Jeszcze bardziej "Wspaniała pani Maisel" — recenzja 2. sezonu serialu Amazona
Marta Wawrzyn
10 grudnia 2018, 22:03
"The Marvelous Mrs. Maisel" (Fot. Amazon)
Z wdziękiem i naturalnością "Wspaniała pani Maisel" wkracza do świata, w którym komedia i tragedia są nierozłączne. W efekcie 2. sezon jest jeszcze lepszy od poprzednika. Uwaga na spoilery!
Z wdziękiem i naturalnością "Wspaniała pani Maisel" wkracza do świata, w którym komedia i tragedia są nierozłączne. W efekcie 2. sezon jest jeszcze lepszy od poprzednika. Uwaga na spoilery!
Zwyczajna superbohaterka — napisał rok temu Mateusz, zachwycając się "Wspaniałą panią Maisel" po kilku pierwszych odcinkach. Prawie antybohaterka — mam ochotę dodać ja po zapoznaniu się z całym 2. sezonem. Jedno i drugie absolutnie się nie wyklucza, a gdzieś pomiędzy da się wymienić tysiąc rzeczy, które określają, kim jest Miriam "Midge" Maisel (Rachel Brosnahan). Im dalej w las, tym robi się ciekawiej, bo przybywa nowych warstw i twarzy, których wcześniej nie widzieliśmy.
Po dziesięciu nowych odcinkach zmienia się nasze postrzeganie nie tylko Midge, ale i kręgu jej najbliższych osób: rodziców, Rose (Marin Hinkle) i Abe'a (Tony Shalhoub) Weissmanów, brata Noaha (Will Brill), a także Joela (Michael Zegen), prawie już byłego męża. Wszyscy dostają dużo miejsca do rozwoju i wszyscy to wykorzystują, by stać się kimś więcej niż tylko osobami grającymi poboczne role w dramatach głównej bohaterki. Zaś ona sama nie raz, nie dwa pokazuje, że wcale nie jest taka wspaniała w relacjach z bliskimi. I nie chodzi tylko o to, że ma zwyczaj traktować ich w bezpardonowy sposób w swoich stand-upach.
To jednak staje się jasne dopiero w drugiej połowie sezonu. Na początku zajmujemy się różnego rodzaju podróżami. "Wspaniała pani Maisel" zabiera nas do Paryża, ale nie z powodu Midge, tylko Rose, która się okazuje się być inną osobą, niż podejrzewaliśmy. Osobą daleką od szczęśliwej, wtłoczoną w ramy, w których niekoniecznie chciała funkcjonować, i zaskakująco naturalnie odnajdującą się w rzeczywistości bardzo dalekiej od nowojorskiej socjety. Marin Hinkle nie tylko z wdziękiem przemieniła się we Francuzkę, z nieodłącznym papierosem, kieliszkiem wina i miniaturowym pieskiem karmionym tatarem, ale też bezbłędnie pokazała drugie dno w tym wszystkim. Z przerysowanej żony idealnej zrobiła nam się kobieta z krwi i kości, myśląca w feministycznych kategoriach. A uroku jej tylko przybyło.
Sam Paryż wypadł raczej stereotypowo — czy może: dokładnie tak, jak Amerykanie zawsze widzą Paryż — ale francuska przygoda miała jeszcze taką zaletę, że zobaczyliśmy występ Midge w absolutnie szalonym tłumaczeniu symultanicznym. Amy Sherman-Palladino i Daniel Palladino wiedzą, że kochamy ich seriale za szybkie dialogi, ale to, co się działo po wejściu pani Maisel na scenę w paryskim klubie, przebiło prawdopodobnie wszystko. Do psychiatry, który pomógł Sylvii Plath, prawdopodobnie powinny zgłosić się obie panie — komiczka i jej tłumaczka.
Jakiegoś rodzaju pomocy powinniśmy chyba poszukać też my wszyscy, którzy przetrwaliśmy kolorowe piekło na ziemi zwane Catskills. Niby od czasów "Dirty Dancing" podejrzewaliśmy, że takie wczasy to definicja absolutnego horroru, ale trzeba było "Wspaniałej pani Maisel", aby to odczuć w tak drastyczny sposób. To był cudowny koszmar, który co prawda trwał odrobinę za długo, ale też nie przypominał niczego, co widzieliśmy w telewizji. Kiedykolwiek.
Jeśli znacie "Gilmore Girls", dobrze wiecie, że państwo Palladino uwielbiają tego typu zabawy. Ale najczęściej przybierają one formę kilku- czy kilkunastominutowych sekwencji w "zwykłych" odcinkach. Tutaj otrzymaliśmy cały odcinek — "We're Going to the Catskills!" autorstwa Daniela Palladino — będący jedną wielką parodią wczasów niegdyś uwielbianych przez amerykańskie rodziny. I do tego jeszcze mnóstwo wstawek z Catskills w dwóch kolejnych. Realizacja jest dosłownie obłędna. Każda minuta wypakowana została dziesiątkami żartów, cudownych kostiumów i absurdalnych pomysłów, tak że można dostać zawrotu głowy. A następnie odetchnąć z ulgą, kiedy już to wczasowanie się kończy. Również dlatego, że dla naszej głównej heroiny to bynajmniej nie jest czas wypoczynku i zabawy.
