Najlepsze serialowe odcinki 2018 roku (miejsca 30 – 21)
Redakcja
27 grudnia 2018, 22:02
"Westworld" (Fot. HBO)
Czas na kolejne podsumowanie 2018 roku. Oto pierwsza część naszego wielkiego rankingu najlepszych tegorocznych odcinków, a w niej m.in. "Pose", "Brooklyn 9-9", "Castle Rock" i "Westworld".
Czas na kolejne podsumowanie 2018 roku. Oto pierwsza część naszego wielkiego rankingu najlepszych tegorocznych odcinków, a w niej m.in. "Pose", "Brooklyn 9-9", "Castle Rock" i "Westworld".
30. "Genialna przyjaciółka" — "L'isola"
W mało epizodycznej strukturze "Genialnej przyjaciółki", gdzie każdy odcinek to raczej zbiór pamiętnych fragmentów, niż oddzielna całość, "wyspiarska" historia zdecydowanie się wyróżniała. Ale nie myślcie sobie, że na tę listę trafia z braku laku. Wręcz przeciwnie, opowieść o rajskich wakacjach zamieniających się we wspomnienie rodem z koszmaru to godzina telewizji w najlepszym wydaniu.
Takiej, która czaruje bajkowym urokiem, pozwalając widzom zatopić się w promieniach górującego nad Ischią słońca i zanurzyć po szyję w wodach Morza Tyrreńskiego, by potem brutalnie tę sielankę przerwać. I choć podejrzenia wobec niejakiego Donato Sarratore (Emanuele Valenti) mogliśmy mieć od samego początku, łatwo było je od siebie odsunąć. W końcu kto przejmowałby się niejasnym zagrożeniem, gdy mogliśmy obserwować, jak wyrwana wreszcie z neapolitańskiej rzeczywistości Elena (Margherita Mazzucco) kwitnie na naszych oczach?
Zrelaksowana, bezpieczna, daleka od codziennych problemów, z głową zaprzątniętą myślami o Nino (Francesco Serpico), Lenù żyła wreszcie pełnią życia, zachowując się tak, jak każda nastolatka powinna. I właśnie wtedy, w godzinie największej szczęśliwości, gdy dziewczynie nawet nie przyszło do głowy, by mieć się na baczności, nadszedł paskudny moment sprowadzenia na ziemię. Przyjazna twarz okazała się potworną, a zaatakowana przez dorosłego mężczyznę Lenù mogła tylko uronić łzę w niemym szoku.
Nam z kolei zostało tylko zaciskać pięści z wściekłości, patrząc, jak dopiero co nabyta pewność siebie bohaterki rozsypywała się na tysiąc kawałeczków, a wraz z nią w niebyt odchodziła jej brutalnie podeptana niewinność. Wiele rzeczy zapamiętamy z "Genialnej przyjaciółki", ale te sceny bez wątpienia zostaną z nami najdłużej. [Mateusz Piesowicz]
29. "Brooklyn 9-9" — "The Box"
Butelkowy odcinek ze Sterlingiem K. Brownem w roli dentysty sadysty, którego Holt i Peralta przesłuchiwali przez dziesięć godzin i prawie pół godziny, to jedna z najprostszych i zarazem najbardziej niesamowitych rzeczy, jakie kiedykolwiek zrobiono w "Brooklyn 9-9". Wystarczyło wrzucić Andre Braughera i Andy'ego Samberga do jednego pokoju z Randallem z "This Is Us", dać im absolutnie zabójczy scenariusz — i voilà, widzowie mogą tylko powtarzać "oh, damn!".
A przecież świetnie poprowadzone przesłuchania to nic aż tak wyjątkowego w serialach policyjnych. Ileż to już razy patrzyliśmy, jak genialny detektyw albo dobrany na zasadzie przeciwieństw duet rozkłada na łopatki przeciwnika tak pięknie, że aż kapcie spadają. Przesłuchanie z "The Box" wyróżnia się jednak na ich tle, bo nie tylko trwa całe 20 minut, ale też jest jedną wielką, skąpaną w absurdzie, parodią tego typu scen. Z cudownymi zwrotami akcji, żarliwą dyskusją na temat tego, kto ma prawo mienić się doktorem, i satysfakcjonującym finałem, w którym jednej ze stron wreszcie udało się zatriumfować.
