10 najlepszych seriali 2018 wg Mateusza Piesowicza
Mateusz Piesowicz
27 grudnia 2018, 21:02
"Better Call Saul" (Fot. AMC)
Kolejny rok, kolejna trudna do ułożenia lista. Godząc się z kilkoma bolesnymi rozstaniami, postawiłem jednak na zestaw dość różnorodny i, jak sądzę, nie taki oczywisty. Przynajmniej w paru miejscach.
Kolejny rok, kolejna trudna do ułożenia lista. Godząc się z kilkoma bolesnymi rozstaniami, postawiłem jednak na zestaw dość różnorodny i, jak sądzę, nie taki oczywisty. Przynajmniej w paru miejscach.
Jak co roku, wybranie dziesiątki tytułów zasługujących na dumnie brzmiące miano "najlepszych" było drogą przez mękę okraszoną kilkoma kłótniami z samym sobą, paroma zmianami zdania wywracającymi wszystko do góry nogami i w końcu całą serią kompromisów. Te zaowocowały listą, z której jestem dość zadowolony, ale i wobec której wciąż mam spore wątpliwości. Zresztą jak ich nie mieć, gdy w porównaniu z zeszłorocznym zestawieniem wypadła mi cała pierwsza trójka, choć tylko "Master of None" w ostatnich dwunastu miesiącach nie miał nowych odcinków.
Wyjątkowo się za to nie lubiąc, zepchnąłem więc cudowny 2. sezon "Wspaniałej pani Maisel" na zaszczytne 11. miejsce, choć niczym szczególnym sobie na to nie zasłużył, a "Legion"… Cóż, jakkolwiek zaklinałbym rzeczywistość, nie ukryję, że kolejna odsłona jednego z moich ulubionych seriali nie dorównuje poprzedniej, co oznacza dla niej "tylko" miejsce w top 15. No, może top 20.
Ale zostawmy mniejsze czy większe rozczarowania, o nich już było. Jeśli chodzi o kwestie o techniczne, to trzy tytuły wróciły po roku, dwa po dłuższej przerwie, a resztę stanowią debiutanci (w większości tegoroczni). Wśród stacji, ku mojemu sporemu zdziwieniu, dominuje HBO, które przysiągłbym, że nie miało za sobą wybitnego roku. Za to podział pomiędzy dramatami i komediami wypadł idealnie pół na pół — pamiętając oczywiście o coraz większej umowności tej klasyfikacji.
Zanim zaczniemy, jeszcze tylko obowiązkowy akapit o pominiętych, których jest rzecz jasna mnóstwo. Począwszy od bardzo bliskich zestawienia nowości od Sama Esmaila ("Homecoming") i Ryana Murphy'ego ("Pose"), poprzez trochę dalsze "Ostre przedmioty", "Nawiedzony dom na wzgórzu" i "Terror", aż do produkcji, które coś wyraźnego po sobie w mojej pamięci zostawiły ("Obsesja Eve", "Castle Rock", "Trust") i tych wciąż tkwiących na liście do nadrobienia ("The Americans", "BoJack Horseman").
Mógłbym tak oczywiście dłużej, w końcu było z czego wybierać, ale dajmy już spokój. Dziesiątka, jak sama nazwa wskazuje, pojemność ma mocno ograniczoną.
10. "Mała doboszka"
W sumie też jestem lekko zaskoczony, że ekranizacja powieści Johna le Carré'a od BBC i AMC się tu znalazła. Może po części to zasługa faktu, że mam ją świeżo w pamięci. Może uroku Florence Pugh i jej kolorowych sukienek. A może bardzo kuszącej (i płytkiej, wiem) chęci posiadania na liście czegoś innego niż wszyscy. Jestem jednak pewien, że zestawiając to z absolutnie zachwycającym stylem (jeśli nie znacie nazwiska Park Chan-wook, to proszę to zmienić) oraz fascynującym i zaskakująco emocjonalnym scenariuszem, otrzymamy serial, który zasłużył na wyróżnienie. Niewiele rzeczy potrafiło mnie w tym roku i bawić, i zmuszać do myślenia, a tej barwnej szpiegowskiej historii udało się bez najmniejszych problemów.
9. "Mozart in the Jungle"
Nie, nie umieszczam tu "Mozarta", bo wielki zły Amazon skasował go, żeby zrobić miejsce "Władcy Pierścieni". Jasne, serial z Gaelem Garcia Bernalem i Lolą Kirke zasługiwał na więcej, ale wspominanie go przez pryzmat przykrego zakończenia byłoby niesprawiedliwe. Znacznie lepiej będzie pamiętać, jak niesamowitą podróż zafundował nam na koniec, urzekając ekranową magią, twórczą pasją i cudowną lekkością w doskonalszym niż dotąd stylu. W 4. sezonie mieliśmy i harmonijnie (oraz niestereotypowo) rozwijaną historię miłosną, i próby zrozumienia, czego właściwie bohaterowie chcą od życia, i błyskotliwie poprowadzony wątek konfliktu sztuki z komercją. Można powiedzieć, że "Mozart in the Jungle" nam pięknie dojrzał, ale jednocześnie pozostał zachwycającym muzycznie i wizualnie spektaklem, w którym było też miejsce choćby na modernistyczny balet albo bambusową fantazję z parzeniem herbaty w tle. Jak tego nie docenić?
