Czy "Punisher" wraca, by zaraz potem odejść? Recenzja 2. sezonu serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
17 stycznia 2019, 22:02
"The Punisher" (Fot. Netflix)
Frank Castle wrócił, a wraz z nim wady i zalety "Punishera". Wiedząc jednak o wiszącym nad serialem widmie kasacji, najlepiej o nich zapomnieć, dając się po prostu porwać krwawej rozwałce.
Frank Castle wrócił, a wraz z nim wady i zalety "Punishera". Wiedząc jednak o wiszącym nad serialem widmie kasacji, najlepiej o nich zapomnieć, dając się po prostu porwać krwawej rozwałce.
Trzeba przyznać, że Netflix do spółki z Marvelem dokonali sporego wyczynu. Najpierw przedstawili nam Franka Castle'a w 2. sezonie "Daredevila" tak efektownie, że zamówienie dla niego osobnego serialu było tylko formalnością. Ten pozbawiony wad absolutnie nie był, ale że rekompensował je brutalną akcją i charyzmatycznym Jonem Bernthalem, to grono miłośników antybohatera jeszcze się powiększyło, a oczekiwanie na kontynuację przeciągało się dla nich w nieskończoność. Przynajmniej do czasu, aż komiksowe seriale stały się na platformie streamingowej niemile widziane, co według wielu przypieczętowało dalszy los "Punishera" jeszcze przed premierą.
W ten sposób odliczanie dni do 18 stycznia, gdy nowy sezon ostatecznie wyląduje na Netfliksie, zamieniło się dla fanów w dziwną mieszankę niecierpliwości i oczekiwania na pogrzeb. Jasne, oficjalnych decyzji nie ma i wciąż można się łudzić, że w tym przypadku sprawy potoczą się inaczej niż z "Daredevilem" i resztą, ale nie ulega wątpliwości, że temperatura wokół produkcji uległa wyraźnemu ochłodzeniu. Poradzić w związku z tym mogę Wam tylko tyle, byście spróbowali na chwilę zapomnieć o sprawach okołoserialowych, skupiając się tylko na tym, co twórcy tym razem przyszykowali dla Franka.
A że jest tego sporo, w dodatku w stylu doskonale znanym z poprzedniej odsłony, to fani "Punishera" nie powinni narzekać. Inna sprawa, że pewnie tylko oni, bo 2. sezon (widziałem już wszystkie 13 odcinków) to w sporym stopniu powtórka z brutalnej rozrywki. O ile tyczy się to samej akcji – nie ma żadnych powodów do narzekań. Gorzej, gdy po raz kolejny oglądamy serial pod tytułem "etyczny wymiar postępowania Franka Castle'a", którego jak się okazuje, nie wyczerpaliśmy poprzednio. Przynajmniej tak wmawia nam twórca, Steven Lightfoot, pakując znów w identyczne wątpliwości i wciąż mając do powiedzenia dokładnie to samo.
Na ile to wina scenariusza, a na ile ograniczonych możliwości materiału źródłowego, to kwestia dyskusyjna, w którą nie ma sensu się tutaj zagłębiać. Wystarczy wiedzieć Wam tyle, że jak serialowy "Punisher" próbował nadać krwawej jatce wiele warstw, tak robi to nadal z identycznym skutkiem. No może od czasu do czasu udaje się przemycić odrobinę kpiny ("Frank, nie możesz po prostu zabijać ludzi kiedy chcesz!"), ale niczego więcej nie oczekujcie, bo znów się rozczarujecie.
Znacznie lepiej będzie podejść do tego sezonu na zasadzie czystej rozrywki, traktując wygórowane twórcze ambicje jako element, którego nie dało się uniknąć. Takich jest zresztą więcej, że wspomnę tylko Billy'ego Russo (Ben Barnes z nie takimi znowu strasznymi bliznami), znów stanowiącego istotną część całości. Aż za bardzo, bo po jego wątku widać najwyraźniej, że komuś tu brakowało świeżych pomysłów i trzeba było uciekać albo w klisze, albo jeszcze gorzej, do rozwiązań z poprzedniego sezonu. Pod nieprzekonującą zasłoną oryginalności (kłopoty z pamięcią Russo) ukryto więc już przerabiane konflikty z Frankiem czy agentką Madani (Amber Rose Revah) oraz dodaną do tego schematyczną i mocno naciąganą relację z panią doktor Kristą Dumont (Floriana Lima).
Oczywiście to nie tak, że każdy z tych elementów zawodzi na całej linii. Barnes ma kilka świetnych momentów, zwłaszcza gdy jego bohaterowi puszczają hamulce, a rozterki Diny Madani wypadają znacznie bardziej przekonująco od tych towarzyszących reszcie postaci (pewnie dlatego, że nie rozwiązuje swoich problemów w pierwszej kolejności za pomocą broni). Wszystko to jednak prezentuje się wyjątkowo zachowawczo, jakby na szaleństwo twórcy mogli pozwolić sobie tylko w scenach akcji, wszędzie indziej pilnując się, by stawiać zawsze na najbezpieczniejsze rozwiązania. Trzeba przyznać, że trochę to nudne, tym bardziej, że jak zwykle całość trwa o kilka dobrych godzin za długo.
Na całe szczęście dwóch starych kumpli z wojska i ich trwający w nieskończoność konflikt to nie jedyne, co oferuje nowy "Punisher". Wręcz przeciwnie, fabułę od początku napędza zupełnie inna historia, którą zaczynamy, gdy Frank błąka się po amerykańskiej prowincji, trafiając do podrzędnych moteli i niewiele lepszych barów, gdzie jednak można trafić i na dobre country, i interesujące towarzystwo. Tam nasz bohater zostaje mimochodem wplątany w aferę z udziałem nastoletniej Amy (Giorgia Whigham), na którą z jakiegoś powodu poluje tłum bezwzględnych zabójców. Można się oczywiście domyślić, że Castle tak tej sprawy nie zostawi, stając się swego rodzaju ochroniarzem dziewczyny (niekoniecznie za jej zgodą) i szybko porzucając marzenia o spokojnym życiu.
