10 najlepszych seriali 2018 roku wg Kamili Czai
Kamila Czaja
28 grudnia 2018, 20:02
"Atlanta" (Fot. FX)
W zmienności i intensywności serialowego krajobrazu 2018 roku stawiam na dużo śmiechu (chociaż często przez łzy), sporo formalnych eksperymentów i odrobinę strachu.
W zmienności i intensywności serialowego krajobrazu 2018 roku stawiam na dużo śmiechu (chociaż często przez łzy), sporo formalnych eksperymentów i odrobinę strachu.
Najpierw tradycyjne już zerknięcie na listę zeszłoroczną – i kolejne przypomnienie, jak zmienny jest dziś serialowy świat. Z mojej dziesiątki 2017 aż sześciu pozycji w tym roku nie było wcale. Od zakończonych/skasowanych "Howards End", "Man Seeking Woman" i "One Mississippi" przez czekające nas dopiero w 2019 kolejne odsłony "Better Things" i "Feud" po niby nieskasowane, ale i niezapowiadane niestety na najbliższą przyszłość "Master of None". Jeśli dodać, że "Legion" i "Crazy Ex-Girfriend" w tym roku trochę rozczarowały, daje to aż osiem szans na odświeżenie poprzedniego zestawienia, a lista powtarza tylko dwa tytuły: "One Day at a Time" i "The Good Place". Są tu natomiast aż cztery pozycje, które w tym roku dopiero się zaczęły. Warto też odnotować magię drugich sezonów, skoro na liście również mam ich cztery i każdy z nich okazał się lepszy niż pierwszy.
Ale serialowym uniwersum poza zmiennością rządzi nadmiar, więc i tak stworzenie dziesiątki okazało się trudne. Nie zmieściły się lubiane przez mnie seriale ze starszymi bohater(k)ami: "Grace and Frankie" i "The Kominsky Method". Mimo powrotu do formy nie weszła do zestawienia "Unbreakable Kimmy Schmidt", zrezygnować musiałam też między innymi z satysfakcjonującego domknięcia "Casual", wciągającego "American Vandal", przezabawnego "Trial & Error", wielowątkowego "High Maintenance", barwnej "Wspaniałej pani Maisel" i odważnego "Barry'ego". Ale mimo że wiele świetnych komedii się nie zmieściło, ten gatunek i tak ponownie dominuje na mojej liście – chociaż oczywiście częściej to komedie eksperymentalne i/lub ponure, a tylko czasem bardziej typowe sitcomy. W komediowej kategorii przyznać się muszę chyba tylko do jednego naprawdę dużego zaniedbania: nie jestem na bieżąco z "BoJackiem Horsemanem".
Więcej "grzechów" zaliczyłam po stronie dramatów. Nadal nie nadrobiłam paru ulubionych pozycji reszty Serialowej (tu przede wszystkim "The Americans", "Better Call Saul" i "Kroniki Times Square"), ich zauważalna nieobecność na liście nie wynika więc z tego, że się nie zmieściły. Z braku miejsca nie ma natomiast między innymi mrożącego krew w żyłach "Terroru", poruszającej "Genialnej przyjaciółki", pokręconego "Killing Eve", znacznie lepszego w 2. sezonie "The Good Fight" oraz polskich kryminałów, "Kruk. Szepty słychać po zmroku" i "Rojst", które przywróciły mi wiarę w rodzimy rynek. Mimo wszystko bardziej od wymienionych seriali przekonał mnie nowy trend, półgodzinne dramaty – i aż dwa trafiły do zestawienia. Obok reprezentującego w pojedynkę seriale godzinne horroru, który okazał się jednym z największych pozytywnych zaskoczeń roku.
10. "Homecoming"
Chyba najtrudniejsze do wskazania miejsce, bo między znalezieniem się na liście a zaledwie wspomnieniem wśród odrzuconych jest większa różnica niż pomiędzy poszczególniam pozycjami w rankingu. Zawsze żal tych produkcji, które w ostatniej chwili nie zmieściły się do dziesiątki. Wahałam się mocno, czy jesienna nowość Amazona powinna wyprzedzić choćby od lat uwielbiane przeze mnie "Casual", którego już w przyszłości nie będzie szansy uwzględnić. Ale wybrałam "Homecoming", bo nawet jeśli pominąć Julię Roberts i wciągającą fabułę, to fenomenalny reżyser nie tylko pokazał, jak należy przenieść podcast na ekran. Sam Esmail oddał hołd Hitchcockowi i Coppoli, zaznaczając w tym swój własny styl. Dostaliśmy popis wizualny i dźwiękowy, do którego, znając już rozwój wydarzeń, będziemy wracać po prostu po to, by podziwiać kompozycję poszczególnych scen.