A było naprawdę ciężko, bo morderczy dentysta okazał się rzeczywiście godnym przeciwnikiem. Błyskotliwym, opanowanym, przekonanym, że wszystko ma pod kontrolą. Nie docenił jednak naszego wdzięcznego duetu, przede wszystkim zaś "głupiego gliny", który tej samej nocy postanowił coś udowodnić szefowi.
Pośród rzeczy, które tutaj sparodiowano, znalazła się dawna rola Andre Braughera — Franka Pembletona z "Wydziału zabójstw Baltimore", czyli detektywa, będącego prawdziwym mistrzem w sali przesłuchań. A jeśli pojawiająca się w "The Box" nazwa Pine Barrens wydaje Wam się skądś znajoma, to też nie bez powodu. W okolicach tego właśnie miasteczka zgubili się kiedyś panowie z "Rodziny Soprano" w jednym z najsłynniejszych odcinków serialu. [Marta Wawrzyn]
28. "Trust" — "The House of Getty"
Gdy serial zaczyna się od panicznej ucieczki przez pole złocistych słoneczników, która przechodzi w długą sekwencję hollywoodzkiej imprezy w rytmie "Money", zakończoną samobójstwem za pomocą widelca do grilla, oznacza to dwie rzeczy. Po pierwsze, "Trust" nie będzie pierwszą lepszą opartą na faktach produkcją. Po drugie, jego premierowy odcinek musi znaleźć się na naszej liście najlepszych.
Ale miejsce na niej "The House of Getty" otrzymało nie tylko za ten porywający początek. Cały odcinek, w którym poznajemy Jeana Paula Getty'ego (Donald Sutherland), jego fascynujące i obrzydliwe zwyczaje, tonący w bogactwie dwór, grupę kochanek i "bliskich", to jedno wielkie wystawne przedstawienie. A jakby komuś było mało, już wystarczająco niecodzienny show przerwany jest jeszcze przez pojawienie się "złotego hipisa" – wnuka głównego bohatera, który na scenę wkracza w rytmie Rolling Stonesów, bo jakżeby inaczej.
Potem zaś atmosfera stopniowo gęstnieje, a my orientujemy się, że w familii Gettych panują relacje, których żadnym sposobem nie da się określić mianem rodzinnego ciepła. W pewnym momencie pojawia się tu jednak również nadzieja. Może ten szalony, złotowłosy chłopak rzeczywiście jakimś cudem da radę skruszyć gruby mur, za którym ukrywa się jego dziadek? A może to tylko ktoś pogrywa sobie z nami, jak nie przymierzając, senior rodu ze swoimi gośćmi, przedstawiając im przybyłą z Afryki Teresę?
Odpowiedź poznajemy dość szybko, przechodząc do właściwej historii i kończąc to wszystko dzikim tańcem w rzymskim klubie po wcześniejszej bosej gonitwie ulicami Wiecznego Miasta. Jak? Czemu? Nie pytajcie, po prostu dajcie się porwać ekranowemu szaleństwu. Reszty dowiecie się później. [Mateusz Piesowicz]
27. "Mozart in the Jungle" — "Ichi Go Ichi E"
Nieodżałowany serial Amazona zabierał nas w tym roku w różne miejsca, zarówno te realne, jak i te w głowie "muzycznego elfa". I chociaż cały ostatni (!) sezon "Mozart in the Jungle" przyniósł nam dużo emocji i zachwytów, to za kulminację wysokiej formy serialu w 2018 roku uznajemy "Ichi Go Ichi E", czyli przepiękną herbacianą ceremonię stanowiącą tło bolesnego zerwania.
