Nasz top 15: Najlepsze nowe seriale 2018 roku
Redakcja
23 grudnia 2018, 21:43
"Ostre przedmioty" (Fot. HBO)
Gdybyście nie wiedzieli, co nadrobić w te święta, mamy dla was 15 propozycji, reprezentujących wszelkie możliwe gatunki. Na naszej liście najlepszych nowości 2018 roku jest "Pose", "Nawiedzony dom na wzgórzu" czy "Terror".
Gdybyście nie wiedzieli, co nadrobić w te święta, mamy dla was 15 propozycji, reprezentujących wszelkie możliwe gatunki. Na naszej liście najlepszych nowości 2018 roku jest "Pose", "Nawiedzony dom na wzgórzu" czy "Terror".
15. "The End of the F***ing World"
Trochę młodzieżowej historii o dojrzewaniu, trochę morderczego kina drogi, mnóstwo czarnego humoru i nadspodziewanie dużo autentycznych emocji – tak wygląda mieszanka, którą zachwycaliśmy się na początku roku i która wciąż nie wyparowała nam z pamięci. A to tylko potwierdza, że "The End of the F***ing World" to jedna z lepszych nowości, jakie widzieliśmy w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy.
Historia Jamesa (Alex Lawther) i Alyssy (Jessica Barden), czyli 17-letniego psychopaty i jego bezczelnej dziewczyny, którzy uciekają wspólnie z domu i udają się w podróż w nieznane, świetnie łączy dobrze znane stylistyki, dając zaskakująco świeży efekt końcowy. Energią bijącą z ośmiu króciutkich odcinków można by obdarować jeszcze z tuzin innych seriali, a zwariowane przygody bohaterów wyglądają, jakby wyszły spod ręki samego Quentina Tarantino, ale jednocześnie nie sposób przeoczyć, że to opowieść podszyta głębokim smutkiem. Czasem totalnie odjechana, a kiedy indziej gorzka jak diabli rzecz o parze bardzo pogubionych dzieciaków, które zostawiono samym sobie, co musiało mieć swoje konsekwencje.
Tych rzecz jasna nie zdradzimy, radząc, byście jak najszybciej sami to sprawdzili, jeśli z jakiegoś powodu jeszcze nie mieliście okazji. Długo to nie zajmie, bo seans "The End of the F***ing World" mija w mgnieniu oka, zostawiając po sobie lekkie rozczarowanie, że trwał tak krótko, ale przede wszystkim naprawdę świetne wrażenie. I to praktycznie pod każdym względem, bo oprócz porywającej historii mamy tu także kapitalne aktorstwo, genialną ścieżkę dźwiękową i zakończenie, które na długo utkwi Wam w pamięci.
A przynajmniej do premiery kontynuacji, o której już wiadomo, że powstanie. Jeśli będzie tak dobra jak oryginał, to nie mamy nic przeciwko. [Mateusz Piesowicz]
14. "Ucieczka z Dannemory"
Więziennych historii trochę już w telewizji widzieliśmy, ale nie widzieliśmy jeszcze takiej. "Ucieczka z Dannemory" tym się różni o przeciętnego serialu o więzieniu, że opiera się na faktach, a do tego jest zagrana i zrealizowana jak oscarowy film.
Produkcja telewizji Showtime, w całości wyreżyserowana przez Bena Stillera, opowiada prawdziwą historię, która wydarzyła się w czerwcu 2015 roku w małym miasteczku w stanie Nowy Jork. Dwóch mężczyzn uciekło z dobrze strzeżonego więzienia za pomocą skomplikowanego tunelu, a pomagała im, jak się okazało, 51-letnia pracownica więziennej szwalni, która z obydwoma też romansowała. Joyce Mitchell, zwana Tilly, znalazła się na pierwszych stronach tabloidów i stała się w Ameryce wrogiem publicznym numer 1.
"Ucieczka z Dannemory" stara się spojrzeć poza sensacyjną warstwę tej historii i dostrzec w tym wszystkim ludzi z całym ich skomplikowaniem i frustracjami. Więcej niż akcyjniaka jest tu dramatu psychologicznego, rozgrywającego się w wiernie odtworzonych małomiasteczkowych realiach. Ekipa serialu spędziła kilkanaście miesięcy, zapoznając się zarówno z samym więzieniem, jak i tamtejszą społecznością. Większość scen nakręcono tam, gdzie faktycznie miały miejsce, a w samym scenariuszu nie ma za wielu szoków i skandali. To w gruncie rzeczy bardzo kameralny serial, skupiający się na ludzkich motywacjach.
