"Detektyw" w 3. sezonie jest jak piosenka, którą lubimy, bo znamy — recenzja powrotu serialu HBO
Marta Wawrzyn
13 stycznia 2019, 22:02
"Detektyw" (Fot. HBO)
Pięć lat temu "Detektyw" był serialowym objawieniem. Teraz produkcja HBO wraca po raz trzeci, z zupełnie innym bagażem i oscarowym aktorem w obsadzie. Jak wypadają nowe odcinki?
Pięć lat temu "Detektyw" był serialowym objawieniem. Teraz produkcja HBO wraca po raz trzeci, z zupełnie innym bagażem i oscarowym aktorem w obsadzie. Jak wypadają nowe odcinki?
Nie zamierzam kłócić się z inżynierem Mamoniem — mnie też podobają się melodie, które już raz słyszałam. 1. sezon "Detektywa" niewątpliwie do takich należy, choć dzisiaj do niektórych jego aspektów podeszłabym bardziej krytycznie niż pięć lat temu. Ale klimat prowincjonalnego Południa, zabawa kilkoma płaszczyznami czasowymi i stróże prawa wygłaszający nihilistyczne tyrady zdecydowanie się nie zestarzeli. Co wykorzystuje twórca serialu, Nic Pizzolatto, w 3. sezonie powracając do korzeni i dając nam więcej tego, co już raz zrobiło taką furorę.
Po obejrzeniu pięciu nowych odcinków z ośmiu mogę powiedzieć, że jest to raczej dobra wiadomość, z naciskiem na "raczej". 3. sezon "Detektywa" nie jest dziełem wybitnym, powiewem świeżości ani najbardziej oryginalną rzeczą, jaką zobaczycie w tym roku czy nawet miesiącu. To solidny, klimatyczny kryminał. Pod wieloma względami prawie taki jak ten sprzed pięciu lat — i znów, z naciskiem na "prawie". Nawet czołówka jest prawie tak udana jak ta pierwsza. Zaś w warstwie realizacyjnej, do której też trudno się przyczepić, na próżno szukać takich fajerwerków jak te, które nam kiedyś zaprezentował Cary Joji Fukunaga. Ale jest naprawdę nieźle.
Rzecz się dzieje znów w południowych stanach, a dokładniej w Arkansas, pomiędzy rokiem 1980 a czasami współczesnymi. Zdjęcia powstawały w Fayetteville i jego fotogenicznych okolicach, będących częścią przepięknej Krainy Ozark. I dokładnie tak jak w przypadku 1. sezonu, pochwały należy zacząć od docenienia pracy osób zajmujących się wyszukiwaniem miejscówek. W "Detektywie" wszystko, od porośniętych lasem wzgórz aż po rozpadające się szopy i zawalone gratami podwórka, wygląda niepokojąco i służy budowaniu specyficznej atmosfery danego miejsca. Miejsca, gdzie trudno o perspektywy i nadzieję na lepszą przyszłość.
To okolice, które Nic Pizzolatto świetnie zna — w Luizjanie urodził się i wychował, a uniwersytet stanowy Arkansas w Fayetteville to jego alma mater. Twórca "Detektywa" znów wraca więc niejako do domu i to widać. W przeciwieństwie do kalifornijskiej historii z 2. sezonu, nie ma tu gangsterów analizujących plamy na suficie ani innych bolesnych zderzeń artystycznych wizji z rzeczywistością. Są zwykli ludzie, którzy utknęli w tym miejscu, ich codzienne problemy i koszmarna sprawa, która ściga tytułowego detektywa przez trzy i pół dekady.
Główna historia, śledztwa związanego z zaginięciem dwójki dzieci, rozwija się w naturalny sposób na trzech płaszczyznach czasowych: w roku 1980, poczynając od tego dnia, w którym nie tylko znikły dzieciaki, ale też zmarł Steve McQueen (oczywiście, że bohaterowie "Detektywa" to podkreślają, w końcu to "ich" wzór męskości); w roku 1990, kiedy sprawa zostaje otwarta ponownie; i w roku 2015, kiedy Hays bierze udział w tworzeniu dokumentu true crime na ten temat. Do tego dochodzą prywatne sprawy naszych detektywów oraz budujące lokalny koloryt wątki poboczne, jak ten z niejakim Brettem Woodardem (Michael Greyeyes), rdzennym Amerykaninem, żyjącym ze zbierania złomu.
Wrażenie znów robi sprawność, z jaką serial przeskakuje pomiędzy osiami czasu, ze skrawków budując spójną fabułę. Pizzolatto myśli jak pisarz i inspiruje się raczej literaturą niż filmami, snując opowieść powoli, zgodnie z własnym planem, bez zawracania sobie głowy prawidłami obowiązującymi w serialach kryminalnych.