"Ichi Go Ichi E" to bowiem także kulminacja napięcia, jakie od dawna narastało w związku Hailey i Rodriga, a przegrany przez młodą dyrygentkę konkurs z odcinka "We're Not Robots" to tylko jedna z przeszkód w kontynuowaniu romansu uczennicy z mistrzem. Kłębiące się w obojgu emocje i plany fantastycznie kontrastują z pełnym spokoju rytuałem parzenia herbaty, a motto spotkania, "jedno życie, jedna szansa", znajduje skrajnie różne odbicie w decyzjach bohaterów.
Piękna japońska sceneria ujęta w śliczne kadry staje się świadkiem przykrego zerwania. I chociaż fani związku Rodriga i Hailey zostają po tym odcinku ze złamanym sercem (podobnie jak słynny dyrygent), to "Mozart in the Jungle" tak przekonująco pokazuje w "Ichi Go Ichi E", w jak różnych, niedających się pogodzić miejscach w życiu są bohaterowie, że zamiast narzekać trzeba przyznać twórcom rację. Nawet piękna historia miłosna nie musi się dobrze kończyć. Niech więc chociaż kończy się w takim imponującym stylu. [Kamila Czaja]
26. "Dear White People" — "Chapter VIII"
Komediodramat o studentach Uniwersytetu Winchester ani trochę nie marnuje czasu swojego ani widzów. W każdym odcinku twórcy i scenarzyści wrzucają nas w życie kolejnego ze swoich niejednoznacznych, barwnych bohaterów, z idealną dozą komizmu pokazują bogate, ale i naładowane napięciami rasowymi życie uniwersyteckie, a do tego jeszcze przemycają tajemnicę sprzed lat, która prosi się o odkrycie. Przy tak rozmaitej i wielowątkowej historii, jaką zostaliśmy uraczeni w 2. sezonie, tym bardziej może dziwić, że wśród naszych odcinków roku znaleźliśmy miejsce na rozdział zaskakujący swoim minimalizmem.
Zamknięty w czterech ścianach studia radiowego Sam (Logan Browning), "Chapter VIII" śledzi jej długo wyczekiwaną konfrontację z Gabe'em (John Patrick Amedori), przeprowadzającym z nią wywiad do projektu dokumentalnego "Am I Racist?". Ich rozmowa to z jednej strony odświeżająco bezpośrednia dyskusja o sposobach, w jakie rasizm przenika życie czarnoskórych Amerykanów, i roli, jaką mniej lub bardziej świadomie pełnią w tym biali ludzie. Z drugiej i nie mniej fascynującej strony, to także przejmująco osobista dyskusja, w której na wierzch wypływają trzymane nawzajem urazy, przez które związek tej dwójki rozpadł się w warunkach co najmniej nieprzyjemnych.
A wszystko to uchwycone z dokładnością co do sekundy, tak abyśmy zaobserwowali każdy moment tej bolesnej, ale i wyjątkowo potrzebnej dyskusji. Justin Simien, tym razem w fotelu reżysera, najpierw oddziela swoich bohaterów na ekranie dynamicznymi cięciami, aby potem w nieprzerwanym kilkuminutowym ujęciu zbliżyć ich do siebie na tyle mocno, że wszystkie tłumione wcześniej emocje po prostu muszą znaleźć dla siebie ujście.
Dzięki Simienowi i scenarzyście Jackowi Moore'owi półgodzinna rozmowa to w "Chapter VIII" sekwencja trzymająca w napięciu nie mniej niż sceny akcji z rasowych thrillerów czy filmów sensacyjnych. Nieoceniona w tym zasługa także Logan Browning i Johna Patricka Amedori, którzy, idealnie balansując między wieloma sprzecznymi emocjami targającymi Sam i Gabe'em, mistrzowsko rozgrywają ich oczyszczającą konfrontację.