Bardzo duże pole do popisu mają aktorzy: Paul Dano i Benicio del Toro w rolach uciekinierów, Sweata i Matta, a także — przede wszystkim — zmieniona nie do poznania Patricia Arquette jako Tilly, kobieta bardzo trudna do jednoznacznej oceny. Ta wyśmienita trójka, dobrze napisany scenariusz, reżyserskie popisy Stillera i wyrazista ścieżka dźwiękowa to aż nadto powodów, by wkręcić się w "Ucieczkę z Dannemory". [Marta Wawrzyn]
13. "Sorry for Your Loss"
Skromna produkcja z Elizabeth Olsen w roli głównej, która nas przekonała, że powinniśmy zacząć poważnie traktować Facebooka jako platformę tworzącą seriale. Zwłaszcza że zamówiony został 2. sezon, pomimo nie najlepszej oglądalności. Cóż, "Sorry for Your Loss" promocji nie miało praktycznie żadnej, a obejrzeli go tylko ci, którzy wiedzieli, że serial istnieje i gdzie należy go szukać (gdybyście pytali, szukać go należy na Facebooku). Wy już wiecie jedno i drugie, więc jeśli macie pięć godzin, nadróbcie koniecznie "Sorry for Your Loss".
Historia młodej wdowy o imieniu Leigh (Elizabeth Olsen) to przejmujący, złożony, wiarygodny portret osoby w żałobie. Osoby, która nie była przygotowana, że straci męża — a potem nie była przygotowana na to, czego dowie się o nim po jego śmierci i jak bardzo zmieni się jej życie. Leigh, której świat w jednej chwili się zawala, nie tylko musi się pozbierać i stawić czoła paru trudnym prawdom, ale też ma do ogarnięcia poplątane relacje z matką i siostrą oraz próbę odpowiedzenia na pytanie co dalej. Jak żyć, kiedy wydaje się, że życie właśnie się skończyło.
Cały sezon to dziesięć półgodzinnych odcinków, które są najlepszym dowodem na to, że czasem "mniej" znaczy tak naprawdę "więcej". "Sorry for Your Loss" to bardzo kameralna produkcja, której największa siła tkwi w dojrzałym, wyważonym scenariuszu i rewelacyjnym występie Olsen. Oglądając ten serial, raczej nie będziecie zalewać się łzami, nie dowiecie się też, że "wszystko będzie dobrze". Dostaniecie szczerą, mądrą, pełną empatii opowieść o czymś, co prędzej czy później spotyka każdego. [Marta Wawrzyn]
12. "Terror"
Seriale, po których dużo sobie obiecujemy, często mają problem ze sprostaniem wygórowanym oczekiwaniom. Twórcy "Terroru", zamówionej jeszcze na początku 2016 roku ekranizacji powieści Dana Simmonsa, stanęli zatem przed wyjątkowo trudnym zadaniem. Dziś możemy z pełnym przekonaniem powiedzieć, że sprostali mu w świetnym stylu.
Oparta na faktach historia wyprawy dwóch okrętów – HMS Erebus i HMS Terror – które w 1845 roku udały się na poszukiwanie Przejścia Północno-Zachodniego, okazała się bowiem nie tylko widowiskową produkcją osadzoną w lodowym piekle, ale także bardzo ludzkim dramatem o stopniowej utracie człowieczeństwa. Oglądanie rozpaczliwej walki marynarzy z żywiołem, samotnością czy ogarniającym ich stopniowo szaleństwem samo w sobie było więc fascynującym (choć często bolesnym) przeżyciem, ale przecież na tym się nie kończyło.
Bo "Terror" to zarówno świetnie napisany, wiarygodny dramat psychologiczny, jak i realistyczna przygoda w historycznym kostiumie oraz trzymający w napięciu thriller przechodzący w czysty horror. Z jednej strony wielowątkowa opowieść pełna niezapomnianych bohaterów i wspaniałych kreacji aktorskich (na czele z Jaredem Harrisem oraz rządzącymi na drugim planie Paulem Readym i Adamem Nagaitisem), z drugiej nieraz bardzo osobista historia skupiająca się na wewnętrznych przeżyciach ludzi postawionych w obliczu niemożliwego. A to wszystko w otoczeniu spektakularnych, mimo że stworzonych w studiu, arktycznych krajobrazów – doskonale odzwierciedlających stan ducha mierzących się z nimi marynarzy.
Ostatecznie zaś "Terror" to przykład na to, że efektowną serialową produkcję można ze świetnym skutkiem połączyć z niełatwym, zmuszającym do myślenia i zadającym trudne pytania scenariuszem. A to sztuka, która nie udaje się byle komu. [Mateusz Piesowicz]
11. "Kidding"
Serial, który nas uderzył bardzo mocno, kiedy nie byliśmy na to przygotowani. Twórcy zdecydowali się nie zdradzać przed premierą, o czym właściwie będzie "Kidding", i prawdopodobnie dobrze zrobili. Bo tego, co przechodzi w ciągu dziesięciu odcinków Jeff (Jim Carrey) — lepiej znany jako Pan Pickles, popularny prowadzący telewizyjnego programu dla dzieci — nie da się uczciwie opisać komuś, kto serialu nie widział. To trzeba po prostu zobaczyć.
