopaku próbującym się odnaleźć w wyjątkowo podłym świecie? A może mroczna historia o przekraczaniu nieprzekraczalnych granic? Naprawdę trudno określić, o co tu właściwie twórcom chodzi, co każe mi sądzić, że tak naprawdę nie chodzi kompletnie o nic. Poza tanim szokowaniem oczywiście, bo to wychodzi im nieźle.
Za tym i całkiem efektowną oprawą nie kryje się jednak wiele, bo trudno tu ekscytować się wtórnymi wątkami szkolnymi czy płytkimi jak kałuża i rozwiązywanymi w kilka chwil dylematami Marcusa. O reszcie bohaterów nawet nie wspominam, bo nie sposób traktować ich inaczej, niż jako chodzące manekiny. Trzeba przy tym dodać, że ładnie opakowane, bo pod względem realizatorskim nie ma czego "Szkole zabójców" zarzucić. Mamy animowaną (i bardzo niepokojącą) wstawkę, mamy utrzymane w ponurej kolorystyce zdjęcia, mamy wreszcie lata 80., w których osadzona jest akcja. Te są wprawdzie głównie słyszalne za sprawą kapitalnego soundtracku (Depeche Mode! The Cure! Echo & The Bunnymen! New Order!), ale dobre i to.
Czy to wystarcza, by produkcja SyFy zasługiwała na uwagę? Według mnie absolutnie nie, nawet jeśli zerkniemy na nią w poszukiwaniu czystej rozrywki. Pod płaszczykiem oryginalności skrywa się tu bowiem wtórna, pozbawiona grama autentycznych emocji historia, jakich w o wiele ciekawszym wykonaniu powstało już sporo. Jeśli więc nie czujecie dziwnej potrzeby pooglądania wrednych nastolatków w morderczym wydaniu, to lepiej "Szkołę zabójców" omijać szerokim łukiem.
"Szkołę zabójców" można oglądać w HBO GO. Nowe odcinki w czwartki.