"Roswell w Nowym Meksyku", czyli kosmiczne bzdurki w plastikowym wydaniu — recenzja premiery serialu CW
Marta Wawrzyn
18 stycznia 2019, 20:02
"Roswell w Nowym Meksyku" (Fot. CW)
Podobnie jak "Czarodziejki", "Roswell" było niecałe dwadzieścia lat temu wielkim hitem młodzieżowym. I podobnie jak "Czarodziejki", zostało zamienione po latach w okropny miks łopatologii i plastiku.
Podobnie jak "Czarodziejki", "Roswell" było niecałe dwadzieścia lat temu wielkim hitem młodzieżowym. I podobnie jak "Czarodziejki", zostało zamienione po latach w okropny miks łopatologii i plastiku.
Telewizja CW słynie z tego, że jest w stanie zamienić absolutnie wszystko w przyjemną, lekkostrawną papkę, którą niby da się oglądać, ale niekoniecznie jest po co. Wampiry, superbohaterowie, czarownice — jak zwał, tak zwał, byle tylko były melodramatyczne wątki, obowiązkowe wielokąty miłosne i uwikłani w nie piękni ludzie, którym często brakuje charyzmy i umiejętności aktorskich. Wedle tego schematu skonstruowane jest chociażby "Legacies", a "Roswell w Nowym Meksyku" idzie podobną drogą.
Szczególnie przykre jest to dla osób, które pamiętają świetnie oryginalne "Roswell" i uważają go do dziś za serial kultowy. Reboot pod tym względem przypomina nowe "Czarodziejki" czy też "Magnuma" albo "MacGyvera" — niby mamy wiele podobnych elementów, znajomych bohaterów, liczne odniesienia do oryginału i próby wyczarowania podobnego klimatu, ale coś okrutnie zgrzyta już od pierwszej chwili. Jakbyśmy oglądali parodie naszych ulubionych seriali z lat młodości, w których ktoś postanowił bezlitośnie uwypuklić ich wady.
Bo to, co wypadało fajnie dwadzieścia, trzydzieści albo wręcz czterdzieści lat temu, niekoniecznie pasuje do naszych czasów. Nawet jeśli dodamy "nowoczesne" twisty. Seriale są najczęściej zapisem stanu ducha społeczeństwa w konkretnym momencie. Są odpowiedzią na potrzeby, które pojawiają się w danej epoce. Próby przenoszenia ich w czasie nie działają, bo zmienia się nie tylko telewizja, ale i my, nasz sposób myślenia. A jeszcze gorszym pomysłem jest wprowadzanie na siłę do oldskulowych seriali aktualnych tematów, co zrobiły zarówno "Czarodziejki", jak i "Roswell w Nowym Meksyku".
Zacznijmy jednak od początku. Pilot nowej produkcji CW oznacza powrót do amerykańskiego miasteczka, kojarzącego się głównie z lądowaniem UFO w 1947 roku. My wracamy do miejsca, które znamy z oryginalnego "Roswell", zaś Liz Ortecho (Jeanine Mason, "Chirurdzy"), główna bohaterka rebootu, wraca po dziesięciu latach do domu, zarzekając się, że nie planuje tu zostawać na dłużej. Dziewczyna, która jest badaczką biomedyczną i zarazem córką nieudokumentowanych imigrantów, ląduje najpierw w środku strzelaniny, a potem kolejnych niebezpiecznych zdarzeń.
Ich ciąg sprawia, że odkrywa prawdę o swoim chłopaku z liceum: Max (Nathan Parsons, "The Originals"), który pracuje jako policjant, a wygląda jak kowboj, tak naprawdę jest kosmitą. Podobnie jak jego rodzeństwo, Isobel (Lily Cowles, "BrainDead") i Michael (Michael Vlamis, "New Girl"), oboje niestety/stety bardziej wyraziści i ciekawsi od niego. Wszyscy wyglądają jak ludzie, żyją wśród ludzi i jak na ludzi przystało, wdają się czasem w tandetne romansidła.
Tych w "Roswell w Nowym Meksyku" z pewnością nie zabraknie — po pilocie wiemy już, kto będzie romansował z kim i wbrew komu. Oprócz trójkąta, zawierającego Liz, Maxa oraz ustawiającego się po przeciwnej stronie kosmicznej barykady Kyle'a (Michael Trevino, "Pamiętniki wampirów"), szykuje nam się także porządny męsko-męski romans, w który uwikłany jest Alex, weteran wojskowy, grany przez Tylera Blackburna ("Pretty Little Liars"). Wątki miłosne zapowiadają się dość standardowo, a o całej reszcie też trudno powiedzieć coś lepszego.