"Kidding" można nazwać najbardziej depresyjną komedią, jaką kiedykolwiek widzieliście — i będzie to czysta prawda. Można go bez końca chwalić za inwencję, bo praktycznie każdy odcinek jest zaskakujący i zupełnie inny od poprzednika. Można zaniemówić z zachwytu nad tym, jak Carrey pokazuje nam najmroczniejsze zakątki duszy swojego bohatera, najbardziej smutnego ze śmieszków. Można wreszcie podziwiać reżyserię Michela Gondry'ego ("Zakochany bez pamięci"), którego styl rzeczywiście tutaj widać.
A przede wszystkim można autentycznie przejąć się tym, co się dzieje z Panem Piklesem — oficjalnie sympatycznym panem z telewizji, uczącym dzieciaki życiowych mądrości w towarzystwie kukiełek, a tak naprawdę pogubionym człowiekiem, którego zaczynają przerastać piętrzące się problemy. Bo piękne slogany o empatii i dobroci ani nie naprawią relacji z żoną (Judy Greer), ani nie sprawią, że syn (Cole Allen) spojrzy trochę inaczej na ojca. Trzeba czegoś więcej.
"Kidding" ma wiele zalet i jeszcze więcej odcieni, ale przede wszystkim jest to jedna z najoryginalniejszych produkcji, jakie powstały w tym roku. Przejmująca, momentami melancholijna, momentami brutalna, często surrealistyczna opowieść o tym, co się dzieje, kiedy pewnego dnia spotyka cię tragedia i już nic nie jest takie jak przedtem. [Marta Wawrzyn]
10. "Trust"
Czy widzów da się po raz kolejny zainteresować sprawą, którą już widzieli? Pewnie że tak. Ba, gdy wezmą się za nią tacy specjaliści w filmowym fachu jak Danny Boyle i Simon Beaufoy, efekt może przerosnąć najśmielsze oczekiwania. Nieważne zatem, że historię amerykańskiego miliardera Jeana Paula Getty'ego i jego wnuka dopiero co opowiedział Ridley Scott we "Wszystkich pieniądzach świata" – twórcy oscarowego "Slumdoga" przerobili ją na swoją modłę, dając nam serialowy fajerwerk, w którym zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia.
Dosłownie, bo już premierowy odcinek "Trust" to czyste szaleństwo, a potem robi się jeszcze ciekawiej. Oparta na prawdziwych wydarzeniach historia złotego hipisa, czyli porwanego w 1973 roku w Rzymie Jeana Paula Getty'ego III (Harris Dickinson), jest bowiem daleka od standardowej biograficznej relacji, mieszając fakty z pokręconym dramatem rodzinnym. Oglądając włoskie "przygody" chłopaka, obserwujemy jednocześnie poczynania jego bliskich, a że familia Gettych do normalnych się nie zalicza, nie możemy narzekać na nudę.
Najciekawszą postacią z tego barwnego towarzystwa jest oczywiście senior rodu – naftowy potentat Jean Paul Getty (rewelacyjny Donald Sutherland). Człowiek jednocześnie fascynujący i odrzucający. Obrzydliwie bogaty i niewiarygodnie skąpy. Niewzbudzający ani grama sympatii, ale świetnie wypadający na ekranie.
Gorzej z prawdziwym życiem, gdzie prezentowane przez niego pokłady emocjonalnego chłodu, wyrachowania i czystej złośliwości sprawiają, że czasem trudno stwierdzić, czy gorsi są bezwzględni przestępcy, czy raczej zatwardziały miliarder mający życie wnuka za wyjątkowo lichą inwestycję. A to przecież nie wszystko, bo swoje momenty mają w tej historii zrozpaczona matka porwanego chłopaka (Hilary Swank), zmagający się z własnymi problemami ojciec (Michael Esper) czy amerykański kowboj Fletcher Chace (Brendan Fraser) stający w szranki z włoskimi mafiozami.
