"The Walking Dead" utrzymuje właściwy kurs. Recenzja jesiennego finału 9. sezonu
Mateusz Piesowicz
26 listopada 2018, 23:01
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Chyba można już oficjalnie ogłosić, że "The Walking Dead" wróciło do formy. Potwierdził to ostatni tegoroczny odcinek, w którym pojawiło się nawet dawno niespotykane w serialu napięcie. Spoilery!
Chyba można już oficjalnie ogłosić, że "The Walking Dead" wróciło do formy. Potwierdził to ostatni tegoroczny odcinek, w którym pojawiło się nawet dawno niespotykane w serialu napięcie. Spoilery!
Tak bardzo odzwyczaiłem się od chwalenia "The Walking Dead", że gdy zwyczajnie wypada to zrobić, słowa zaczynają brzmieć jakoś nienaturalnie. Wygląda jednak na to, że powinienem przywyknąć do nowych okoliczności, bo odkąd serial o zombie wrócił z 9. sezonem, zapowiadając wszem i wobec wielkie zmiany, nie spadał poniżej co najmniej przyzwoitego poziomu. Ba, zdołał nawet w tym czasie pozbyć się Ricka i zaliczyć sześcioletni przeskok czasowy, rzeczywiście mocno zmieniając swoje smutne oblicze.
"Evolution", czyli jesienny finał 9. sezonu, jest tego potwierdzeniem, bo to kolejny bardzo solidny odcinek z paroma wybijającymi się momentami. Mało? Wręcz przeciwnie. Mając w pamięci, przez co musieliśmy przechodzić przy okazji poprzednich odsłon "The Walking Dead", można tu wręcz mówić o ogromnym postępie. I mam na myśli nie tyle jakość serialu, co zwykłą przyjemność towarzyszącą jego oglądaniu. Tak, proszę państwa, seans zombiaków nie jest już cotygodniową męczarnią!
A powiem szczerze, że nawet mimo obiecującego początku, miałem spore obawy, czy uda się taki stan rzeczy utrzymać na dłużej. Odejście Andrew Lincolna i Lauren Cohan (w jej przypadku prawdopodobnie nie na stałe), nowi bohaterowie i znani z komiksów wrogowie – to wszystko mogło zarówno wyjść serialowi na dobre, jak i obrócić się przeciwko niemu. W końcu trudno było wykluczyć scenariusz, że zmiany okażą się pozorne, a spod nich wciąż będzie straszyć stare, męczące "The Walking Dead". Póki co okazuje się jednak, że choć serial AMC rzeczywiście straszy, to w zaskakująco pozytywnym znaczeniu.
No bo sami powiedzcie – pamiętacie jeszcze, kiedy ostatnio produkcja o zombie przyprawiła Was chociaż o lekki dreszczyk? Ja musiałbym sięgać pamięcią naprawdę daleko, by przypomnieć sobie coś bardziej wyszukanego niż jeden z wielu momentów krwawej makabry, do jakiej zdążyliśmy już dawno przywyknąć. A tu nagle proszę, zupełnie niespodziewanie "The Walking Dead" przypomniało sobie, że jest horrorem i może straszyć bez wywlekania ludzkich wnętrzności na złą stronę. Kto by pomyślał?
Co więcej, do osiągnięcia tego efektu nie były nawet potrzebne żadne szczególnie wyszukane sztuczki. Ot, niezła historia z solidnie ułożonymi fundamentami, a do tego cmentarz, ciemność, mgła, tajemnicze szepty, niewyjaśnione zdarzenia i voilà, gęsia skórka jak się patrzy. Dodajmy jeszcze obowiązkową w takim momencie śmierć, a otrzymamy zakończenie, które każe z niecierpliwością oczekiwać kontynuacji. Oczekiwać. "The Walking Dead". Z niecierpliwością. Czy ktoś mi tu przypadkiem nie podmienił serialu?
Wszystko wskazuje na to, że nie i aż szkoda, że w momencie, gdy znów da się go oglądać, widzi to coraz mniej ludzi (tydzień temu serial zaliczył najniższą oglądalność w historii, bijąc niechlubny rekord po raz kolejny w tym sezonie). To jednak kara, jaką twórcy ponoszą za stare błędy, które pewnie będą im się odbijać czkawką jeszcze przez jakiś czas. Sądzę jednak, że istnieje szansa, by w końcu odmienili niekorzystny dla siebie trend. Recepta jest wyjątkowo prosta – zmierzać nadal we właśnie obranym kierunku.