8. "Barry"
Serial, który ciągle mnie zastanawia w dwóch kwestiach. Jak jego twórcy mogli w ogóle pomyśleć, że ten szalony koncept wypali i jak to możliwe, że rzeczywiście wypalił. Bo historia o płatnym zabójcy, który wykonując zlecenie w Los Angeles, trafia na kurs aktorski i postanawia zmienić swoje życie, to przecież absurd jakich mało. Nawet jak na standardy współczesnych dziwacznych komedii. A "Barry" nie dość, że to wariactwo uwiarygodnił, to jeszcze obdarzył je toną emocji przeżywanych wraz z bohaterem. Wrażliwym facetem z postępującą depresją, którego nie dałoby się nie lubić, gdyby nie fakt, że zdarza mu się kogoś zabić. Mnie z kolei zdarza się oglądać seriale, które po seansie pozostawiają w kompletnym osłupieniu. W tym roku były takie dwa – "Barry" jest jednym z nich.
7. "Genialna przyjaciółka"
Dwie młode dziewczyny i ich rozwijająca się od szkolnych lat przyjaźń. Neapol z lat 50. w tle, a w nim problemy ekonomiczne, społeczne, polityczne i te bardziej osobiste. Brzmi banalnie – jak produkcja, w której poza otoczką trudno doszukiwać się czegoś wyjątkowego. Ot, pewnie będzie ładnie i solidnie, ale nic ponadto – można było myśleć, oglądając zapowiedzi. I owszem, pod pewnymi względami tak właśnie jest, jednak w tym przypadku swoista "zwykłość" to ogromny atut. To właśnie ona sprawia, że "Genialna przyjaciółka" tak łatwo trafia w samo sedno, poruszając bliską sercu historią, nawet jeśli teoretycznie w żaden sposób nie można się z nią utożsamiać. Ba, możecie nawet nie znać powieści Eleny Ferrante. Zapewniam, że w zakochaniu się w ich ekranizacji zupełnie to nie przeszkadza.
6. "Kroniki Times Square"
Trzeci i ostatni przedstawiciel HBO na liście to zarazem pierwszy serial, który obronił pozycję sprzed roku. No dobrze, właściwie jest ona o oczko niższa, ale bynajmniej nie znaczy to, że duet Simon/Pelecanos w czymkolwiek obniżył loty. Wręcz przeciwnie, 2. sezon ich przewrotnej, wielopoziomowej nowojorskiej epopei to jeszcze lepsza, bardziej wciągająca i skomplikowana układanka niż wcześniej. Ciągle mroczna i dołująca, jak potrafi być tylko życie na 42. Ulicy, ale jednocześnie sprawiająca nam momentami czystą frajdę, a swoim bohaterom wyraźniej dająca nadzieje na lepszą przyszłość. Jasne, często fałszywe, bo dla większości nie ma ucieczki z tego świata, ale mimo wszystko w jakiś sposób pocieszające. Nawet jeśli doskonale wiemy, że tutaj wszystko ma gorzki posmak, łącznie z triumfem. Mam nadzieję, że ten w formie jakiegoś docenienia nadejdzie też w końcu dla "Kronik Times Square" – mało który serial z ostatnich lat zasługuje na to bardziej.
5. "Patrick Melrose"
Serialowy fajerwerk, który porwał mnie bez reszty już w pierwszym odcinku (najbardziej odjechany ekranowy trip w tym roku!), a potem okazał się czymś znacznie więcej. Opowieść o arystokracie zniszczonym przez traumę z dzieciństwa, parę w najlepszym razie oziębłych rodziców, zepsute środowisko, a w końcu szereg własnych słabości, to nie tylko spektakl, od którego trudno było oderwać wzrok, ale też zaskakująco intymny portret człowieka nieradzącego sobie z rzeczywistością. Genialnie zagrany przez Benedicta Cumberbatcha, Jennifer Jason Leigh, Hugo Weavinga, Pipa Torrensa i szereg innych znakomitości, zachwycający każdym kadrem (Francja!), ale przede wszystkim do głębi poruszający, gdy angażując się w historię tytułowego bohatera, przerabialiśmy jego kolejne upadki i próby mozolnego stanięcia na nogi. Ta ciągła walka, towarzyszące jej emocje i momenty zwątpienia sprawiały, że każdy mały triumf wybrzmiewał z ogromną mocą, a odrobina nadziei rozlewała się w sercu potężną falą. Wszystko w serialu, który nie stronił też od czarnego jak smoła humoru i sarkazmu w najlepszym brytyjskim wydaniu. Cudo, po którego obejrzeniu żałowałem tylko tego, że trwało tak krótko.