"Chapter VIII" to nie tylko dowód na to, że "Dear White People" idealnie odnajduje się w bardziej kameralnej stylistyce. To przede wszystkim odcinek, który w skali mikro prezentuje to, co najlepsze w całym serialu – uważną obserwację tego, jak problemy społeczne Ameryki, nad którymi debatują bohaterowie, są nierozłącznie związane z ich życiem prywatnym i relacjami między nimi. A dla "drogich białych" widzów (w szczególności tych zza oceanu, ale nie tylko) gorzką lekcją tego, jak brak autorefleksji może się do takiego stanu rzeczy przyczyniać. [Michał Paszkowski]
25. "Westworld" — "Kiksuya"
Chwila moment, czy my przypadkiem dopiero co nie umieściliśmy 2. sezonu "Westworld" wśród największych rozczarowań mijającego roku? Owszem, i wcale się z tego nie wycofujemy. Bo to, że kolejna odsłona superprodukcji HBO zawiodła nas jako całość, nie oznacza, że nie miała fantastycznych momentów. A będąc precyzyjnym – jednego fantastycznego odcinka, w którym na pierwszy plan wysunął się wcześniej praktycznie nieznany bohater.
Mowa o Akachecie (Zahn McClarnon), hoście z indiańskiego Ludu Ducha, którego całą historię istnienia przedstawiono w prostej, klarownie opowiedzianej i wypełnionej prawdziwymi emocjami godzinie. Robiącej wrażenie nie tylko pod względem znakomitej konstrukcji i świetnego wykonania, ale także dzięki opozycji, w jakiej stała wobec reszty sezonu.
Okazało się bowiem, że wcale nie potrzebujemy ani niesamowicie skomplikowanej fabularnej łamigłówki, ani opowieści, która tonie pod ciężarem wielkich słów. Wystarczy porcja banałów w stylu bohatera z jasno określoną motywacją czy pięknej i smutnej historii miłosnej, w której nie było ani grama sztuczności. Do tej pory zdążyliśmy już zwątpić, że coś takiego jest w "Westworld" w ogóle możliwe.
A tu nie dość że w jednym odcinku zabrano nas w fascynującą podróż, emocjonalnie angażując losami odkrywającego prawdę hosta, to jeszcze zręcznie wpisano to wszystko w realia serialowego świata. Co tam twisty, zagadki, zaburzona chronologia i inne cuda. "Kiksuyą" twórcy "Westworld" udowodnili, że w ich produkcji jest miejsce na naprawdę znakomite historie. Oby w przyszłości robili to znacznie częściej. [Mateusz Piesowicz]
24. "Terror" — "The C, the C, the Open C "
To nie był łatwy wybór. Przed tym odcinkiem dostaliśmy wszak najpierw "Horrible from Supper", w którym Hickey (Adam Nagaitis) odsłonił swoje prawdziwe mordercze oblicze, a potem "Terror Camp Clear" z buntem, nieudaną egzekucją i przemowami świetnie ustawiającymi kontrast między postawami Hickeya i Croziera (Jared Harris). Jednak żaden odcinek nie uświadamia lepiej niż "The C, the C, the Open C", że "Terror" to znacznie więcej niż historyczna przygodówka z elementami horroru.
Reżyser Tim Mielants i scenarzystka Soo Hugh proponują widzom właściwie telewizyjny teatr, na dodatek moralitet. Siła całości opiera się na dialogach i monologach, w których bohaterowie próbują uzasadnić swoje decyzje dotyczące naruszenia bądź zachowania tabu kanibalizmu. Nawet jeśli na chwilę odrywamy się od tych dysput w stronę scen dotyczących rodzin członków zaginionej załogi albo poznajemy społeczność Eskimosów, to i tak najważniejsze jest kameralnie rozgrywane pytanie o to, co decyduje o człowieczeństwie lub o jego braku.