Jeśli macie wrażenie, że upchanie tego wszystkiego w dziesięciu odcinkach nie mogło się udać, to po części macie rację. "Trust" ma słabsze chwile i nietrafione pomysły, ale wszystkie rekompensuje niezwykłym stylem, w którym surrealistyczna podróż może szybko przejść w krwawą groteskę, a rozbuchany spektakl w intymną historię ludzi, którzy posiadając wszystko, w gruncie rzeczy nie mieli niczego. [Mateusz Piesowicz]
9. "Patrick Melrose"
W teorii miniserial oparty na powieściach Edwarda St Aubyna to rzecz, którą dobrze znamy. Wszak historii różnego rodzaju nałogowców widzieliśmy na ekranie mnóstwo, a losy Patricka Melrose'a można uznać za ich swego rodzaju kondensację w bardzo intensywnych pięciu godzinach. W praktyce jednak mamy do czynienia z produkcją wyjątkową w każdym calu, co najmniej tak, jak jej bohater.
Patrick Melrose, grany popisowo przez Benedicta Cumberbatcha w jednej z najlepszych, jeśli nie najlepszej roli w karierze, jest brytyjskim arystokratą, którego całe dorosłe życie naznaczył dramat z dzieciństwa. Trauma tak głęboka, że wszelkie próby jej przezwyciężenia kończyły się z podobnym skutkiem, napędzając autodestrukcyjne tendencje bohatera. Jego historia nie jest więc opowieścią o powolnej drodze na dno – to raczej rzecz o serii spektakularnych upadków i mozolnym stawaniu na nogi w wykonaniu człowieka, który często bywał swoim największym problemem.
Przewrotnie jednak to właśnie cały szereg słabostek Patricka czynił z niego bohatera, któremu w naturalny sposób się kibicowało. Człowieka z krwi i kości, którego wady widać gołym okiem, a nie oderwaną od rzeczywistości, przerysowaną postać. Pięć odcinków wystarczyło, byśmy poznali go od podszewki, dostrzegając w nim kogoś więcej, niż bohatera jednego z najbardziej efektownych narkotycznych tripów, jakie widzieliśmy na ekranie.
Ten ma miejsce już w premierowym odcinku i okazuje się zaledwie wstępem do pasjonującej historii, która przeskakuje swobodnie po różnych miejscach i okresach życia Patricka. Raz przenosimy się do Francji sprzed lat, gdzie pod bajkową przykrywką rozgrywał się istny koszmar, kiedy indziej jesteśmy na wystawnym brytyjskim przyjęciu albo rozgryzamy trudne relacje bohatera z matką. Wszystkiemu zaś towarzyszą autentyczne emocje – gorące i znajdujące ujście na zewnątrz lub wręcz przeciwnie, tłumione i przeżywane na osobności.
Bywa przy tym sarkastycznie i ostro w najlepszym brytyjskim stylu, ale nie brak też scen gorzkich, poruszających czy wręcz intymnych, gdy chciałoby się odwrócić wzrok od ekranu, by nie przeszkadzać bohaterom w ich przeżywaniu. Wszystko to doprawiono aktorstwem najwyższej próby (oprócz Cumberbatcha trzeba odnotować genialne występy Jennifer Jason Leigh i Hugo Weavinga) i porywającą realizacją, tworząc serial, do którego z pewnością będziemy jeszcze wracać. [Mateusz Piesowicz]
8. "Mała doboszka"
Miał być nasz nowy "Nocny recepcjonista", wyszło coś znacznie lepszego. "Mała doboszka", czyli 6-odcinkowy miniserial BBC na podstawie powieści Johna le Carré'a, to bardzo nietypowy serial szpiegowski, bo mniej skupiony na intrygach, twistach i akcji, a bardziej na bohaterach, ich motywacjach i szaro-szarym świecie, w którym egzystują. Bardzo trudny, skomplikowany, niedający się jednoznacznie rozstrzygnąć temat — konfliktu izraelsko-palestyńskiego i jego geopolitycznych konsekwencji — w połączeniu z autorskim podejściem twórców czynią z "Małej doboszki" coś więcej niż kolejną stylową produkcję rozrywkową z Wielkiej Brytanii.
Sporą część tej niezwykłości serial BBC zawdzięcza swojemu reżyserowi, Parkowi Chan-wookowi, artyście o bardzo wyrazistym stylu i jednocześnie twórcy, który niekoniecznie kojarzy się z historiami szpiegowskimi. Jego wizja, połączona z porządnie napisanym scenariuszem i znakomitymi występami aktorskimi, przede wszystkim wspaniałej Florence Pugh, sprawia, że "Mała doboszka" jest zadziwiająca, zachwycająca i nietypowa jak na serial o agentach wywiadu.