4. "The Good Place"
Rok z "The Good Place" zaczęliśmy od prób wydostania się ze Złego Miejsca, a skończyliśmy jednym z najlepszych odcinków w całym serialu z mistrzowskim popisem zmultiplikowanej D'Arcy Carden. Po drodze było zaś tyle różnego rodzaju wspaniałości, że wymieniając wszystkie, zeszłoby mi akurat do końca grudnia. Powiedzmy więc po prostu, że już znakomity serial NBC zrobił kolejne kroki naprzód, wyprzedzając konkurencję o kilka długości nawet wtedy, gdy zszedł na Ziemię. Było jak zawsze barwnie, absurdalnie, emocjonująco i przede wszystkim wciąż na nowo, bo to ten rodzaj komedii, gdzie twórcy nie zadowalają się jednym świetnym pomysłem. Znany koncept był więc ciągle przerabiany, resetowany, wywracany do góry nogami i obmyślany na nowo, a gdzieś pomiędzy udało się znów pogłębić nasze bliskie relacje z czwórką ziemskich głupków, najsympatyczniejszym demonem w zaświatach i jedyną w swoim rodzaju kobietą robotem Janet. Czy może być jeszcze lepiej? Jestem pewien, że tak i na tę okoliczność zostawiam miejsce w pierwszej trójce.
3. "GLOW"
To nie miało prawa się udać. Nie teraz, bez efektu świeżości, dzięki któremu przed rokiem ze zdumieniem odkryłem, ile może kryć się za kiczowatą historią o kobiecym wrestlingu. "GLOW" jednak po raz kolejny udowodniło, że jestem człowiekiem małej wiary, wracając z sezonem pod każdym względem lepszym od poprzednika. Perfekcyjnie łączącym czystą komediową farsę z szalenie emocjonującym dramatem, który sprawiał, że raz miałem ochotę krzyczeć do ekranu, a kiedy indziej zamknąć się w sobie w poczuciu kompletnej bezradności. Wcześniej wyraziste i zapadające w pamięć postaci teraz stały się niesamowicie bliskie, a ich wątki tak odległe od schematów, jak to tylko możliwe. Ktoś został pełnoprawną bohaterką (lub bohaterem!), ktoś inny pokazał nieznane dotąd oblicze, a wszystkiemu towarzyszyły błyskotliwie mieszające się z poważnymi kwestiami zabawy formą i treścią. Zdarzało mi się jeszcze niedawno w te dziewczyny wątpić – teraz mogę obiecać, że to był ostatni raz.
2. "Atlanta"
Jak przebić samych siebie – prezentują Donald Glover i spółka. Ekipa "Atlanty" dwa lata temu przebojem wdarła się na telewizyjne salony, nie robiąc sobie nic z obowiązujących zasad, a teraz poszła o krok dalej. Albo kilka kroków, bo w "Robbin' Season" ich opowieść co tydzień przybierała inną formę, niepostrzeżenie układając się w jedyną w swoim rodzaju całość. Gdy trzeba było całkiem przyziemną, jak przewijająca się na przestrzeni całego sezonu trudna relacja Earna z Alem, ale momentami totalnie odlotową, jak przy odwiedzinach w pewnym upiornym domu albo przy okazji ucieczki przez surrealistyczny las. A to tylko przykłady cudów, jakich byliśmy świadkami, nigdy nie wiedząc, co czeka nas tym razem. Poza faktem, że będzie to wyjątkowo dobre, bo "Atlanta" w gruncie rzeczy nie miała w tym roku słabych punktów, przechodząc jedną metamorfozę za drugą bez najmniejszych uszczerbków na jakości. Czemu więc nie wygrała mojego zestawienia w cuglach?
1. "Better Call Saul"
Przy "Barrym" wspominałem o dwóch serialach, które wprawiły mnie w tym roku w osłupienie. Właśnie dotarliśmy do tego drugiego. Cały fantastyczny 4. sezon "Better Call Saul" wciąż tkwi mi świetnie w głowie, ostatni odcinek wspominam w najdrobniejszych detalach, ale jeszcze wyraźniej pamiętam spustoszenie, jakie wywołał we mnie finalny widok triumfującego Saula (tak, możemy już używać tego imienia). Kilka chwil po mistrzowskim pokazie hipokryzji w jego wykonaniu, Jimmy jakiego znałem i lubiłem mimo wszystkich wad, gdzieś zniknął. Bohater wciąż i wciąż udowadniający, że stereotypowe wyobrażenia na jego temat są fałszywe, w końcu się im poddał, obierając ścieżkę, jaka była mu przeznaczona.
A ja, choć przecież miałem świadomość nieuchronnego, nie mogłem otrząsnąć się z szoku. Tak, wiem, że to nie koniec i że prawdziwie bolesna jazda w dół emocjonalnej kolejki jeszcze przed nami, ale w tym przypadku uznałem, że nie ma na co czekać – Vince Gilligan i Peter Gould stworzyli kolejny doskonały serial, który urósł już do rozmiarów przerastających mnóstwo głośniejszych i bardziej spektakularnych dramatów. Tak trzymać, a powtórka 1. miejsca przy następnej okazji nie będzie wykluczona.