9. "One Day at a Time"
Awans o jedną pozycję w porównaniu z zeszłym rokiem, ale też i 2. sezon był lepszy od poprzedniego. Pod powierzchnią tradycyjnego sitcomu twórcy zaserwowali nam jeszcze więcej emocji i rozmów o poważnych kwestiach. Kibicujemy uroczej kubańsko-amerykańskiej rodzinie w codziennych sprawcach zawodowych i uczuciowych (tu zwłaszcza doskonale, wbrew stereotypom poprowadzony związek Eleny), ale też przeżywamy z nimi tożsamościowe dylematy imigrantów, poznajemy reakcje na zamach z 11 września i oglądamy jeden z najlepiej opowiedzianych w popkulturze wątków dotyczących depresji (odcinek "Hello, Penelope"). "One Day at a Time" to równocześnie zabawna komedia i wzruszająca historia rodzinna, porządna lekcja wiedzy o społeczeństwie, ale bez nieznośnego dydaktyzmu, coś zarazem uniwersalnego i mocno zanurzonego w kontekście.
8. "Nawiedzony dom na wzgórzu"
Największa w rankingu niespodzianka dla mnie samej. Horror nie jest gatunkiem, po który chętnie sięgam, a po zapowiedziach Netfliksa spodziewałabym się raczej, że Mike Flanagan zaproponuje serialowy odpowiednik filmu klasy B, kierowany do tych, którzy bardzo lubią się bać i są w stanie wybaczyć, że logiki w scenariuszu często brakuje. Tymczasem "Nawiedzony dom na wzgórzu" okazał się porządnym, rozpisanym na kilka intrygujących postaci psychologicznym dramatem o rodzinie, która na różne sposoby próbuje zapomnieć o traumie z przeszłości. Oczywiście w tym wszystkim Flanagan straszył, i to często bardzo skutecznie, całą gromadą duchów i krwiożerczością tytułowego domu, ale takie chwyty służyły czemuś więcej. A kiedy przypomnę sobie jeszcze techniczną maestrię, której najlepszy przykład stanowią długie ujęcia w odcinku "Two Storms", to tylko dodatkowo upewniam się, że "Nawiedzony dom na wzgórzu" zasługuje na miejsce w dziesiątce.
7. "Mozart in the Jungle"
Najstarszy, chociaż przecież zaledwie czterosezonowy punkt na mojej liście. A że więcej serii niestety nie będzie, to tym bardziej warto na koniec roku pamiętać, ile radości dawał ten niszowy serial, który nie bał się opowiadać na własnych warunkach o życiu muzyków z nowojorskiej orkiestry. Ostatni sezon przyniósł fenomenalną przygodę w Japonii, mądrze i na przekór komediom romantycznym rozegrany związek Rodriga i Hailey, awangardowe przedstawienie taneczne i całą masę emocji, których przy oglądaniu mogli doświadczyć nie tylko znawcy Mozarta. Serial bezlitośnie skasowany przez Amazona zdążył na szczęście sporo opowiedzieć o dorastaniu bohaterki do kariery, o związanych z muzyczną profesją poświęceniach i kryzysach, o trudach finansowania kultury i o tym, jak pasja zwycięża wszelkie przeciwności. Na dodatek wszystko to podano lekko, kolorowo, z niewiarygodną umiejętnością wciągnięcia widza do tego stopnia, że zanim się obejrzy, pochłania cały sezon.
6. "Dear White People"
Biorąc pod uwagę nastawioną na blockbustery politykę Netfliksa, należy docenić już to, że w ogóle dostaliśmy 2. sezon serialu Justina Simiena. Co więcej, zamówiono kolejną serię. Cieszy mnie to tym bardziej, że w tym roku "Dear White People" przeszło samo siebie. Ostra satyra na konflikty międzyrasowe wróciła pewniejsza swojego stylu i z lepszą równowagą między wątkami społecznymi a kameralnymi opowieściami o poszczególnych bohaterach. Dobrze widać to w odcinku o Coco, która stanęła przed dylematem kluczowym dla jej przyszłości, ale wpisującym się równocześnie w debaty o prawach kobiet. Związek Sam i Gabe'a też doskonale rozegrano w kontekście trudnych decyzji między publicznym wizerunkiem a całkiem prywatnymi emocjami. Do tego błyskotliwe i szybkie do granic szaleństwa dialogi , kampusowa tajemnica rodem z "Harry'ego Pottera" i mądra opowieść o wchodzeniu w dorosłość, niezdominowana nadmiernie przez celne obserwacje natury politycznej.
5. "Sorry for Your Loss"
Kolejne zaskoczenie, ale tym razem niespodzianka nie wynika z gatunku. Wiadomo, że uwielbiam komediodramaty, w których trudne kwestie zostają pokazane z większą lub mniejszą dawką humoru, dystansem, ironią wobec bezwzględnego losu. No ale żeby jedną z najlepszych propozycji w takim stylu stworzył Facebook? "Sorry for Your Loss" wpisywałoby się bardziej w stosunkowo świeży koncept półgodzinnych dramatów niż w ponure komedie i tak o tym serialu myślę. To delikatna, poruszająca opowieść o żałobie pokazanej wieloaspektowo i z różnych punktów widzenia. A równocześnie historia rodziny, która próbuje pokładać sobie życie po nowemu, oraz empatyczne pokazanie człowieka zmagającego się z kliniczną depresją. "Sorry for Your Loss" jest świetnie zagrane, pełne imponujących naturalnością dialogów, świadome konwencji, które czasem pomysłowo wykorzystuje, a czasem z premedytacją łamie. Mądra, kameralna, budząca emocje produkcja zasługująca na znacznie większą popularność.