Oczywiście to nie tak, że "The Walking Dead" stało się ni stąd, ni zowąd serialem, jakiego absolutnie nie możecie przegapić. Bez przesady, to ciągle produkcja ze średniej półki, w której każdym odcinku na jeden dobry pomysł przypada jeden nietrafiony, a na każdą interesującą postać taka, której imienia za nic nie potrafię zapamiętać (Harry! Henry! Ma na imię Henry!). Nie inaczej było w "Evolution", które poza świetnie przemyślaną akcją z poszukiwaniami Eugene'a (Josh McDermitt) i zasadzką urządzoną przez Szeptaczy, zafundowało nam również… absurdalną teen dramę na Wzgórzu. Dobrze chociaż, że urwali ją, zanim zdążyła całkowicie popsuć nastrój.
Ten udało się bowiem skutecznie wcześniej zbudować, przede wszystkim właśnie za sprawą akcji ratowniczej z udziałem Aarona (Ross Marquand), Jesusa (Tom Payne), Daryla (Norman Reedus) i jego psa (czy tylko ja uważam, że pies o imieniu Pies pasuje do tego bohatera jak ulał?). Najpierw dziwnie zachowujące się stado zombie, potem spanikowany Eugene opowiadający o "mówiących" trupach, a wreszcie nieudany plan Daryla i pułapka na pogrążonym w mgle cmentarzu. Wszystko tu do siebie pasowało, budując odpowiednią atmosferę, napięcie i bardzo dobrze wyważoną kulminację.
I nieważne, czy śmierć Jesusa Was w tym momencie obchodzi, czy nie (mnie średnio, wydaje się, że ta postać nigdy nie wykorzystała w pełni swojego potencjału). Znacznie bardziej istotny jest sposób, w jaki do niej doszło. Oto bowiem dość istotny bohater otrzymał efektowną ostatnią scenę i pożegnanie, które przynajmniej na chwilę zostanie nam w pamięci, bo wiąże się z nieznanym i innym niż do tej pory zagrożeniem. Daryl ściągający "trupią" maskę z twarzy mordercy, w tle szepty, burza i ujadający pies? Niby proste, a jakie robi wrażenie! No i dlaczego, drodzy twórcy, nie próbowaliście czegoś podobnego wcześniej?
Co do reszty odcinka, to prezentuje się ona już znacznie bardziej standardowo, zapowiadając jednocześnie wątki, które w najbliższej przyszłości powinny odgrywać kluczową rolę. Można się zatem spodziewać, że poznamy przyczyny napiętej atmosfery na linii Michonne (Danai Gurira) – reszta świata, a Negan (Jeffrey Dean Morgan) w końcu dostanie do robienia coś bardziej konkretnego, niż rozwiązywanie zadań z matmy i prowadzące donikąd rozmówki z Gabrielem (Seth Gilliam). Choć co do tych ostatnich, to muszę przyznać, że podobała mi się zmiana w tonie głosu Negana, gdy została wspomniana Rosita. Kto wie, może z tego bohatera jednak coś jeszcze będzie?
Jakiś czas temu absolutnie bym w to nie uwierzył, dzisiaj jestem w stanie dopuścić do siebie myśl, że twórcy mogą rzeczywiście wiedzieć, co robią. Powiem więcej, jestem szczerze zainteresowany tym, co zamierzają. Nie tylko z Neganem, ale z całą historią, bo choćby starcie z Szeptaczami zapowiada się jakieś dziesięć razy bardziej ekscytująco niż wojna ze Zbawcami. Nie, "The Walking Dead" nie stanie się przez to wielkim serialem. Ale uważam, że o ile utrzyma formę, może być całkiem niezłym w swojej kategorii. A to, po dwóch sezonach skutecznego obrzydzania nam własnego dzieła, trzeba uznać za spore osiągnięcie twórców.
"The Walking Dead" powróci po zimowej przerwie w lutym. Premiera 2. części 9. sezonu w FOX-ie w poniedziałek 11 lutego o godz. 22:00.