Począwszy od zabawy z sukienkami głównej bohaterki i wspaniałego stylu retro, poprzez pytanie, co tu jest prawdą, a co tylko grą, aż po gorzkie konkluzje na temat konfliktu na Bliskim Wschodzie — "Mała doboszka" idzie własną drogą, nic sobie nie robiąc ze sławy "Nocnego recepcjonisty". I dobrze robi, bo na tle bardzo podobnych seriali prezentuje się równie wyraziście, co Florence w żółtej sukience na Akropolu. [Marta Wawrzyn]
7. "Obsesja Eve"
Gdybyśmy układali ranking najbardziej pokręconych seriali roku, "Obsesja Eve" byłaby jednym z faworytów. Wśród najlepszych nowości sklasyfikowaliśmy ją w połowie stawki, ale w gruncie rzeczy mogłaby trafić jeszcze wyżej i nikt nie mógłby na to specjalnie narzekać. Mało co sprawiło nam bowiem ostatnimi czasy równie dużą przyjemność, co oglądanie niecodziennego starcia uroczej psychopatki ze znudzoną siedzeniem za biurkiem agentką MI5.
Sam ten opis brzmi tak cudownie absurdalnie, że moglibyśmy na nim skończyć, ale przecież "Obsesja Eve" to znacznie więcej niż odlotowa bzdurka. Serial autorstwa Phoebe Waller-Bridge ("Fleabag") działa zarówno jako barwny pastisz kina sensacyjnego, jak i pełnoprawna historia starcia mocnych kobiecych charakterów. Gra pomiędzy Villanelle (czy może być lepsze imię dla psychopatycznej zabójczyni?) i podążającą jej tropem Eve szybko zamienia się tutaj ze zwykłej zabawy w kotka i myszkę w istną jazdę bez trzymanki, tym lepszą, że doprawioną emocjami, dylematami moralnymi i swego rodzaju wzajemną fascynacją.
Ta zresztą udziela się również nam, bo bliskość łączącej bohaterki specyficznej relacji sprawia, że błyskawicznie się do nich przywiązujemy. Dzięki temu nie funkcjonują one w całkowitym oderwaniu od rzeczywistości, a kompletnie odjechana historia ma mocne uziemienie. Nieważne wszak, co się wyprawia na ekranie, stoją za tym kobiety, które bynajmniej nie są tak łatwe do rozszyfrowania, jak mogłoby się na początku zdawać. Ba, z czasem odkrywamy nawet, że obydwie mają ze sobą sporo wspólnego.
A wszystko to odbywa się w ramach serialu, który sprawdza się też jako bezpretensjonalna rozrywka, pomysłowa zabawa konwencjami i pełna czarnego humoru, a przy tym zaskakująco emocjonalna opowieść, w której jedno szaleństwo pogania drugie. Znakomicie w tych zwariowanych realiach odnajdują się grające główne role Jodie Comer i Sandra Oh, widzom pozostaje zaś tylko kupić serial ze wszystkimi jego dziwactwami i towarzyszyć im w podróży. My możemy zapewnić, że warto. [Mateusz Piesowicz]
6. "Genialna przyjaciółka"
Serial, którego obecność w tym miejscu można śmiało nazwać triumfem prostoty. Fabuła to przecież banalna historia przedstawionej na przestrzeni kilku lat przyjaźni dwóch dziewczyn, w tle mamy obyczajową opowieść o Neapolu i jego mieszkańcach, a realizacyjnie, choć rozmachu nie da się odmówić, nie ma mowy o żadnym przełomie. Co więc jest takiego w ekranizacji powieści Eleny Ferrante, że nie mogliśmy się od niej oderwać?
Odpowiedź nie jest bynajmniej taka prosta, podobnie jak "Genialna przyjaciółka" to tylko na pierwszy rzut oka serial jakich wiele. Rozgrywająca się w latach 50. ubiegłego wieku w biednej neapolitańskiej dzielnicy (fenomenalnie odtworzonej na ekranie) historia komplikuje się bowiem z każdym odcinkiem wraz z relacją dwóch bohaterek – Eleny 'Lenù' Greco i Raffaelli 'Lili' Cerullo.
Poznajemy je jeszcze jako dziewczynki, gdy widziany ich oczami świat i dorosłe sprawy wydają się obce, dziwne, czasem nawet przerażające. Dorastając (w trzecim odcinku dziecięce aktorki zastępują starsze wykonawczynie), zarówno one, jak i my coraz więcej z tej rzeczywistości rozumiemy. Dziecięce marzenia toną więc gdzieś pod brutalną codziennością, niewinność zastępują nastoletnie problemy, a nawet przyjaźń jest wystawiana na szereg prób.
Skupiając się na Elenie i Lili, serial nigdy nie traci z oczu całej reszty, która układa się w wielobarwną mozaikę społeczeństwa pełnego ludzi o piekielnie gorących temperamentach. Twórcy wcale nie upiększają tego świata, pokazując wprawdzie mnóstwo jego cudownych stron, ale jeszcze więcej paskudnych czy wręcz przerażających. I może to właśnie ten dysonans powoduje, że w "Genialnej przyjaciółce" tak łatwo zanurzyć się po samą szyję.