Podobnie jak w 1. sezonie, główne skrzypce gra duet policjantów — Wayne Hays (Mahershala Ali) i Roland West (Stephen Dorff, wyciskający zaskakująco dużo z przeciętnie napisanej roli) — z których jeden jest charyzmatyczny i skomplikowany, drugi zaś robi za tło. Tutaj nawet bardziej widać tę przepaść między nimi, bo choć Hays nie peroruje aż tak jak Rust Cohle, ma inne wyróżniające go z tłumu cechy, np. świetną intuicję i doświadczenie w tropieniu śladów. Ali zdecydowanie ma co grać i gra jak z nut. Oscarowy aktor nie tylko buduje cegiełka po cegiełce postać wielowymiarowego, wrażliwego, przygniecionego ciężarem mrocznych obowiązków zawodowych gliniarza, ale też przechodzi niesamowitą przemianę fizyczną.
Kiedy poznajemy Haysa w 1980 roku, jest po trzydziestce i zmaga się po cichu, w samotności, z wietnamską traumą. Dziesięć lat później to mąż i ojciec, który zrezygnował z dobrze zapowiadającej się kariery w policji, zaś w czasach współczesnych cierpiący na demencję starzec, któremu umysł z jednej strony płata figle, a z drugiej pozwala działać inaczej niż za młodu. Sprawa dwójki zaginionych dzieci wciąż go prześladuje, co jakiś czas wkręcając go ponownie w wydarzenia, od których chciał trzymać się z daleka. Podobnie jak z Cohle'a, bije z niego gorycz, choć z nieco innych powodów. I nawet bardziej niż w przypadku 1. sezonu nowy "Detektyw" jest przez większość czasu teatrem jednego aktora.
Inni bohaterowie, włącznie z Westem, pełnią funkcje drugoplanowe i napisani są bardzo standardowo. Carmen Ejogo pojawia się jako Amelia Reardon, nauczycielka, której — podobnie jak kobietom z 1. sezonu — przychodzi grać rolę drugich skrzypiec w historii zdominowanej przez mężczyzn. I choć nawiązuje tyleż ciepłą, co poplątaną relację z Haysem, która przeradza się w coś więcej, sama w sobie nie istnieje. Istnieje po to, żeby jej mężczyzna mógł nabierać kolejnych właściwości. Podobną, tylko dużo mniejszą i kompletnie pozbawioną własnego rysu rolę gra Jodi Balfour.
Mamie Gummer i Scoot McNairy wcielają się w Lucy i Toma Purcellów, rodziców zaginionych dzieci, których w oficjalnym opisie określono jakże oryginalnym mianem "zrozpaczonych". To również postacie, które nie wychodzą poza standard, ale kiedy zobaczycie, na jaki poziom ów "standard" wywindował McNairy, będziecie zachwyceni. Nie mając aż tak dużo do zagrania, aktor z "Halt and Catch Fire" tworzy jedną z bardziej interesujących postaci w tym zestawie i nadaje ludzkiego wymiaru stereotypowej roli, znanej z każdego kryminału, gdzie ginie dziecko.
Sama sprawa kryminalna też nie należy do niezwykłych. Owszem, udzielą wam się emocje biednego Toma Purcella, a pewne dziwne elementy — jak lalki bez twarzy znalezione w lesie — mogą zamienić się w waszych głowach w sugestywne obrazy, ale to tyle. To nie ten poziom symboliki i metafizyki co w 1. sezonie. Nie ma drugiego Króla w Żółci, nie ma tego samego dreszczyku, choć są powody, by rozumieć obsesję, w jaką popadł detektyw Hays. Patrząc na sprawę jego oczami, można się w to wkręcić. Sprawdzona formuła raz jeszcze okazuje się działać.
Nie ma jednak mowy o tym błysku, tej świeżości, którą pamiętamy z pierwszej odsłony antologii HBO. "Detektyw" powraca nie dlatego, że Nic Pizzolatto wpadł na kolejny genialny pomysł. Powraca, bo pomysł twórcy okazał się wystarczająco dobry, zaś sprzedawanie piosenek, które znamy, to dla każdej stacji telewizyjnej bezpieczny sposób na zapewnienie przyzwoitej oglądalności.
3. sezonu nie będziemy analizować odcinek po odcinku, doszukując się ukrytych znaczeń i zamieniając dialogi na memy (choć nie brakuje świetnie napisanych tekstów, które zawdzięczamy nie tylko Pizzolatto, ale i wspomagającemu go Davidowi Milchowi, twórcy "Deadwood"). Niemniej jednak obejrzymy go z przyjemnością, wyczekując chociażby scen, w których Hays z Westem prowadzą rozmowy w aucie. Ale czy będziemy chcieli więcej? Szczerze w to wątpię.
Premiera pierwszych dwóch odcinków 3. sezonu "Detektywa" 14 stycznia w HBO i HBO GO.