"Star Trek: Discovery" stroszy piórka i rusza ku nowej przygodzie — recenzja premiery 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
19 stycznia 2019, 18:02
"Star Trek: Discovery" (Fot. CBS All Access)
Coś nowego, coś starego, coś kanonicznego. Otwarcie 2. sezonu "Discovery" obiecuje atrakcje dla każdego miłośnika "Star Treka", a przy okazji zapowiada dobrą zabawę. Spoilery.
Coś nowego, coś starego, coś kanonicznego. Otwarcie 2. sezonu "Discovery" obiecuje atrakcje dla każdego miłośnika "Star Treka", a przy okazji zapowiada dobrą zabawę. Spoilery.
Wojna z Klingonami się skończyła (choć z pewnością jeszcze do nich wrócimy), pora na kolejny etap. Nic więc dziwnego, że premierze 2. sezonu "Star Trek: Discovery" towarzyszą atmosfera nowego otwarcia i perspektywa świeżego startu rysująca się przed niemal każdym członkiem kosmicznej załogi. A także widzami, bo choć poprzednia odsłona serialu nie była wyjątkowo ciężka i mroczna (a przynajmniej nie przez większość czasu), tutaj od pierwszych sekund czuć wyraźny zwrot w kierunku czystej przygody.
Trudno jeszcze wprawdzie określić, na czym ta przygoda dokładnie ma polegać, ale też nie ma potrzeby, byśmy wszystko dostali od razu na tacy. Zwłaszcza że "Discovery" jest dalekie od przynudzania długimi introdukcjami, zamiast nich woląc jak zwykle od razu wrzucić nas na karuzelę wydarzeń. "Brother" zaczyna się więc dokładnie tam, gdzie ostatnio skończyliśmy, zapoznając nas z nowym wcieleniem dobrze znanego kapitan Christophera Pike'a (Anson Mount), szybko aktualizując zasady panujące na pokładzie i zaraz potem spiesząc na spotkanie nowego wyzwania.
To z kolei dotyczy tajemniczych sygnałów, jakie U.S.S. Enterprise odebrało z różnych zakątków kosmosu, ale z powodu własnych uszkodzeń nie mogło samodzielnie zbadać. Co oznaczają niezidentyfikowane czerwone wybuchy? Czy to jakiegoś rodzaju powitanie? Deklaracja wrogości? Ostrzeżenie? A może wezwanie na ratunek? Discovery już pod wodzą tymczasowego kapitana oczywiście natychmiast zajmuje się sprawą, a my dostajemy pierwsze oznaki łączące ją z Michael Burnham (Sonequa Martin-Green) i jej przyszywanym bratem.
No właśnie, Spock. Choć jeszcze nieobecny ciałem, ikoniczny bohater "Star Treka" jest bardzo istotnym elementem tej premiery – zresztą sam jej tytuł mówi wszystko. W oczekiwaniu na pojawienie się młodszej wersji postaci, dostaliśmy retrospekcje z dzieciństwa na Wolkanie, z których jasno wyłonił się zapewne jeden z wiodących wątków tego sezonu. Relację przyszywanego rodzeństwa i fakt, że nigdy wcześniej w serialowym kanonie nie pojawiły się wzmianki na jego temat, trzeba wszak jakoś wyjaśnić.
Nie łudzę się oczywiście, że odpowiedzi będą satysfakcjonujące dla wszystkich, ale liczę, że twórcy wykażą się tu kreatywnością. Póki co nie wychodzimy poza standardowy brak bliskich więzi, ale już poczucie winy Michael daje nadzieję na coś więcej. Nic tylko czekać, aż na scenę wkroczy brodaty Ethan Peck we własnej osobie.
Zanim to nastąpi, nie możemy się jednak nudzić, więc twórcy uraczyli nas mieszanką wdzięcznego humoru z efektowną akcją, która staje się już znakiem rozpoznawczym "Discovery". Sceny szalonego lotu pomiędzy kawałkami asteroid podnoszą odpowiednio ciśnienie, tak samo późniejsza misja ratunkowa czy "łapanie" planetoidy. Jeszcze lepiej, gdyby twórcy darowali sobie wciskanie tam postaci typu Connolly (Sean Connolly Affleck), którego śmierć była tak oczywista, że aż kompletnie nikogo nie obeszła (a nawet nie nosił czerwonego uniformu!), ale cóż, pewnego poziomu wyrafinowania "Discovery" chyba nigdy nie przeskoczy. A w sumie, jeśli za każdego martwego pyszałka będziemy dostawać w zamian Tig Notaro, to mogę iść na taki układ.