Bo przedstawiony tu świat, choć przecież obcy i odległy, jest pod każdym względem prawdziwy. Daje nadzieję i brutalnie ją odbiera. Jak piękny sen zamieniający się w najgorszy koszmar. Włoski serial HBO zachwyca prostotą, ale jednocześnie zmusza do myślenia, nie oferując wcale łatwej i przyjemnej historii. To bez dwóch zdań jest ekranowa magia – może nawet tym bardziej warta docenienia, że tak mało spektakularna. [Mateusz Piesowicz]
5. "Nawiedzony dom na wzgórzu"
Możliwe, że największe zaskoczenie roku — spodziewaliśmy się w najlepszym razie porządnego klimatycznego horroru, otrzymaliśmy serial, który nie tylko wyciska maksimum ze swojego gatunku, ale też świetnie go łączy z pełnym emocji dramatem rodzinnym. Przy okazji przetwarzając po swojemu klasyczny, gotycki horror Shirley Jackson pod tym samym tytułem, wydany w 1959 roku. Aż trudno uwierzyć, że udało się zachować klimat z książki, jednocześnie przenosząc historię do współczesności i znacząco ją przedefiniowując.
A jednak. I to nie jest żaden cud, to efekt autorskiego podejścia Mike'a Flanagana, reżysera takich filmowych horrorów, jak "Hush" i "Oculus". Tutaj zrobił to samo, tyle że w dziesięć godzin. I wypada go za to nagrodzić, bo "Nawiedzony dom na wzgórzu" to dość skomplikowany projekt, w którym wiele mogło pójść nie tak. Niby klasyczny horror z duchami, ale nie do końca. Niby pełen emocji dramat rodzinny, ale z dodatkowymi warstwami. A do tego dwie płaszczyzny czasowe, fantastyczna obsada, częściowo złożona z dzieciaków, mnóstwo uniwersalnych tematów i jeszcze więcej cudownych easter eggów, w tym duchów poukrywanych tak sprytnie, że choćby dla nich warto zobaczyć serial po raz drugi.
10-odcinkowa konfrontacja rodziny Crainów z demonami – prawdziwymi i metaforycznymi – to zdecydowanie jedna z najciekawszych rzeczy, jakie nas spotkały w tym roku serialowym. Zdziwiliśmy się, że horror może być tak ambitnym serialem dramatycznym. Zachwyciliśmy się 6. odcinkiem, który nie dość że był szalenie emocjonalny, to jeszcze trudny od strony technicznej, bo składał się z kilku bardzo długich ujęć. Podziwialiśmy wspaniałą Carlę Gugino, świetnego Timothy'ego Huttona, a także Michiela Huismana, Elizabeth Reaser czy Kate Siegel, którzy zagrali tutaj jedne z najlepszych ról w życiu.
I mamy nadzieję, że jakaś kontynuacja będzie — może w formie antologii, ale z tymi samymi aktorami? Chętnie byśmy to zobaczyli, a teraz pozwolicie, że obejrzymy 1. sezon jeszcze raz, tym razem w poszukiwaniu duchów. [Marta Wawrzyn]
4. "Ostre przedmioty"
Rok temu na naszych listach rządziły "Wielkie kłamstewka", a w tym roku HBO znów nas nie zawiodło, jeśli chodzi o miniseriale. "Ostre przedmioty" z zeszłorocznym hitem łączy zresztą osoba jednego z twórców — reżysera Jeana-Marca Vallée, który rękę naprawdę tutaj widać. To jemu i głównej scenarzystce oraz showrunnerce Marti Noxon zawdzięczamy to, że produkcja HBO wyszła daleko poza książkowy oryginał Gillian Flynn, zachwycając nas kreatywnością, niejednoznacznością i autorskim podejściem do wszelkich drobiazgów.
Serialowe "Ostre przedmioty" to i mroczny kryminał, i pokręcony thriller psychologiczny w klimatycznej oprawie, i przede wszystkim wciągający dramat obyczajowy w znakomitej obsadzie. Patricia Clarkson, Amy Adams i Eliza Scanlen błyszczą w rolach matki i dwóch córek — kobiet, które nie mogłyby bardziej się od siebie różnić, a jednocześnie wszystkie są w jakiś sposób zdefiniowane przez miejsce, skąd pochodzą.
To miejsce to Wind Gap, mieścina w stanie Missouri, która wygląda jakby utkwiła w czasie, gdzieś w okolicach wojny secesyjnej. Takie kobiety jak Adora (Clarkson) — eteryczne, spowite w pastelowe sukienki i pilnujące, by wszystko było "jak należy" — są tutaj noszone na rękach. Takie dziewczyny jak Camille (Adams, a w młodszej wersji Sophia Lillis), którym nie odpowiada tutejszy styl życia i tradycyjna rola kobiet, mogą stąd tylko uciec. Z kolei takie spryciary jak Amma (Scanlen) są w stanie się w to wpasować, choć skrycie też będą marzyć o wyrwaniu się w świat.