Midge przywiozła z Catskills nieziemsko przystojnego doktora Benjamina Ettenberga (Zachary Levi), a także przeświadczenie, że niekoniecznie już pasuje do tego świata (i to nie tylko dlatego, że "ten świat" nie potrafi przełknąć jej rozwodu), oraz wspomnienie pewnego wyjątkowo koszmarnego występu w eleganckim hotelu. Ona była w szoku, jej ojciec był w szoku, my też mieliśmy prawo być w szoku, że ona jednak nie przestała w pewnym momencie mówić. Ale to nie przypadek, że nie przestała. To jeden z tych momentów, kiedy stand-up po prostu wygrał, a ona sama nie była w stanie nic z tym zrobić, choć była osobą trzymającą w ręku mikrofon.
W kolejnych odcinkach dostawaliśmy kolejne dowody na to, że nasza bohaterka od pewnego czasu wszystkie decyzje podejmuje, myśląc tylko o sobie i swojej karierze. Niesprawiedliwie potraktowani przez Midge mieli prawo poczuć się zarówno rodzice, praktycznie zapomniane dzieci (w tym malutkie zostawione w aucie), jak i menedżerka Susie (Alex Borstein), przynajmniej kilka razy zaskoczona paskudnym zachowaniem swojej gwiazdy. A to wcale nie koniec wyliczanki, bo były jeszcze okropne żarty na ślubie koleżanki z pracy, "pępkowe" Imogene (Bailey De Young) i kolejna akcja w Jom Kipur, na oczach Bogu ducha winnego rabina. Charakterna, błyskotliwa młoda osóbka, która wyrwała się na wolność, w 1. sezonie nie dała się nie lubić, choćby dlatego, że wszystko zaczęło się od zdrady męża. W tym okazuje się być dużo bardziej skomplikowana i nie taka milutka, jak mogłoby się wydawać.
Być może porównywanie jej do antybohaterki jest przedwczesne, ale uważam, że po tym sezonie powinniśmy przestać przykładać do "Wspaniałej pani Maisel" szablony z "Gilmore Girls" i pytać, z kim będzie żyła długo i szczęśliwie. Nie, Joel wcale nie musi być jej Chrisem, a Lenny Bruce (Luke Kirby) jej Luke'iem. I nie, to nie znaczy, że powinien tam wskoczyć ktoś trzeci. Być może ona będzie już zawsze samotna, tak jak wielu komików przed nią i po niej. A jednocześnie będzie romansować z każdym ciekawszym panem, który jej się trafi (kolejny kandydat już jest — wiecie, o kim mówię, jeśli widzieliście całość), wszystkich porzucać i żalić się na scenie, że nie wyszło jej życie w bajce z kolejnym "jedynym".
Nie wiem, czy dobrze przewiduję, ale na pewno mam nadzieję, że tak właśnie będzie. W tym momencie relacja Midge z Lennym — niekoniecznie romantyczna, co zresztą nie byłoby takie proste, bo on nie jest postacią fikcyjną — i toksyczna miłość tej dwójki do komedii interesuje mnie w tym wszystkim najbardziej. "Wspaniała pani Maisel" ma coś, czego "Gilmore Girls" nie miało, a mianowicie jest historią o show biznesie. Nie o tym, że wszyscy uwielbiamy popkulturę i czasem rzucamy w zwykłych rozmowach nawiązaniami do ulubionych filmów, tylko o funkcjonowaniu w show biznesie i wyrzeczeniach z tym związanych.
W przypadku Midge sprawa jest o tyle nietypowa, że aby w ogóle mogła robić to, co lubi, musi wiele znieść ze strony rządzących tą branżą facetów i przebić jeszcze więcej murów. Komiczka, która się nie rozbiera? Mówienie publicznie o ciąży? Wyśmiewanie ze sceny kolegów? Ale jak ona tak może!? Początki nowoczesnego stand-upu, pokazane z kobiecej perspektywy, w powiązaniu z niepodrabialnym stylem państwa Palladino, wspaniałą oprawą retro i wyśmienicie zagranymi postaciami, na czele z tytułową, czynią serial Amazona czymś wyjątkowym.
Wątki romansowe są dużo bardziej zwyczajne, tak bardzo, że nawet nie mam swojego faworyta. Nie obchodzi mnie, z kim będzie i "powinna być" Midge. Owszem, chciałabym częściej oglądać Lenny'ego Bruce'a, ale niekoniecznie od razu musi być facetem głównej bohaterki. Mogą pić w barze i rozmawiać o (bez)sensie życia, to mi wystarczy. Z całego romansu z Benjaminem — specjalnie napisanym tak, żebyśmy wiedzieli, że jest tu tylko przelotem — najbardziej zainteresował mnie wątek z malarzem Declanem Howellem (Rufus Sewell). Zapijający życiowe błędy artysta zobaczył to, co my wiemy już od pewnego czasu: Midge jest wyjątkowa. Nie patrzy na świat tak jak wszyscy. Nie pasuje do swoich czasów, bo odmawia podporządkowania się pewnym normom. Nie chce pełnić roli statystki we własnym życiu. Chce, żeby to na niej skupiała się uwaga — w każdym możliwym sensie.