4. "Kidding"
Najwyżej notowany nowy serial. O ile poprzednia pozycja dostaje punkty za naturalność, o tyle serial Dave'a Holsteina z Jimem Carreyem w głównej roli wygrywa wyjątkowością i sięganiem po najdziwniejsze pomysły. Historia jednego z najmilszych ludzi na świecie, próbującego poradzić sobie ze stratą syna i rozpadem małżeństwa, to najbardziej ponura komedia, jaką widzieliśmy. Co w kontekście popularności takich hybryd naprawdę stanowi mocne stwierdzenie. Zabawy formą, kukiełkowy teatr, surrealistyczne wizje, zaskakujące retrospekcje doskonale grają tu z fabułą dotyczącą powolnego załamywania się Jeffa i jego zmierzania w bardzo mroczną stronę. "Kidding" świetnie rozgrywa kontrast między telewizyjną personą stanowiącą pocieszenie dla milionów widzów a pogubionym człowiekiem, któremu życie bezlitośnie daje w kość. To serialowy eksperyment, który pewnie nie każdego przekona, ale ja jestem nim zachwycona.
3. "The Good Place"
Ewenement, czyli serial ogólnodostępnej stacji, który bije na głowę większość propozycji kablówkowych i streamingowych. I w przeciwieństwie do nich opiera się nie tylko na aktorstwie i pojedynczych trafnych obserwacjach, na dodatek uzupełnianych dużą dawką śmiechu niepodszytego depresyjnością. "The Good Place" to rozbudowana, skomplikowana, rozpisana na kilka serii historia tocząca się między światem ziemskim a zaświatami, opowieść pełna zasad kwalifikowania ludzie jako dobrych lub złych, urzędników rywalizujących sił, wszechwiedzących Janet (nie mylić z robotami). A w tym wszystkim o przetrwanie walczy garstka uroczych, choć niepozbawionych wad ludzi, którym łatwo kibicować. Jeśli dodać do tego sporą dawkę ładnej miłosnej historii i przystępnie podanej filozofii oraz fakt, że serial trzyma formę już trzeci sezon, to podium wydaje się zasłużone.
2. "GLOW"
Serial, który w 1. sezonie był uroczą ciekawostką, a jego maraton poprawił mi humor w przy zapaleniu gardła, wrócił w 2018 roku w formie tak cudownej, że musiał w moim rankingu ustąpić miejsca tylko jednemu konkurentowi. Historia o godzeniu wrestlingu z życiem rodzinnym ("Mother of All Matches"), mój ulubiony wątek trudnej przyjaźni Ruth i Debbie (tu przede wszystkim "Work the Leg" i "Nothing Shattered"), zabawa formę w "The Good Twin"… "GLOW" w tym roku dało mi tyle wzruszeń i radości, że potem wszystkim znajomym próbowałam reklamować "serial, który wprawdzie pozornie jest o wrestlingu w latach 80., ale…". A dochodzi do tego jeszcze fakt, że rzadko trafia się produkcja tak niebanalnie feministyczna, z tak fascynującą grupą kobiet walczącą o prawo do własnego wyboru. Choćby tym wyborem było przebieranie się w błyszczące stroje, wcielanie się w chodzące stereotypy i udawanie walki na ringu.
1. "Atlanta"
Przy całej długiej liście świetnych seriali w 2018 zwyciężyć mógł u mnie zdecydowanie tylko ten. Podczas emisji 2. sezonu "Atlanty", od marca do maja, za każdym razem był to mój serial miesiąca. Fakt, że nie konkurował wtedy bezpośrednio z innymi pozycjami z czołowych miejsc mojego rankingu, ale gdy przypomniałam sobie doznawane co tydzień zaskoczenie i olśnienie tym, co proponowano w kolejnych perypetiach Earna i jego ekipy, nie miałam wątpliwości.
"Robbin' Season" przedstawił nam uroczego aligatora, wyjątkowo uprzejmego rabusia oraz Schnappviechera. Zabrał nas do rezydencji Drake'a , okropnego salonu fryzjerskiego i przerażającego lasu. Pokazał nam szkolne czasy Earna i Alfreda. A to przecież tylko początek listy. Wszystkie te żonglerki i zmiany nie służyły jednak wyłącznie eksperymentom z serialową formą, ale rozwojowi postaci zarówno Earna, jak i reszty bohaterów (z wyróżnieniem Vanessy, która wreszcie nie była tylko tłem dla przygód chłopaków). Zastrzeżenia? Za dużo Tracy'ego, za mało Dariusa. Ale nie wypada narzekać, skoro ten drugi dostał główną rolę w najlepszym odcinku, jaki widziałam w tym roku ("Teddy Perkins").