Jej komandor Jett Reno to niejedyna nowa postać, jaką zobaczymy w tym sezonie i bardzo mnie ciekawi, jak twórcy zdołają wpisać te obsadowe nabytki w fabułę. Bo jeśli do czegoś w tym odcinku miałbym się mocniej przyczepić, to do sposobu, w jaki nie za bardzo udało się zrównoważyć akcję i zawiązanie większej historii z rozwojem poszczególnych bohaterów.
Więcej miejsca poświęcono tu właściwie tylko Michael, podczas gdy Saru (Doug Jones), Tilly (Mary Wiseman) i Stametsa (Anthony Rapp) zepchnięto na stosunkowo odległy plan, co mam nadzieję, nie zmieni się w stały trend. Bo co prawda Tilly jest absolutnie urocza jako źródło humoru (zapamiętam sobie piękne łożyska paznokci jako nieoczywisty komplement), ale przecież stać tę postać na znacznie więcej. Podobnie jak Stametsa, który na szczęście zaczął już okazywać przejawy wychodzenia z żałoby po doktorze Culberze (co ciekawe, Wilson Cruz jest w głównej obsadzie tego sezonu). Uznaję więc, że to po prostu tylko początek i każdy ze sporej ekipy otrzyma więcej niż własne pięć minut.
Tak jak dostał je kapitan Pike, czyli postać o tyle ciekawa, że choć znana z kanonu "Star Treka", nigdy szczegółowo tam niezdefiniowana. W oryginalnej serii wcielali się w niego na krótko Jeffrey Hunter i Sean Kenney, a nieco lepiej mogliśmy go poznać w filmowych kreacjach Bruce'a Greenwooda, które jednak opowiadały historię rozgrywającą się w innej linii czasowej. Mount dostał więc w gruncie rzeczy wolną rękę w ukształtowaniu tego bohatera, z czego wywiązał się bardzo solidnie. Przynajmniej na tyle, na ile pozwolił mu scenariusz, bo ten uczynił z Pike'a niemalże chodzący ideał.
Kapitan Enterprise nie tylko jest więc gotów do natychmiastowych poświęceń dla każdego członka Gwiezdnej Floty, ale też traktuje podopiecznych indywidualnie (świetny pomysł z przedstawianiem się każdego na mostku), słucha ich, a nawet wciela podane przez nich sugestie w życie. Dodając do tego dziarski charakter, poczucie humoru i ogólny luz niestojący w sprzeczności z kręgosłupem moralnym, nic dziwnego, że oddanie mu kapitańskiego fotela na Discovery przyszło wszystkim tak naturalnie. Po tym, jak jego poprzednik okazał się oszustem, załoga zasługiwała wszak na trochę normalności. Inna sprawa, że dla dobra serialu Pike powinien jednak posiadać jakiś wyróżnik, by nie popaść w nudną przeciętność. Niekoniecznie musi przy tym od razu stawać się drugim Lorką, ale już jakieś delikatne rysy na jego wizerunku by się przydały.
Póki co można tylko mieć nadzieję, że twórcy (na czele z Alexem Kurtzmanem, który zastąpił Gretchen Berg i Aarona Harbertsa na stanowisku showrunnera) też to wiedzą, a do tego mają dokładny plan na cały sezon. Poprzedni cierpiał bowiem momentami na przesyt wątków, których pospieszne zamykanie pod koniec niepotrzebnie osłabiło ogólnie więcej niż dobre wrażenie, jakie mieliśmy po "Discovery". Teraz, mając już za sobą wojenne historie, a w perspektywie kosmiczną przygodę z wyraźnie osobistą nutą, serial może naprawić błędy, stając się "Star Trekiem", który ma coś do powiedzenia, a przy tym wie, jak dobrze się bawić. To drugie już wychodzi mu całkiem nieźle.
Nowe odcinki "Star Trek: Discovery" będą pojawiać się co piątek w Netfliksie.