I ta wyjątkowość sprawia, że jej życie też nie może być standardowe. Czy będzie też niezbyt szczęśliwe, tak jak kolejne przypadki Lenny'ego Bruce'a? Tego zakładać w tym momencie nie powinniśmy, ale powinniśmy pamiętać, że za wieloma żartami, którymi komicy dzielą się z publiką na scenie, stoją prawdziwe tragedie osobiste. Twórcy "Wspaniałej pani Maisel" to wiedzą i co jakiś czas nam o tym przypominają. Podobnie jak wielu prawdziwych komików, Midge wywleka na scenie rzeczy, które rzeczywiście ją bolą, i jest w tym świetna. Jest urocza, błyskotliwa, ma niewyparzony język, publicznie zrzuca wszelkie możliwe gorsety i zasłużenie budzi salwy śmiechu. Jej występy to petarda — petarda, której by nie było, gdyby kobiety rządziły światem, a ona sama wiodła spokojne, ustabilizowane życie u boku ukochanego mężczyzny.
Dlatego nie przykładałabym większej wagi do jej miłostek, upatrując esencji serialu w stand-upie i problemach, które pojawiają się, kiedy Midge stawia go ponad wszystko. Nie widzę też Joela jako kandydata do wspólnego happy endu — to raczej szansa, która została stracona, bo oboje byli tylko zakochanymi dzieciakami wtłoczonymi w role dorosłych. Dopiero teraz to się zmienia. Miło widzieć, że on także wziął życie za rogi i wykazał się talentem do prowadzenia interesów (choć sposób prowadzenia fabryki przez państwa Maiselów był absolutnie doskonały i nie wiem, po co to zmieniać). Ale też nie ma powodu, by mu wybaczać, że przez niskie poczucie własnej wartości wylądował w łóżku z Penny, a potem próbował wrócić do Midge i "delikatnie" ją nakłonić, żeby rzuciła pracę.
Nieważne, jak bardzo on się zmieni na lepsze, a ona na gorsze — powrót do nich jako pary to krok do tyłu i dla nich obojga, i dla serialu. Dlatego myślę, że do tego nie dojdzie. Midge postawiła na karierę, podejmując decyzję w ułamku sekundy i zapominając przy tym o wszystkim innym: Benjaminie, Joelu, rodzicach, dzieciach. W jednej chwili zdecydowała, że 30 minut wywnętrzania się przed obcymi ludźmi na scenie jest ważniejsze od tego wszystkiego razem wziętego. I nie wyglądała jakby chciała to cofnąć, choć finałowy występ Lenny'ego Bruce'a jej uświadomił, jak może skończyć. To realna perspektywa, ale nie powód, żeby cokolwiek sobie odpuścić.
3. sezon powinien ostatecznie pokazać, w jakim kierunku potoczy się "Wspaniała pani Maisel". Czy postawi na więcej tego, co lekkie, łatwe i przyjemne, czy pójdzie jeszcze bardziej w udowadnianie, że w każdej dobrej komedii musi być nutka tragedii. Ja po tym sezonie przestaję już przykładać do nowego serialu państwa Palladino szablony z "Gilmore Girls". I liczę na to, że zostanę jeszcze nieraz zaskoczona.
A na razie mogę powiedzieć, że to znakomity powrót i sezon jeszcze lepszy od poprzedniego. "Wspaniała pani Maisel" miała o tyle trudne zadanie, że wróciła jako serial bardzo utytułowany, obsypany wszelkimi możliwymi nagrodami, które sprzątnął sprzed nosa najznakomitszym komediom. I udowodniła, że te zaszczyty były i są jak najbardziej zasłużone. To wciąż ten sam serial, w którym zakochaliśmy się rok temu — urokliwy, niegłupi i pełen szalonej energii.
Dialogi są po prostu nie z tej ziemi, aktorzy dają z siebie wszystko, oprawa retro jak robiła wrażenie, tak robi. Bohaterowie zostali pogłębieni i (w większości) pozamieniani w prawdziwych ludzi, a ich perypetie mówią jeszcze więcej o świecie, którego już nie ma. Stand-upy Midge wciąż mają ten sam pazur, świeżość i feministyczne zacięcie. A przede wszystkim jeszcze bardziej ludzka — i przy tym daleka od chodzącego ideału — okazała się ona sama. Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy, tylko trochę niepokojąc się, co takiego pani Maisel zdąży zmalować, kiedy nie będziemy jej podglądać.
"Wspaniała pani Maisel" jest dostępna w serwisie Amazon Prime Video.