Widzimy tu jeszcze silniejszą opozycję między honorowym kapitanem a niemoralnym buntownikiem, a pozostali bohaterowie muszą się jeszcze wyraźniej opowiedzieć po którejś ze stron. Nie chodzi już tylko o to, kto ma rządzić, ale o łamanie nienaruszalnych dotąd reguł etycznych. Rozdarcie między człowieczeństwem a przeżyciem za wszelką cenę pokazano tu przekonująco, bez uproszczeń i banału. Sprawa dotyczy postaci, które już znamy i do których żywimy różne uczucia, więc każdy upadek lub kolejna śmierć w sytuacji, której nie można sprostać, na długo zostają w pamięci. [Kamila Czaja]
23. "Pose" — "Love Is the Message"
Powiedzieć, że Ryan Murphy ma upodobanie do przepychu i widowiskowości, to nie powiedzieć nic. "Pose", zabierające widzów do błyszczącego, kiczowatego i porywającego energią świata ball culture w Nowym Jorku końca lat 80. wydaje się więc projektem idealnie dobranym do swojego twórcy (pracującym tutaj do spółki z Bradem Falchukiem i Stevenem Canalsem). I chociaż długo można by się zachwycać ekstrawaganckimi balami, to na szczególne wyróżnienie w 1. sezonie zasługuje odcinek, który udowodnił, że "Pose" idealnie odnajduje się także w kompletnie odmiennej stylistyce.
W "Love Is the Message" sala balowa zostaje zamieniona na niedofinansowany oddział pacjentów chorych na AIDS. Tam właśnie zwykle przebojowy mistrz ceremonii Pray Tell (znakomity Billy Porter) organizuje kameralny występ dla nietypowej widowni, a w szczególności dla swojego umierającego partnera Costasa (Johnny Sibilly).
W efekcie dostajemy przejmująco osobiste spojrzenie na epidemię AIDS z perspektywy tej części społeczeństwa, którą większość wolała w tamtych czasach zwyczajnie ignorować. Widowiskowe bale mogą stać w centrum "Pose", ale to właśnie przepełnione żywymi emocjami sceny jak ta, w której Pray Tell śpiewa "Home" w duecie z Blancą (Mj Rodriguez), są bijącym sercem tej produkcji.
6. odcinek "Pose" to jednak nie tylko wzruszający do łez wycinek z życia Pray Tella. To także pozornie minimalistyczna, a tak naprawdę wypakowana emocjami konfrontacja między Angel (Indya Moore) a żoną jej kochanka, Patty (Kate Mara). To również szansa dla Blanki na nowy romans z facetem o podejrzanej reputacji, przed którym ratują ją przyjaciółki z "balowej" rodziny.
"Pose", jak wiele innych seriali Ryana Murphy'ego, opowiada o społecznościach wyrzutków, którzy muszą radzić sobie z bezwzględnym, nierozumiejącym ich światem. "Love Is The Message" znajduje dla tej idei niezwykle ujmującą formę, która wszystkich jeszcze nieprzekonanych powinna przekonać, że "Pose" to jedna z najbardziej wyjątkowych produkcji tego roku. [Michał Paszkowski]
22. "Castle Rock" — "The Queen"
Wielu rzeczy spodziewaliśmy się po "Castle Rock", ale z pewnością nie tego, że w ulepionym z Kingowskich motywów serialu znajdzie się miejsce na poruszające do głębi przedstawienie postępującej demencji. Tymczasem oglądając wydarzenia oczami Ruth Deaver (wielka Sissy Spacek), mogliśmy nie tylko pojąć wiele spraw, ale przede wszystkim w pełni zrozumieć codzienny koszmar bohaterki tkwiącej w labiryncie własnej pamięci.
Wszystko za sprawą odcinka, który choć z pozoru wyglądał na pogrążony w totalnym chaosie, tak naprawdę miał w sobie perfekcyjny sens, doskonale obrazując niedolę chorej kobiety. Bohaterki pozbawionej kontroli nad wspomnieniami i zdezorientowanej w ich skomplikowanej sieci w stopniu podobnym do nas. Bo zamiast po prostu rzeczowo objaśnić jej problemy, twórcy wybrali trudniejsze rozwiązanie, pozwalając nam poczuć je na własnej skórze.