"Ostre przedmioty" to ich historia, połączona ze śledztwem w sprawie morderstw w miasteczku, z których powodu Camille — już dorosła, pracująca jako dziennikarka w St. Louis — powraca do tego miejsca. I to właśnie jej postać, a także dynamika relacji w jej rodzinnym domu, na tle koszmarnej sprawy dwóch zabójstw i wychodzących na jaw sekretów z przeszłości, jest tym, co wyróżnia "Ostre przedmioty" spośród seriali kryminalnych.
Miniserial HBO to także dużo świetnej muzyki, fantastyczna, pomysłowa realizacja i charakterystyczny, duszny klimat amerykańskiego Południa. Takie kryminały naprawdę lubimy. [Marta Wawrzyn]
3. "Barry"
"Barry" bierze wszystko to, co uwielbiamy w komediach HBO, dorzuca potężną dawkę absurdu i przyprawia wszystko solidną porcją moralnych dylematów i egzystencjalnych rozterek. A wiedząc, że jednocześnie jest historią podrzędnego płatnego zabójcy, który postanawia rozpocząć nowe życie w Los Angeles jako aktor, sami doskonale rozumiecie, że musimy mieć do czynienia z mieszanką wybuchową.
Pisząc te słowa, ciągle nie jestem do końca pewien, jakim cudem ten absolutnie niedorzeczny konspekt udało się wcielić w życie. A jeszcze bardziej dziwi mnie, że to wszystko nie tylko ma ręce i nogi, ale także bardzo solidne emocjonalne fundamenty, dzięki którym zdołało nas (i to nie raz) do głębi poruszyć. Niech się schowają monumentalne dramaty z hukiem ogłaszające, jakie to ważne tematy poruszają! Alec Berg ("Dolina Krzemowa") do spółki z grającym tytułową rolę Billem Haderem zrobili coś lepszego bez wielkiego rozgłosu, a do środka wpletli nawet czeczeńsko-boliwijską wojnę gangów. Da się?
Owszem, da się, co twórcy "Barry'ego" udowadniali nawet kilka razy w ciągu sezonu, gdy wydawało się, że teraz to już na pewno nie wybrną z nonsensu, w jaki się wpakowali. Oni tymczasem znów nas zaskakiwali, a to wystawiając "Makbeta" w sposób, którego pewnie nigdy nie zapomnimy; a to podnosząc nam ciśnienie jak w najlepszych akcyjniakach; a to sprawiając, że głos wiązł nam w gardle i jeszcze długo nie mogliśmy dojść do siebie.
Wszystko to w kompletnie przerysowanym świecie, gdzie makabra mieszała się z surrealistyczną satyrą, a główny bohater robił wszystko, by odpowiedź na pytanie, czy jest dobrym człowiekiem, brzmiała: to skomplikowane. Czy mu się udało? To już musicie sprawdzić sami. Tylko przyszykujcie się na prawdziwy emocjonalny rollercoaster. [Mateusz Piesowicz]
2. "Pose"
Ryan Murphy to we współczesnej amerykańskiej telewizji prawdziwy człowiek-orkiestra. A skoro tak, to nikogo nie powinno dziwić, że urządził sobie bal, na który zaprosił absolutnie wszystkich, ze szczególnym uwzględnieniem tych, którzy nie byliby mile widziani nigdzie indziej. Tak w skrócie widzimy "Pose" – serialową bombę wypełnioną tańcem, muzyką i dziką energią, a przede wszystkim ogromem autentycznych emocji.
Najnowsze ekranowe dziecko Murphy'ego (a także Brada Falchuka i scenarzysty Stevena Canalsa) zabiera nas do Nowego Jorku z lat 80., oprowadzając po eksplodujących tysiącem barw kręgach tamtejszej ball culture. Miejsca stworzonego i wypełnionego przez osoby transgenderowe, homoseksualistów i wszystkich pozostałych, którzy w ten czy inny sposób zostali wypchnięci poza społeczny margines.
Spotykając się tam i urządzając jedyne w swoim rodzaju bale, czyli oszałamiające pokazy, na których obnoszenie się z własną innością było absolutnie pożądane, wszyscy ci outsiderzy odnajdywali sposób, by choć przez chwilę poczuć się istotną częścią czegoś większego. A nawet odnieść triumf, na który w "normalnym" świecie nigdy by im nie pozwolono. Tam byli przecież nikim, tu stawali się gwiazdami, które w świetle reflektorów lśniły najjaśniejszym blaskiem.