Znów mógłbym się przyczepić do wtórności, bo przecież historia tych dwojga to kolejna stereotypowa opowieść o twardzielu przypominającym sobie o swojej wrażliwszej stronie, ale tym razem twórcy wyszli obronną ręką. Pomijając może kilka nazbyt sentymentalnych scenek, jest w tej relacji życie, pojawiają się emocje i choć nie brakuje klisz, naprawdę kupiłem ten duet, żałując, że nie skupiono się na nich w stu procentach. Początek sezonu z ich wspólną podróżą to właściwie jedyny fragment, gdy widać w serialu pomysł na coś więcej – wystarczyło tylko pomieszać motywy kina drogi i westernu z komiksową brutalnością. Wielka szkoda, że tak szybko się to kończy.
Potem bowiem wracamy do nowojorskiej rzeczywistości, już tylko od czasu do czasu przeplatając ją z historią Amy i tym, co ściągnęło na nią tłum zabójców. Decyzja o tyle dziwna, że cały wątek aż się prosi, by poświęcić mu więcej uwagi. Choćby ze względu na fundamentalną logikę, której nie ma w nim za grosz. Szczegółów nie będę zdradzał, ale wierzcie mi, są absolutnie niedorzeczne, choć przecież nie trzeba było cudów, by to naprawić.
Ot, zamiast przerabiana wtórnych demonów dręczących psychikę Billy'ego Russo, wystarczyło odrobinę lepiej nakreślić motywacje niejakiego Johna Pilgrima (Josh Stewart), drugiego z głównych przeciwników Punishera w tym sezonie (zainspirowała go komiksowa postać Mennonite'a). Ba, lepiej byłoby nawet zrobić z niego totalnie przerysowaną, ale wyrazistą postać. Tutaj mamy natomiast coś pomiędzy karykaturą, a bohaterem tragicznym, czyli doskonałą nijakość.
Nijakość, w jakiej pogrążony byłby cały "Punisher", gdyby nie jedno bardzo mocne ale. Bo choćby nie wiem jak bardzo twórcy starali się robić ze swojego serialu poważny dramat o skomplikowanych postaciach, ostatecznie wszystko sprowadza się do rozwałki. Pozbawionej zahamowań, niekontrolowanej, sprawiającej dziką satysfakcję masakry, w której z przyjemnością oglądamy, jak kierowany furią Frank rozbija tabuny wrogów za pomocą pięści, broni czy czegokolwiek innego, co ma pod ręką. Czasami bywa nieco bardziej wymyślnie (mój faworyt z tego sezonu to walka w siłowni), a kiedy indziej w powietrzu fruwają po prostu tysiące nabojów, ale z każdej z tych scen bije tak niesamowita energia, że od razu zapomina się o całej reszcie.
Także o tym, że jeszcze moment wcześniej koszmarnie się nudziliśmy, bo odcinki będące po prostu przydługim oczekiwaniem na spektakularną sekwencję akcji nie są w tym sezonie pojedynczymi przypadkami. No ale mogę Was zapewnić, że w niemal każdej godzinie czekanie się opłaca. A że wściekły ryk Jona Bernthala potrafi każdego postawić do pionu, to chyba nikogo nie muszę przekonywać, prawda? W końcu co innego uczłowieczyć taką postać jak Frank bez lepszego wsparcia ze strony scenariusza, a co innego przekonująco oddać jego wręcz zwierzęcy charakter, gdy napędza go adrenalina. Rozterki moralne? A kogo one w tym momencie obchodzą?
W gruncie rzeczy wnioski po nowej odsłonie "Punishera" muszą więc być podobne do tych po poprzedniej. Im bardziej marvelowski serial próbuje pozować na coś więcej, tym wyraźniej widać, że to oparta na prostych schematach, przewidywalna historia, niemająca do zaoferowania zbyt wiele ponad charyzmę tytułowego bohatera. Z drugiej strony, to przecież właśnie dzięki niej ta produkcja w ogóle powstała i tego w pierwszym rzędzie powinniśmy od niej oczekiwać. W końcu to nie dramat psychologiczny, tylko komiksowa historia o facecie będącym jednoosobową armią. Patrząc w ten sposób, kolejne spotkanie z Frankiem Castle'em wypada więc już całkiem udanie, spełniając wszelkie stawiane przed sobą wymagania, a nawet nieco je przekraczając (tak, bywa tu aż zbyt brutalnie).
Prawda na temat serialu jak zawsze leży więc gdzieś pośrodku, ale nie mam większych wątpliwości, że jest w nim potencjał na więcej. Nie wiem, na ile (czy w ogóle) twórcy byli świadomi, że to może być ich ostatni sezon, ale poprowadzili go tak, by nie zostawić otwartych wątków, co cieszy, jeśli to rzeczywiście koniec. Przyznaję jednak, że mam cichą nadzieję na jakieś inne rozwiązanie, bo choć do netfliksowego "Punishera" sentymentu wielkiego nie mam i mieć już nie będę, Punisher Bernthalowski w pamięć wrył mi się dość dobrze. Szkoda byłoby zatem już nigdy więcej nie usłyszeć jego ryku i nie zobaczyć go z czaszką na piersi.
Premiera 2. sezonu "Punishera" w Netfliksie 18 stycznia.