"The Queen" miesza więc już oglądane sceny z odległą przeszłością, niekiedy czyniąc z Ruth biernego świadka, a kiedy indziej umieszczając ją w centrum wydarzeń. Każe nam się orientować w coraz bardziej konfundującej rzeczywistości, umożliwiając w najbliższy prawdzie sposób doświadczenie świata, z jakim na co dzień mierzy się bohaterka. Świata, w którym w jednej chwili możemy panować nad wydarzeniami, by zaraz potem przenieść się wiele lat wstecz, licząc, że porozrzucane tu i ówdzie figury szachowe powiedzą, czy jesteśmy teraz, czy wtedy.
A to tylko jedna strona dramatu, bo drugą stanowił koszmar bardziej dosłowny. Ten związany był z tajemniczym Dzieciakiem (Bill Skarsgård) i mieszając się z wizjami podsuwanymi Ruth przez płatający jej okrutne figle umysł, miał swój finał w tragicznym zakończeniu odcinka. Na swój sposób pięknym i bardzo emocjonalnym, ale jednocześnie smutnym i niesamowicie gorzkim. Stwierdzającym bowiem dobitnie, że jedyne zagrożenie, przed jakim nie ma absolutnie żadnej ucieczki, stanowi wyłącznie ludzki umysł. [Mateusz Piesowicz]
21. "Zabójstwo Versace: American Crime Story" — "A Random Killing"
"Zabójstwo Versace" najlepsze jest wtedy, kiedy mniej czasu spędza w pełnym przepychu świecie mody, a więcej ze zwykłymi ludźmi i ich osobistymi tragediami. Jest wtedy subtelniej, zwyczajniej i naturalniej, choć teatralność i ekstrawagancję w wykonaniu Ryana Murphy'ego oczywiście też uwielbiamy. Do naszego topu wybraliśmy "A Random Killing" — czyli rozdział o zabójstwie Lee Miglina — ponieważ to odcinek o ogromnym ładunku emocjonalnym, ale nieprzeszarżowany.
To wielka zasługa tym razem nie Darrena Crissa, a Judith Light w roli Marilyn Miglin, żony magnata chicagowskiego rynku nieruchomości i właścicielki kosmetycznego imperium. Kobiety, która kiedy wygłasza przemowę o amerykańskim śnie na gali pełnej ważnych ludzi, nie mówi frazesów, tylko opowiada o własnym życiu. Jasne, życiu, na którym jakieś rysy można było znaleźć, ale generalnie udanym i szczęśliwym. Miglinom powodziło się dobrze, nie tylko w sensie finansowym. I wtedy do akcji wkroczył Andrew Cunanan.
Jak wszystko związane z Cunananem, sprawa jest tajemnicza. Nie mamy stuprocentowej pewności, że Lee Miglina spotkała okrutna śmierć, bo wcześniej utrzymywał bliskie stosunki z mordercą. Jest jednak wiele poszlak, które na to wskazują. Prawda o tych wydarzeniach schodzi jednak na drugi plan, kiedy oglądamy "A Random Killing". Znaczenie mają emocje i to, co się dzieje z Marilyn, która na pozór reaguje na śmierć męża jak królowa śniegu. W rzeczywistości skrywa się za jedną ze swoich masek i tylko na moment, w obecności jednej osoby, pozwala sobie na okazanie targających nią skrajnych emocji. Poza tym wydaje się nieporuszona — nie krzyczy, nie zalewa się łzami, nie rzuca głośno oskarżeń.
Light dokonała rzeczy wielkiej, tworząc w niecałą godzinę wielowymiarową postać, której cichy ból robi większe wrażenie, niż wszystkie łkania tego świata. Swoją lekcję odrobili także twórcy, pokazując, jaka hipokryzja panowała w amerykańskim społeczeństwie w tamtym okresie. Marilyn Miglin do dziś trzyma się wersji, że to było przypadkowe morderstwo. Ale prawdopodobnie twórcy "Zabójstwa Versace" jednak wiedzą, co robią, przenosząc na ekran tę historię w wersji znanej z książki Maureen Orth. [Marta Wawrzyn]