Bo skoro kosmici żyją wśród nas, to oczywiście muszą skrywać mroczne tajemnice i być bardziej skomplikowani, niż wydaje się tym, którzy najchętniej przegnaliby ich z powrotem w kosmos (tak, to aluzja do imigrantów, bynajmniej nie ostatnia). Muszą też być jakieś badania naukowe i wojsko, robiące więcej szkody niż pożytku w imię ratowania świata. Pół tuzina wątków, które świetnie znamy i wiemy, jak się potoczą, zanim zdążyły w ogóle się zacząć.
A w środku całego zamieszania znajdzie się nasza latynoska heroina, o której da się powiedzieć wszystko oprócz tego, że jest jakaś. Jak wszyscy i wszystko tutaj, Liz sprawia wrażenie postaci pożyczonej z banku stockowego, do której dopisano polityczny twist, bo teraz taka moda.
W oryginalnym "Roswell" tematy o zabarwieniu społecznym, owszem, przewijały się, ale raczej na marginesie głównej fabuły. Podstawą byli bohaterowie, którzy czuli się w jakiś sposób wyobcowani, niezależnie od tego, czy byli ludźmi czy kosmitami. Twórczyni reboota, Carina Adly MacKenzie ("The Originals"), w subtelności się nie bawi. Jak w nowych "Czarodziejkach" zostaliśmy zaatakowani z każdej możliwej strony kwestią #MeToo, tak tutaj od razu dowiadujemy się, że Ameryka nienawidzi imigrantów, a tacy ludzie jak ojciec Liz, żyjący w kraju nielegalnie, mają prawo bać się nie tylko o to, czy przypadkiem nie zostaną deportowani, ale też o swoje życie.
Niechęć do "obcych" przewija się przez cały odcinek i właściwie nie ma od niej odpoczynku. Główna bohaterka w pewnym momencie mówi, że zabrakło pieniędzy na prowadzone przez nią badania, bo "ktoś potrzebuje na mur". Potem z kolei słyszymy lokalnego speca od teorii spiskowych: "Nadchodzą kosmici. Będą gwałcić, mordować i ukradną nam pracę". I to nie jest żart. Nie ma w tym drugiego dna. Sprawy społeczne serwuje się tutaj za pomocą łopaty, a paralele pomiędzy kosmitami i imigrantami nie mogłyby być bardziej oczywiste.
Ale polityka to i tak najmniejszy problem nowego serialu CW. "Roswell w Nowym Meksyku" w pewnym sensie "naprawia" błąd oryginału, który zamienił książkową Liz Ortecho w Liz Parker, graną przez Shiri Appleby. Robi to źle, ale oddaje sprawiedliwość pierwowzorowi, którym nie jest serial Jasona Katimsa z lat 1999-2002, tylko książki Melindy Metz z cyklu "Roswell High". Przywrócenie Liz jej latynoskich korzeni ma sens, choć dało się to poprowadzić subtelniej. Problem stanowi wszystko inne.
Potencjalne romanse, dylematy etyczne, niezwykła więź Liz i Maxa — wszystko to, co stanowiło serce oryginalnego serialu, tutaj wydaje się doskonale mdłe, nijakie i wielokrotnie przeżute. Nie ma klimatu, nie ma charakterystycznego motywu muzycznego, jak kiedyś piosenka Dido. Brakuje chemii w obsadzie, ale trudno, żeby było inaczej, skoro aktorzy dostali do zagrania totalne klisze. Nie wiadomo po co bohaterów postarzono o dziesięć lat, jednocześnie każąc im zachowywać się jak nastolatkom. Być może jako teen drama nowe "Roswell" mogłoby się obronić. Ale dorosła opera mydlana z kosmitami? Nie, dziękuję.
Równie fatalnie co wątki melodramatyczne wypada część spiskowo-kryminalna, także bardzo standardowa i ani trochę nie angażująca. A sposób, w jaki jedno łączy się z drugim, sprawia, że przypomina się nie tyle oryginalne "Roswell", co seriale typu "Pamiętniki wampirów", które klimat i rozwój postaci zastępują piętrzeniem tajemnic i gonieniem niekoniecznie z sensem, ale zawsze do przodu. Wierzę, że scenarzystka "The Originals" jest w stanie to pociągnąć tak, by fani plastikowych produkcji CW nie byli niezadowoleni. Ale cała reszta z nas nie ma tu czego szukać.
W szczególności zaś nie mają tu czego szukać widzowie, którzy pamiętają oryginał. Nawet jeśli "Roswell w Nowym Meksyku" ma potencjał, by zostać telewizyjnym średniakiem — bardziej przypominając wspomniane "Legacies" niż "Czarodziejki" — nigdy nie dorówna jednemu z najbardziej kultowych młodzieżowych seriali w dziejach. To kolejny reboot, który nie powinien był powstać.
"Roswell w Nowym Meksyku" jest dostępne w HBO GO. Nowe odcinki w środy.