A że kto jak kto, ale Ryan Murphy w takiej konwencji odnaleźć potrafi się znakomicie, to "Pose" co chwilę częstowało nas zapierającą dech w piersi sekwencją, w której nie wiadomo było, na co patrzeć. Rozbuchane do granic możliwości, roztańczone, przestylizowane, tonące w kiczu i ekstrawagancji – nazywajcie to jak chcecie, słowa i tak nie oddadzą pełni ekranowego szaleństwa.
Szaleństwa, które było tylko jedną ze składowych "Pose". Bo to miało też szereg bohaterów, których historie, choć raczej standardowe, wzbudzały mnóstwo emocji. Z zapartym tchem śledziliśmy więc, jak odrzucona przez wszystkich kobieta walczy o własną rodzinę; wyrzucony z domu nastolatek sięga po swoje marzenia; młoda dziewczyna rozpaczliwie szuka miłości; a żywiołowy mistrz ceremonii staje oko w oko ze śmiercią. Raz było to przybrane w wizualne fajerwerki, kiedy indziej wyciszone, a nawet intymne, ale zawsze niesamowicie poruszające i ani przez chwilę nietrącące sztucznością.
Taki efekt można zaś było osiągnąć tylko w jeden sposób – zbierając na planie ekipę, która osobiście zaangażuje się w projekt, traktując go jako coś więcej, niż tylko kolejny serial. I to się bez wątpienia udało, bo największa transgenderowa obsada w historii telewizji daje tu z siebie absolutnie wszystko. Nieważne, czy wolicie dziką energię Billy'ego Portera, ogień w oczach Mj Rodriguez, delikatność Indyi Moore, czy cokolwiek innego – tych ludzi po prostu nie da się nie uwielbiać.
Podobnie jak całego "Pose", które może odstawać od najlepszych pod względem fabularnego wyrafinowania, ale bije ich na głowę, gdy chodzi o widoczną w każdym kadrze pasję. A to po prostu trzeba docenić. [Mateusz Piesowicz]
1. "Homecoming"
Nasz tegoroczny numer 1 to, przyznajemy, efekt kompromisu, ponieważ w ocenie innych seriali byliśmy znacznie mniej zgodni. "Homecoming" nie jest aż taką petardą jak rok temu "Opowieść podręcznej", "Legion" czy "Kroniki Times Square" — wiemy to. I jednocześnie mówimy: obejrzyjcie serial Amazona koniecznie, bo to zdecydowanie jedna z najlepszych niespodzianek tego roku. Kiedy my byliśmy zajęci oczekiwaniem na cuda w "The Romanoffs", Sam Esmail, twórca "Mr. Robot", zrobił świetną rzecz, którą pochłania się dosłownie w dwa wieczory. Nie tylko dlatego, że dziesięć półgodzinnych odcinków to naprawdę dobry format.
W "Homecoming" prawdopodobnie najlepsze jest to, że twórca dostarczył nam dokładnie to, co obiecał: thriller w starym stylu, skupiający się na ludziach i ich problemach, a nie oszałamianiu widza twistami i efektami specjalnymi. Dokładnie tym jest serial Esmaila, opowiadający historię Heidi (Julia Roberts), pracownicy ośrodka pomagającego byłym żołnierzom w powrocie do normalnego życia. Owszem, jest w "Homecoming" pewna istotna tajemnica czy wręcz spisek, jest kilka twistów i pytań, na które chcielibyśmy poznać odpowiedzi.
Ale przede wszystkim to bardzo klasyczny dreszczowiec, zrobiony w Hitchcockowskim duchu i opowiadający historię, w której ludzkie emocje zawsze wychodzą na pierwszy plan. Oglądając go, będziecie ściskać kciuki za Heidi, martwić się o Waltera (Stephan James), młodego weterana, który przebywa w tytułowym ośrodku, a także kibicować pewnemu upartemu urzędnikowi (Shea Whighama), rozgryzającemu sprawę znacznie wykraczającą poza jego kompetencje.
Będziecie też zachwyceni tym, jak to nakręcono. "Homecoming" bez większej przesady można umieścić na szczycie listy najlepiej zrealizowanych seriali w tym roku. Od świetnie dobranych miejscówek i wnętrz z charakterem, poprzez zabawę różnymi formatami obrazu, aż po statyczne końcówki odcinków — wszystko tu wygląda wspaniale i jest zrobione z pomysłem.
A ponieważ w parze z wizualnymi fajerwerkami idzie wciągająca intryga i wyśmienite występy aktorskie, "Homecoming" został w tym roku naszym numerem 1. Poprosimy więcej takich oldskulowych thrillerów i tak pięknie spełnionych obietnic. [Marta Wawrzyn]